Recenzja: Kinki Studio THR-1 Headphone Amp

Brzmienie

metalowym pudełku.

   Dobrze, to dźwiękujemy. Na pierwszy ogień ten lepszy kabel zasilający dla testowanego wzmacniacza, jakiego życzy mu producent. Tym razem będzie to Acoustic Revive Absolute POWER-CORE-EU za 39 900 PLN – nie będziemy sobie żałować. Następnie interkonektem RCA od Sulka bierzemy sygnał z przetwornika PrimaLuny, który bierze go wcześniej od PC kablem USB od Fidaty. I na koniec słuchawki, a tych pokaźny wybór. Ogromny nawet, ale dajmy spokój z robieniem długiej listy. Ograniczymy się do trzech, potem przejdziemy pod odtwarzacz. Zaczniemy od planarnych, a ściśle biorąc wg producenta izodynamicznych, od

Meze Empyrean

Brzmienie bez ocieplenia i dosłodzenia. Minimalnie tylko chropawe. Czuć pulsującą energię, ale bez przełożenia na rozjaśnienie. Przełożenia wyłącznie dynamiczne – dźwięk wypełniony i energetyczny, światło natomiast przyciemnione, pastelowe, bez nabłyszczania. Melodyka także bez – a mianowicie bez zarzutu. Najmniejszych odstępstw od płynności, a całościowy wyraz emocjonalny trochę przestawiony z kierunku radość na kierunek smutek. Tyle odnośnie zwykłych plików. Przy wyższych gatunkowo brzmienie poweselało (w sensie ogólnym, niezależnie od materiału), zostało bowiem mocniej oświetlone, ciut podniosło temperaturę oraz zyskało jeszcze lepszą dynamikę. Energetyczność wzrosła, a muzyczne płynięcie z niemal gładkiego i o niespecjalnie głęboko odciskanych teksturach stało się głęboko tłoczone oraz z przyjemnym meszkiem brzmieniowego poszmeru. Ogólnie przyrost jakościowy większy niż to ma miejsce zazwyczaj, a zatem wzmacniacz i słuchawki wyczulone na jakość materiału. W przypadku słuchanych teraz wysokiej jakości plików (kupionych, a nie zgrywanych samemu z płyty), to było już takie granie, że nie dałbym gwarancji, czy wzmacniacz nie jest lampowy. Tym bardziej, że analogiczna niemal jakość o tych samych cechach brzmieniowych zjawiła się przy graniu z TIDAL-a.

Korzystne okazało się przejście z gniazda duży jack na symetryczne wyjście 4-pinowe, co stało się równolegle z przejściem na kabel Tonalium. (Poprzednio Sulek.) Srebrno-miedziany a nie czysto miedziany przewód okazał się dla tych słuchawek przy tym wzmacniaczu korzystniejszy, jako mocniej akcentujący soprany i wraz z tym mocniej eksponujący szczegóły. Lecz w większej mierze niż okablowanie stało za tym samo to wyjście symetryczne, które okazało się wydajniejsze prądowo. Jaśniejsze wraz z tym światło, uzupełniane charakterystyczną dla Tonalium srebrzystą poświatą, więcej jeszcze energii i przyrost dynamiki. Wyraźny wraz z tym awans możliwości brzmieniowych zwykłych plików, i mogłem tylko żałować, że nie mając symetrycznego Sulka, nie mogę sprawdzić jego brzmienia z tym wyjściem symetrycznym. Przy czym także z Tonalium zachowane zostały proporcje jakościowe, to znaczy lepsze pliki i materiał z TIDAL-a wciąż dawały wyraźną poprawę, a nie nieznaczną lepszość. W przypadku tej wysokiej jakości było to granie pierwsza klasa – o całkowitej bezpośredniości i pełnym wachlarzu akustycznych zalet. Pełnym otwarciu, stuprocentowej przejrzystości, milimetrowej precyzji rysunku i tym szczególnie cennym pietyzmie, kiedy wyraźnie się czuje, że to nie zwykła linia melodyczna, ale cały muzyczny organizm o wielkiej złożoności. (Nie wiem jak inni, ale sam się z takim przeskokiem przy komputerze często stykam, a tu granicą było przejście na gniazdo 4-pin plus sięganie po lepsze pliki.)

HEDDphone

Trzy wyjścia słuchawkowe, w tym jedno symetryczne.

Pomijając spore wymagania energetyczne, Meze to słuchawki dość łatwe. Wzmacniacze zwykle bezproblemowo z nimi się dogadują, zwłaszcza gdy się choć trochę postarać. (Kable, podstawki, zasilanie.) HEDDphone już takie łatwe nie są – i prądowo, i jakościowo. Dlatego teraz one, ale od razu z kablem Tonalium na rzecz symetrycznego wyjścia. Tym razem nie było z jednym ani drugim progiem problemu – ani jakościowym, ani mocowym. Lecz dla bardzo głośnego i w pełni dynamicznego grania trzeba było potencjometrem pojechać aż grubo za połowę. Czego wiem, że niektórzy nie lubią, wypatrując za połową zniekształceń. Co według mnie zbytkiem ostrożności – zniekształcenia zjawiają się zwykle dopiero na ostatniej ćwiartce. Duża odnośnie tego „za połowę” zasługa samego przetwornika PrimaLuny, podającego sygnał słabszy od przykładowo Matrix Audio X-Sabre PRO MQA. Trudno, takie warunki, a w zamian coś innego. W zamian to, co te HEDDphone oferują jako atutowego asa – wyjątkowo trójwymiarowe obrazowanie z lepszym niż to ma miejsce u konkurencji wyprowadzaniem wykonawców z tła i lepszym lokowaniem całego dźwięku w przestrzeni. One nie są przeciętne, jak generalnie słuchawki z którymi jesteśmy oswojeni. Same dźwięki są bardziej trójwymiarowe (co jeszcze przetwornik PrimaLuny wzmagał), większy też dystans do pierwszego planu, mocniejsze wkomponowanie całej muzyki w perspektywę i dużo mocniej zaakcentowana oprawa akustyczna. Odrobinę natomiast mniej ciepła i swojskości, bo mniej łagodne światło – mniej ciepłe i mniej mleczne. Ale w przypadku wzmacniacza Kinki ogólnie miła atmosfera i tylko większy nacisk na aspekty przestrzenne: mocniej w subiektywnym odbiorze wyciągające granie z głowy, tworzące do spektaklu większy dystans. Ale dystans przestrzenny, a nie uczuciowy. Szczególnie, że i tutaj uczuciowość wypromowana – zarówno lampami w PrimaLunie, jak i MOSFET-ami u Kinki.

Focal Utopia

Dramatycznie wyższa skuteczność tych słuchawek względem obu poprzednich, to przełożenie na mocniej zaakcentowaną szczegółowość oraz mocniejsze czucie złożoności. Tej, o której przed chwilą pisałem, że gdy się przeistacza w żywy organizm, wyznacza jakościową granicę. Najmocniejsza z dotychczasowych ta organiczność, potęgowana okablowaniem Luna Cables z 4-pinem w miejsce oryginału z dużym jackiem. Śmiem twierdzić, że te słuchawki dopasowały się z próbowanych dotychczas najlepiej, co wcale nie oznacza, że są po prostu najlepsze. Kilka dni wcześniej na innej kanwie porównywałem wszystkie trzy plus inne przy swoim wzmacniaczu lampowym i tam żadnych przewag jednych nad drugimi nie było. Ale akurat w tym tu torze tak się działo – Utopie dały największy popis. Generowały dźwięk najbardziej złożony, pietystyczny i organiczny. Tylko żeby ktoś nie pomyślał, że kiedy pietystyczny, to za lekki, bo akurat odwrotnie. Tryskały witalnością i mocą, a ja się zasłuchałem. Zawsze mnie tak ponosi, gdy trafię na takie brzmienie, nie umiem się oderwać. Wiedziałem, że muszę jeszcze coś sprawdzić i przejść do odtwarzacza, lecz słuchanie było silniejsze. Złączenie takiej złożoności z taką dynamiką i mocą tworzyło za silny magnes. Pytanie zawisło przy tym, czy nie tylko wyższa skuteczność, ale też wyższa impedancja tych Focali (80 Ω) nie stoi aby za tym, a mające odpowiednio 31,6 Ω Meze i 42 Ω HEDDphone na swojej niższej nie tracą. Najłatwiej byłoby to sprawdzić używając trzystuomowych Sennheiser HD 800, lecz te akurat pożyczyłem. Zaszedłem zatem problem z drugiej strony, od łatwych do wysterowania słuchawek z niską. I tak miałem ich zresztą użyć, przechodząc w porównaniu z trzech na cztery. A dlaczego, już mówię.

Ultrasone Tribute 7

Za płynnie chodzącym pokrętłem potencjometru stoi Blue Alps.

Coś czasem rodzi się pomału, dojrzewa zwolna w głowie. Właściwie cały czas byłem tego świadomy, a jednak nie dość mocno. Aż ostatnimi czasy mnie tryknęło odnośnie tych Ultrasone, kiedy przez dłuższy okres ich nie używając w użyciu były inne. Tak naprawdę to było tylko przypomnienie z czasów posiadania oryginalnej wersji Edition 9; w końcu po to te przypomnieniowe Tribute 7 kupiłem, by sobie sprzedaż tamtych (bardzo głupią) powetować Ale w czasach Edition 9 rynek słuchawek był dużo węższy, nie było wielu high-endowych. Właściwie z dynamicznych poza nimi jedynie Grado GS1000, Audio-Technica W5000 i JVC HA-DX1000. Planary miały dopiero nadejść, a AKG K1000 i Sony MDR-R10 należały już do przeszłości. Alternatywą  jeszcze elektrostaty, a ściślej Stax Omega II. Na tle ówczesnej konkurencji Edition 9 miały jedną wyższość – były najbardziej energetyczne. I to się nie zmieniło, pomimo zajścia takich zmian. Dzisiejszy rynek oferuje kilkadziesiąt modeli słuchawek ściśle high-endowych, w tym liczne chwalące się nadzwyczajną mocą konstrukcje planarne, których samych na półkach z topem kilkanaście modeli. Pomimo tego… tak, mimo tego wciąż tamte Ultrasone, a dokładnie trzy ich wydania niemal się nie różniące – Edition 7, Edition 9 i Tribute 7 – dzierżą atut największej mocy wsparty łatwości napędzania. To doprawdy zdumiewające, jak w porównaniu do innych tej mocy mało biorą i jak wielką oddają. Są pod tym względem poza konkurencją.  Mają jednakże piętę achillesową w postaci okablowania. Te starsze może mniej, lecz te przypomnieniowe okropną – ich kabel jest niejadalny. Na szczęście udało się go zastąpić Tonalium w wersji symetrycznej; takim przypiętym na stałe, pomijającym wąskie gardełko cieniutkiego przyłącza. I teraz słowo o efektach, z pamięcią o tym, że recenzja tyczy wzmacniacza Kinki Studio. Ale właśnie efektach na tym Kinki, które makroskopowe były. Makroskopowe i klasyczne – raz jeszcze dowodzące, że niezależnie od tej czy innej impedancji (u Tribute 7 to 30 Ω) ten wzmacniacz umie tryskać energią, wraz z czym zabytkowe już w sensie technicznym Ultrasone dostały swoją, po raz kolejny mogąc uciec konkurencji. Ale nie tak po prostu, a w zależności od warunków. W tym wypadku nie od warunków toru, a od nastroju słuchacza.

Kluczę, ale już przechodzę do sedna. Otóż zdarzyło się na innym wzmacniaczu, będącym wtedy w użyciu, że kiedy wróciłem do tych Ultrasone po przerwie, zdeptały konkurencję. Rzecz powtórzyłem teraz z Kinki, i nawet bez tej przerwy była. Ale nie chodzi o jakość brzmienia, chodzi o przesyt i znudzenie. Znudzenie innymi słuchawkami, ale nie tymi z niższych półek, co byłoby normalne, tylko takimi naj-naj. Pomijam dobrze napędzane AKG K1000 zaopatrzone w lepszy kabel (te kable to dają słuchawkom szkołę), pomijam też  Sennheisera Orpheusa – bo to największe gwiazdy. Natomiast te tu teraz słuchane, także inne słuchane kiedyś, dają muzykę wyrafinowaną, mającą wiele zalet, toteż kiedy mieć chęć słuchania, wypadają wybornie. Ale po paru godzinach, zwłaszcza kiedy słuchamy dzień po dniu, zjawia się poczucie przesytu, przestaje nas to cieszyć. Słyszymy, jak to świetnie gra, ale opadają emocje. Świetność zaczyna przechodzić mimo, nie jest w stanie się przebić przez pancerz zobojętnienia przesytem.

Wejścia niesymetryczne i symetryczne i wyjście przedwzmacniacza.

I w takim właśnie stanie sięgnąłem po te Tribute 7. Bynajmniej nie dlatego, żeby się pozbyć nudy, ale z recenzenckiej potrzeby zwykłego porównania. Spłynęła wielka energia, o wiele większa niż u innych. Brzmienie o większym nasyceniu, gęstości, głębokości i bezpośredniości kontaktu. Te same frazy o dwa poziomy wyżej nasycone energią dosłownie przytłaczały. To pewnie nie jest dla wszystkich, i sam też wyżej cenię większą otwartość i złożoność brzmieniową AKG K1000, które po zmianie kabla moc dają taką samą, jedynie inaczej rozłożoną w paśmie. A tu piszę o tym dlatego, że z Kinki to energetyczne zamiatanie Ultrasonami reszty zjawiło się w rozkwicie i to był jego wielki atut. Zwłaszcza, że całe brzmienie tych słuchawek wypadło znakomicie – zarówno od technicznej strony (ekstensja, precyzja, brak zniekształceń), jak i czysto muzycznej.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

6 komentarzy w “Recenzja: Kinki Studio THR-1 Headphone Amp

  1. Piotr pisze:

    Witam. Jak opisywany wzmacniacz wypada w porownaniu do Trilogy 933 ?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Wypada dwa razy taniej. Poza tym ten Trilogy nie jest już produkowany (niedługo ma być następca). Jak chodzi o walory soniczne, to Trilogy był całościowo trochę lepszy. W końcu zasilanie miał wyrzucone na zewnątrz. Rewelacyjny wzmacniacz, ale miniony.

      1. Piotr Ryka pisze:

        Tak może jeszcze uzupełnię: ze zbioru Trilogy, Sugden, Phasemation, Kinki ten ostatni jest najbardziej uniwersalny w sensie łatwości dobrania toru. Nie przeszkadza mu ani zbytnia techniczność źródła, ani zbytnie jego melodyjne uspokojenie. To i to dobrze skompensuje, bo sam jest dobrze wyważony i wolny od własnych błędów. A, przykładowo, Phasemation ma tendencję do rozjaśniania sopranów. Z kolei Sugden bywa za leniwy, trzeba go sygnałem uszczypnąć w tyłek, a Trilogy w przeciętnym torze sam potrafi zabrzmieć przeciętnie.

        1. Piotr pisze:

          Dziękuję Piotrze za odpowiedź.

  2. pawelB pisze:

    Jak kinki jest symetryczny to ja jestem Pamela Anderson.Nawet wejscie xlr ma tylko wlutowane 2 piny.Wzmak kosztuje w CH. 1800 pln. Nie fair porownywac z wzmakami za 6000pln.
    Co najwazniejsze, po xlr gra najgorzej, a xlr jest niejako pod akg k1000.Najszersza i najglebsza scene ma na wyjsciu LOW.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Jest symetryczny w sensie wejść i wyjść XLR. Prawdziwie symetrycznych wzmacniaczy na rynku prawie nie ma. Na wyjściu XLR ma trochę więcej mocy i to się może przydać. Kultura dźwięku przy niższym ustawieniu wzmocnienia jest u wzmacniaczy mających taki przełącznik z reguły lepsza, ale co to obchodzi słuchawki potrzebujące większej? I dlaczego non fair porównywać ze wzmacniaczami kosztującymi tyle samo na naszym rynku? Ty wiesz, ile dany wzmacniacz swojego producenta kosztował? Dopiero gdyby porównać prawdziwe koszty wytworzenia i uwzględnić różnice kosztów robocizny i wysokości podatków w danym kraju, byłoby całkiem fair. A tak nigdy nie było i nie będzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy