Recenzja: Kinki Studio THR-1 Headphone Amp

   Weźmy na ząb coś konkretnego, ale nie takiego wielkiego, żeby się zaraz udławić. Weźmy słuchawkowy wzmacniacz za sześć tysięcy. Czyli nie ten od MSB, który się MSB Technology Select Headphone Amplifier nazywa i kosztuje sto osiemdziesiąt tysięcy, ani nie jego tańszy wariant, o sto tysięcy tańszy. Weźmy coś zdecydowanie tańszego, ale też pochodzącego z domeny tranzystorowej i także odwołującego się do wysokiej technologii. Bo chińskie Kinki Studio do niej się odwołuje i nie są to czcze przechwałki.

Firma została stworzona stosunkowo niedawno, bo w 2008 – i poza gołą datą powstania oraz sekwencją zdawkowych banałów o pietyzmie dla dźwięku i pietyzmie dla wykonania niczego o niej samej od niej samej się nie dowiemy. No, może jeszcze tyle, że ma w dorobku wzmacniacze głośnikowe, końcówki mocy i przetworniki – wszystkie w podobnych obudowach i wycenione rozsądnie. Okrężną drogą można się jeszcze dowiedzieć, że jest z Kantonu w południowych Chinach, u ujścia rzeki Perłowej; miasta założonego trochę wcześniej niż samo Kinki Studio, bo w 214 roku p.n.e. Liczącego obecnie piętnaście milionów mieszkańców, z architekturą taką, że Europa może się schować. Możemy też wyczytać u bardziej sprawnych ode mnie wywiadowców, że założyciel i główny projektant nazywa się Liu i że, jak to zwykle w chińskich przypadkach, rzecz zawadza o technologię wojskową. Tym samym faktycznie jej szczytowy poziom, a nie technika zza stodoły ani mały modelarz. Przy nie tylko dbałości o samą klasę techniczną obwodu, ale także o stronę użytkową oraz o formę estetyczną. Tak żeby otrzymać produktowy komplet, a nie tylko wyrywek. To popatrzmy na całość.

Budowa, wygląd, ekonomia

Kolejny wzmacniacz słuchawkowy.

  Wzmacniacze słuchawkowe to ostatnimi czasy w setki liczne stado, i wciąż jacyś technologiczni kowboje przyganiają mu nowe sztuki. Od byków jak te MSB, po kosztujące paręset złotych muchy, albo i nic nie kosztujące drobinki wbudowane w smartfony. Z modą dosyć powszechną na płaskość i dołożenie przetwornika D/A, tak żeby na biureczko – i gramy, gramy, gramy… W gry gramy lub muzykę, a Ryka nie byłby sobą, gdyby przy tej okazji nie zauważył wielkiej grandy na rynku kart graficznych, która wywindowała ich ceny powyżej dziesięciu tysięcy. O której to grandzie prasa komputerowa wysila się nie pisać, udając, że jej nie ma. Albowiem z wolności słowa (która jak zawsze w rozkwicie zdaniem jednych, w zapaści według drugich) należy korzystać rozsądnie, tak by nie drażnić większych ryb, przez które można być połkniętym. Jak zatem krytykować, to tylko z jakimś pomysłem, z jasną wizją korzyści z tego – i tym bardziej nie krytykować, gdyby to miało przynieść stratę.

Dobrze, to nie dotyczy Kinki Studio, ono nam daje słuchawkowy wzmacniacz. A te trzymają ceny z grubsza w granicach rozsądku i stale poprawiają jakość. Gdzie się podziały tamte czasy, dla recenzentów tak łaskawe, kiedy ten albo tamten wzmacniacz można było wziąć za przykład tandety i pojeździć po nim krytyką. Kiedy, dla przykładu, też chiński pierwszy Vincenta ciął po uszach jak brzytwą, a teraz takich tnących nie uświadczysz nawet od samego Vincenta. Tnie po uszach jedynie Vincent Rostowski w państwowej telewizji, tym przeszłym już do historii – że „nie ma i nie będzie”. Natomiast wzmacniacze do słuchawek – te wszystkie zyskały kulturę i nie uświadczysz od nich podłego brzmienia na całym przekroju rynku. Co jednak nie oznacza, że nie ma między nimi różnic; że można sobie wejść na pierwszą lepszą sprzedażową stronę i kupić bez wahania, co pierwsze wpadnie w oko.

Czy może wpaść ten Kinki, czy jest na tyle ładny? Owszem, wygląda niczego, w każdym razie mnie się spodobał. Wygląd ma smaczny i krzepiący, bo nie jest chudeuszem. Nie zajmie też zbyt wiele miejsca, a jednak się zaznaczy. Gdyż ma wymiary 270 x 210 x 100 mm i waży 6 kilogramów. Gabaryty zatem w sam raz – nie straszy znikomością ani przesadnym rozmiarem. Wykończenie może mieć srebrne albo czarne, a cała obudowa jest z metalu, z ładnie prążkowanym frontonem. Jeszcze do tego ładne podstawki w kształcie walców, poprawiające wygląd, a nie jakieś gumowe piksele. A i światełka łagodne, co moim zdaniem znamionuje osobę konstruktora o dużym wyczuleniu na bodźce, co się dźwiękowi powinno przydać.

W zgrabnym

Przejedźmy poprzez ten fronton. Po lewej niewielki włącznik główny, znaczony bursztynowym indykatorem, obok pojedyncze gniazdo słuchawkowe 4-pin (urządzenie jest symetryczne), za nim dwa słuchawkowe wyjścia na duży jack – i wszystkie mogą pracować naraz. Dalej taki sam przycisk jak włączenia, ale z zielonym indykatorem, a tak naprawdę z dwoma, podświetlającymi aktywne wejście. Następnie spory potencjometr, chodzący z dobrze dostrojonym oporem, a całkiem z prawej skobelkowy pstryczek przełączania z wyjść słuchawkowych na tryb przedwzmacniacza. Takie wyjście jest jedno i oczywiście z tyłu – jest symetryczną parą XLR-ów. Oprócz niego są tam jeszcze dwa wejścia (te, między którymi się przełączamy) – jedno także na XLR-y, drugie na wtyki RCA. Do kompletu gniazdo prądowe z łatwo dostępnym bezpiecznikiem, a zatem – podsumowując – w pełni wyposażony słuchawkowy wzmacniacz, mogący także pełnić rolę przedwzmacniacza. (A wówczas gniazda słuchawkowe zostają dezaktywowane, pracuje tylko potencjometr.)

Wszystko to mi się spodobało – takie urządzenie w sam raz. Całe porządne, ładne, zgrabne, w pełni wyposażone i niespecjalnie drogie. W tym punkcie napatocza się jednak stosunek jakości do ceny, który dla bycia przyzwoitym w przypadku sześciu tysięcy musi na przeciwwadze położyć naprawdę dobre brzmienie. Producent nas zapewnia, że z tym nie będzie problemu, bo ta wysoka technologia plus same markowe podzespoły. Tu następuje wyliczenie marek: Alps, Exicon, Epcos, Wima, Neutrik, Amplimo i Furutech. Szczególna przy tym waga jakościowa przyłożona zostaje do pochodzącego z Holandii toroidalnego transformatora Amplimo oraz brytyjskiej produkcji nadwymiarowych tranzystorów Exicon Lateral MOSFETs. Transformator gwarancją jakości prądu w obwodach, a tranzystory dające moc oraz jakość sygnału wyjściowego na tyle obie wysokie, że nie tylko można będzie z dziecinną łatwością i w świetnym stylu napędzać wszystkie słuchawki dynamiczne albo planarne, ale będzie tej mocy i jakości dosyć dla niebywale prądożernych AKG K1000. (Wspomnienie o nich w firmowych materiałach pozwala się domyślać, że mistrz Liu miał z nimi do czynienia i wywarły wrażenie.)

Konkrety odnośnie mocy, to wartości 2,2 W dla oporności 300 Ω i 1,3 W dla 600 Ω, a więc naprawdę imponują.

średniej wielkości

Montaż wewnętrzny – powierzchniowy w oparciu o płytki drukowane – to prawdziwy popis schludności, że już się lepiej nie da, choć transformator, tak na wszelki wypadek, mógłby być osłonięty ekranem, a osłonięty nie jest. Ja wiem, że nie ma śladu brumu, że tego transformatora nie słychać w sensie jawnym, ale pytaniem pozostaje, czy w razie osłonięcia jakość brzmieniowa by nie wzrosła. Tego się nie dowiemy, sami ekranu nie zrobimy, zostaje sprawdzić tą. I już do tego przechodzimy, ale jedno uzupełnienie. Instrukcja wspomina o pilocie, a tego pilota brak. Podobno wkrótce będzie, na razie próżno szukać. Póki co za dodatkowe wyposażenie musi wystarczyć kabel zasilania – w instrukcji widnieje adnotacja, że przyszły użytkownik powinien się zaopatrzyć w audiofilski, gdyż to poprawi dźwięk.

Brzmienie

metalowym pudełku.

   Dobrze, to dźwiękujemy. Na pierwszy ogień ten lepszy kabel zasilający dla testowanego wzmacniacza, jakiego życzy mu producent. Tym razem będzie to Acoustic Revive Absolute POWER-CORE-EU za 39 900 PLN – nie będziemy sobie żałować. Następnie interkonektem RCA od Sulka bierzemy sygnał z przetwornika PrimaLuny, który bierze go wcześniej od PC kablem USB od Fidaty. I na koniec słuchawki, a tych pokaźny wybór. Ogromny nawet, ale dajmy spokój z robieniem długiej listy. Ograniczymy się do trzech, potem przejdziemy pod odtwarzacz. Zaczniemy od planarnych, a ściśle biorąc wg producenta izodynamicznych, od

Meze Empyrean

Brzmienie bez ocieplenia i dosłodzenia. Minimalnie tylko chropawe. Czuć pulsującą energię, ale bez przełożenia na rozjaśnienie. Przełożenia wyłącznie dynamiczne – dźwięk wypełniony i energetyczny, światło natomiast przyciemnione, pastelowe, bez nabłyszczania. Melodyka także bez – a mianowicie bez zarzutu. Najmniejszych odstępstw od płynności, a całościowy wyraz emocjonalny trochę przestawiony z kierunku radość na kierunek smutek. Tyle odnośnie zwykłych plików. Przy wyższych gatunkowo brzmienie poweselało (w sensie ogólnym, niezależnie od materiału), zostało bowiem mocniej oświetlone, ciut podniosło temperaturę oraz zyskało jeszcze lepszą dynamikę. Energetyczność wzrosła, a muzyczne płynięcie z niemal gładkiego i o niespecjalnie głęboko odciskanych teksturach stało się głęboko tłoczone oraz z przyjemnym meszkiem brzmieniowego poszmeru. Ogólnie przyrost jakościowy większy niż to ma miejsce zazwyczaj, a zatem wzmacniacz i słuchawki wyczulone na jakość materiału. W przypadku słuchanych teraz wysokiej jakości plików (kupionych, a nie zgrywanych samemu z płyty), to było już takie granie, że nie dałbym gwarancji, czy wzmacniacz nie jest lampowy. Tym bardziej, że analogiczna niemal jakość o tych samych cechach brzmieniowych zjawiła się przy graniu z TIDAL-a.

Korzystne okazało się przejście z gniazda duży jack na symetryczne wyjście 4-pinowe, co stało się równolegle z przejściem na kabel Tonalium. (Poprzednio Sulek.) Srebrno-miedziany a nie czysto miedziany przewód okazał się dla tych słuchawek przy tym wzmacniaczu korzystniejszy, jako mocniej akcentujący soprany i wraz z tym mocniej eksponujący szczegóły. Lecz w większej mierze niż okablowanie stało za tym samo to wyjście symetryczne, które okazało się wydajniejsze prądowo. Jaśniejsze wraz z tym światło, uzupełniane charakterystyczną dla Tonalium srebrzystą poświatą, więcej jeszcze energii i przyrost dynamiki. Wyraźny wraz z tym awans możliwości brzmieniowych zwykłych plików, i mogłem tylko żałować, że nie mając symetrycznego Sulka, nie mogę sprawdzić jego brzmienia z tym wyjściem symetrycznym. Przy czym także z Tonalium zachowane zostały proporcje jakościowe, to znaczy lepsze pliki i materiał z TIDAL-a wciąż dawały wyraźną poprawę, a nie nieznaczną lepszość. W przypadku tej wysokiej jakości było to granie pierwsza klasa – o całkowitej bezpośredniości i pełnym wachlarzu akustycznych zalet. Pełnym otwarciu, stuprocentowej przejrzystości, milimetrowej precyzji rysunku i tym szczególnie cennym pietyzmie, kiedy wyraźnie się czuje, że to nie zwykła linia melodyczna, ale cały muzyczny organizm o wielkiej złożoności. (Nie wiem jak inni, ale sam się z takim przeskokiem przy komputerze często stykam, a tu granicą było przejście na gniazdo 4-pin plus sięganie po lepsze pliki.)

HEDDphone

Trzy wyjścia słuchawkowe, w tym jedno symetryczne.

Pomijając spore wymagania energetyczne, Meze to słuchawki dość łatwe. Wzmacniacze zwykle bezproblemowo z nimi się dogadują, zwłaszcza gdy się choć trochę postarać. (Kable, podstawki, zasilanie.) HEDDphone już takie łatwe nie są – i prądowo, i jakościowo. Dlatego teraz one, ale od razu z kablem Tonalium na rzecz symetrycznego wyjścia. Tym razem nie było z jednym ani drugim progiem problemu – ani jakościowym, ani mocowym. Lecz dla bardzo głośnego i w pełni dynamicznego grania trzeba było potencjometrem pojechać aż grubo za połowę. Czego wiem, że niektórzy nie lubią, wypatrując za połową zniekształceń. Co według mnie zbytkiem ostrożności – zniekształcenia zjawiają się zwykle dopiero na ostatniej ćwiartce. Duża odnośnie tego „za połowę” zasługa samego przetwornika PrimaLuny, podającego sygnał słabszy od przykładowo Matrix Audio X-Sabre PRO MQA. Trudno, takie warunki, a w zamian coś innego. W zamian to, co te HEDDphone oferują jako atutowego asa – wyjątkowo trójwymiarowe obrazowanie z lepszym niż to ma miejsce u konkurencji wyprowadzaniem wykonawców z tła i lepszym lokowaniem całego dźwięku w przestrzeni. One nie są przeciętne, jak generalnie słuchawki z którymi jesteśmy oswojeni. Same dźwięki są bardziej trójwymiarowe (co jeszcze przetwornik PrimaLuny wzmagał), większy też dystans do pierwszego planu, mocniejsze wkomponowanie całej muzyki w perspektywę i dużo mocniej zaakcentowana oprawa akustyczna. Odrobinę natomiast mniej ciepła i swojskości, bo mniej łagodne światło – mniej ciepłe i mniej mleczne. Ale w przypadku wzmacniacza Kinki ogólnie miła atmosfera i tylko większy nacisk na aspekty przestrzenne: mocniej w subiektywnym odbiorze wyciągające granie z głowy, tworzące do spektaklu większy dystans. Ale dystans przestrzenny, a nie uczuciowy. Szczególnie, że i tutaj uczuciowość wypromowana – zarówno lampami w PrimaLunie, jak i MOSFET-ami u Kinki.

Focal Utopia

Dramatycznie wyższa skuteczność tych słuchawek względem obu poprzednich, to przełożenie na mocniej zaakcentowaną szczegółowość oraz mocniejsze czucie złożoności. Tej, o której przed chwilą pisałem, że gdy się przeistacza w żywy organizm, wyznacza jakościową granicę. Najmocniejsza z dotychczasowych ta organiczność, potęgowana okablowaniem Luna Cables z 4-pinem w miejsce oryginału z dużym jackiem. Śmiem twierdzić, że te słuchawki dopasowały się z próbowanych dotychczas najlepiej, co wcale nie oznacza, że są po prostu najlepsze. Kilka dni wcześniej na innej kanwie porównywałem wszystkie trzy plus inne przy swoim wzmacniaczu lampowym i tam żadnych przewag jednych nad drugimi nie było. Ale akurat w tym tu torze tak się działo – Utopie dały największy popis. Generowały dźwięk najbardziej złożony, pietystyczny i organiczny. Tylko żeby ktoś nie pomyślał, że kiedy pietystyczny, to za lekki, bo akurat odwrotnie. Tryskały witalnością i mocą, a ja się zasłuchałem. Zawsze mnie tak ponosi, gdy trafię na takie brzmienie, nie umiem się oderwać. Wiedziałem, że muszę jeszcze coś sprawdzić i przejść do odtwarzacza, lecz słuchanie było silniejsze. Złączenie takiej złożoności z taką dynamiką i mocą tworzyło za silny magnes. Pytanie zawisło przy tym, czy nie tylko wyższa skuteczność, ale też wyższa impedancja tych Focali (80 Ω) nie stoi aby za tym, a mające odpowiednio 31,6 Ω Meze i 42 Ω HEDDphone na swojej niższej nie tracą. Najłatwiej byłoby to sprawdzić używając trzystuomowych Sennheiser HD 800, lecz te akurat pożyczyłem. Zaszedłem zatem problem z drugiej strony, od łatwych do wysterowania słuchawek z niską. I tak miałem ich zresztą użyć, przechodząc w porównaniu z trzech na cztery. A dlaczego, już mówię.

Ultrasone Tribute 7

Za płynnie chodzącym pokrętłem potencjometru stoi Blue Alps.

Coś czasem rodzi się pomału, dojrzewa zwolna w głowie. Właściwie cały czas byłem tego świadomy, a jednak nie dość mocno. Aż ostatnimi czasy mnie tryknęło odnośnie tych Ultrasone, kiedy przez dłuższy okres ich nie używając w użyciu były inne. Tak naprawdę to było tylko przypomnienie z czasów posiadania oryginalnej wersji Edition 9; w końcu po to te przypomnieniowe Tribute 7 kupiłem, by sobie sprzedaż tamtych (bardzo głupią) powetować Ale w czasach Edition 9 rynek słuchawek był dużo węższy, nie było wielu high-endowych. Właściwie z dynamicznych poza nimi jedynie Grado GS1000, Audio-Technica W5000 i JVC HA-DX1000. Planary miały dopiero nadejść, a AKG K1000 i Sony MDR-R10 należały już do przeszłości. Alternatywą  jeszcze elektrostaty, a ściślej Stax Omega II. Na tle ówczesnej konkurencji Edition 9 miały jedną wyższość – były najbardziej energetyczne. I to się nie zmieniło, pomimo zajścia takich zmian. Dzisiejszy rynek oferuje kilkadziesiąt modeli słuchawek ściśle high-endowych, w tym liczne chwalące się nadzwyczajną mocą konstrukcje planarne, których samych na półkach z topem kilkanaście modeli. Pomimo tego… tak, mimo tego wciąż tamte Ultrasone, a dokładnie trzy ich wydania niemal się nie różniące – Edition 7, Edition 9 i Tribute 7 – dzierżą atut największej mocy wsparty łatwości napędzania. To doprawdy zdumiewające, jak w porównaniu do innych tej mocy mało biorą i jak wielką oddają. Są pod tym względem poza konkurencją.  Mają jednakże piętę achillesową w postaci okablowania. Te starsze może mniej, lecz te przypomnieniowe okropną – ich kabel jest niejadalny. Na szczęście udało się go zastąpić Tonalium w wersji symetrycznej; takim przypiętym na stałe, pomijającym wąskie gardełko cieniutkiego przyłącza. I teraz słowo o efektach, z pamięcią o tym, że recenzja tyczy wzmacniacza Kinki Studio. Ale właśnie efektach na tym Kinki, które makroskopowe były. Makroskopowe i klasyczne – raz jeszcze dowodzące, że niezależnie od tej czy innej impedancji (u Tribute 7 to 30 Ω) ten wzmacniacz umie tryskać energią, wraz z czym zabytkowe już w sensie technicznym Ultrasone dostały swoją, po raz kolejny mogąc uciec konkurencji. Ale nie tak po prostu, a w zależności od warunków. W tym wypadku nie od warunków toru, a od nastroju słuchacza.

Kluczę, ale już przechodzę do sedna. Otóż zdarzyło się na innym wzmacniaczu, będącym wtedy w użyciu, że kiedy wróciłem do tych Ultrasone po przerwie, zdeptały konkurencję. Rzecz powtórzyłem teraz z Kinki, i nawet bez tej przerwy była. Ale nie chodzi o jakość brzmienia, chodzi o przesyt i znudzenie. Znudzenie innymi słuchawkami, ale nie tymi z niższych półek, co byłoby normalne, tylko takimi naj-naj. Pomijam dobrze napędzane AKG K1000 zaopatrzone w lepszy kabel (te kable to dają słuchawkom szkołę), pomijam też  Sennheisera Orpheusa – bo to największe gwiazdy. Natomiast te tu teraz słuchane, także inne słuchane kiedyś, dają muzykę wyrafinowaną, mającą wiele zalet, toteż kiedy mieć chęć słuchania, wypadają wybornie. Ale po paru godzinach, zwłaszcza kiedy słuchamy dzień po dniu, zjawia się poczucie przesytu, przestaje nas to cieszyć. Słyszymy, jak to świetnie gra, ale opadają emocje. Świetność zaczyna przechodzić mimo, nie jest w stanie się przebić przez pancerz zobojętnienia przesytem.

Wejścia niesymetryczne i symetryczne i wyjście przedwzmacniacza.

I w takim właśnie stanie sięgnąłem po te Tribute 7. Bynajmniej nie dlatego, żeby się pozbyć nudy, ale z recenzenckiej potrzeby zwykłego porównania. Spłynęła wielka energia, o wiele większa niż u innych. Brzmienie o większym nasyceniu, gęstości, głębokości i bezpośredniości kontaktu. Te same frazy o dwa poziomy wyżej nasycone energią dosłownie przytłaczały. To pewnie nie jest dla wszystkich, i sam też wyżej cenię większą otwartość i złożoność brzmieniową AKG K1000, które po zmianie kabla moc dają taką samą, jedynie inaczej rozłożoną w paśmie. A tu piszę o tym dlatego, że z Kinki to energetyczne zamiatanie Ultrasonami reszty zjawiło się w rozkwicie i to był jego wielki atut. Zwłaszcza, że całe brzmienie tych słuchawek wypadło znakomicie – zarówno od technicznej strony (ekstensja, precyzja, brak zniekształceń), jak i czysto muzycznej.

Brzmienie: Przy odtwarzaczu

A zatem użytkowy komplet.

   To była dłuższa dygresja, przy odtwarzaczu już bez takich. Tu porównanie do tranzystorowego konkurenta o zbliżonej cenie – do także dysponującego dużą mocą i także z wyjściem symetrycznym, do Phasemation EPA-7.

Nie będzie więc tym razem przede wszystkim porównywania słuchawek, choć o tym także trochę. Ale najpierw, co wzmacniacz wzmacniaczowi miał do powiedzenia na kanwie współpracy z odtwarzaczem. Współpracy poprzez kabel symetryczny i z wykorzystaniem kabla zasilającego Sulek 9×9 (24 tys. PLN) u obu porównywanych.

Kinki zaproponował brzmienie ciemniejsze, na węższej, ale za to głębszej scenie. I bardziej melodyjne. Lecz zanim to rozwinę, słowo o mocy obu. Kinki ogromnie chwali się swoją i odgraża, że nawet AKG K1000 może swobodnie napędzić, czego nie miałem okazji sprawdzić, bo moje mają przyłącza głośnikowe. Ale to mniejszy objętościowo i lżejszy Phasemation okazał się mocniejszy. Co zresztą było do przewidzenia, bowiem oddaje aż 5 W w trybie pełnego wzmocnienia (ma dwustopniowe) i z aktywacją dual-mono, czyli kiedy słuchawki biorą od niego sygnał poprzez dwa duże jacki na raz. Tak brały wszystkie teraz próbowane, odnośnie tego jasna sprawa. Co zaś się tyczy mocowych możliwości Kinki Studio, to bezproblemowo przy potencjometrze solidnie przed dwunastą napędzał wszystkie, włącznie z planarnymi Meze, jedynie nie HEDDphone. Z nimi grał głośno (bardzo głośno i potężnie) dopiero między 14-tą a 15-tą. Lecz o tyle to nie był problem, że właśnie te słuchawki wypadły teraz najlepiej. O tym za moment, wracajmy jeszcze do wzmacniaczy.

A zatem Kinki ciemniej, na węższej ale głębszej scenie i bardziej melodyjnie. To „bardziej melodyjnie” oznaczało lekkie domykanie, a nie całkowitą otwartość dźwięków, z tym domykaniem na bazie giętkich i śladowo się rysujących linii obrysu dających krąglejsze wykończenia. Dźwięki od Phasemation obrysem bardziej przypominały rozsypaną mąkę, a od Kinki rozlane mleko (gdyż płyny mają napięcie powierzchniowe, co zaokrągla obrzeża). To wyoblenie i domykanie nie było u Kinki wyraźne, niemniej dawało znać o sobie w porównaniach, najmocniej w przypadku Focal Utopii. Których atutem teraz, przy odtwarzaczu, nie była już największa intensywność ani złożoność, bo inne pod tym względem doszlusowały, ale ciągle nadzwyczaj wytężona szczegółowość, najwyższej miary dźwięczność i dobra holografia. Też oczywiście melodyjność, którą zawsze dają hurtowo, natomiast pewną wadą lekka histeryczność sopranów. Obecna przy obydwu wzmacniaczach, ale w przypadku Kinki mocniej odczuwana, jako mocniejszy kontrast z jego większą melodyjnością. Bowiem brzmienia na średnicy krąglejsze, a sopran mocno w górę i bez zaokrąglenia, troszeczkę jednak za nerwowy. Taki z odskokiem od średnicy i na dodatek za cienki w formie, nie dający płynnego przejścia. Kontrowany przez całościową melodyjność oraz popisowo głęboką scenę, że generalnie najwyższa klasa, ale inne słuchawki z przejściem między średnicą a sopranem radziły sobie lepiej. A już zwłaszcza HEDDphone, u których popisowa spójność i jednoczesna otwartość dźwięku. – Jak nie do końca idealnie wypadły z Kinki przy komputerze, tak tutaj zachwyciły. Zarówno wzorcem dźwięku – trójwymiarowego, konsystentnego, ciemnego i z całkowicie otwartym finiszem, że całkowita naturalność, jak i lokowaniem tej naturalności w przestrzeni – także najbardziej naturalnej odnośnie akustyki i perspektywy.

Kinki będzie dobrym partnerem nawet dla najkosztowniejszych słuchawek.

Znosi mnie do porównań słuchawek, a mam porównywać wzmacniacze.

Więc tak: odnośnie całościowo traktowanej jakości – równe; odnośnie mocy – oba mocne. Phasemation trochę mocniejszy. Ale praktycznie bez znaczenia, bo najmniejszego u Kinki dławienia deficytem mocy nawet w przypadku najtrudniejszych HEDDphone. A co do kształtu brzmienia, to dźwięk od Phasemation jaśniejszy, bardziej strzępiony na obrzeżach oraz bardziej chropawy, a od Kinki bardziej lampowy, ale równocześnie podszyty ekspresyjnie działającą na słuchacza mocą. Ciemniejszy, bardziej falujący i trochę (za wyjątkiem prezentacji HEDDphone i Ultrasone) posiłkujący się powłokami przy domykaniu obrysu. Zarazem tryskający energią, dynamiczny, potężny i sopranowo nie powściągnięty ani-ani. Niskie rejestry u obu jednako potężne i w zależności od potencjału samych słuchawek mocniej lub słabiej rozdzielcze oraz trójwymiarowo formowane. Rzecz ważna – przy odtwarzaczu wszystkie słuchawki energetycznie pokazały się od najlepszej strony – Ultrasone nie miały teraz dużej przewagi, aczkolwiek pewną miały.

Kolejny raz w ostatnim czasie – po FIDELICE by Rupert Neve i Aurorasound HEADA – mamy w Kinki wzmacniacz tranzystorowy o cechach lampowego brzmienia. Oczyszczonego z technicznych nalotów, jak najdalszego od kanciastości i wizgów. Przyjemnie było słuchać, jak nawet najdziksze wrzaski recytatywów operowych nie przechodzą w nienaturalny pisk, jak nie zamieniały się w trzaski starego radia na falach średnich odgłosy stepowania. I jak na drugim końcu skali najniższe zejścia kontrabasów nie powodowały pasożytniczych rezonansów. Kinki panuje nad brzmieniami – jego produkcje dźwiękowe są zawsze bez zarzutu i estetycznie ujmujące. Nie ma w nim żadnej techniczności jako brzmieniowego przejawu – żadnych cyfrowych spłaszczeń, szorstkości ani schodków. To nie jest aż spoglądanie w głęboką toń, jaką potrafią dawać duże triody, ale to jest kawał muzykalności – głębokie barwy, ciemne tła, kunsztowne formowanie.

Wracając jeszcze do słuchawek. Wzmacniacz okazał się pasować do wszystkich i jednocześnie bardzo wyraźnie ukazywał między nimi różnice. Zwraca przy tym uwagę, że inaczej to pasowanie kształtowało się przy komputerze, inaczej przy odtwarzaczu. Przy komputerze najciekawiej zagrały Ultrasone, relatywnie najsłabiej HEDDphone. A przy odtwarzaczu na odwrót. Wytłumaczenie tego proste – ilością energii w sygnale. (Ayon ma jej włączane podwojenie.) Większa przy odtwarzaczu moc tchnęła życie w brzmienie harmonijkowych membran AMT, pozwalając im w większym stopniu stać się miechami. Zjawiskową trójwymiarowość dopełniła postawnością oraz uwypukliła równość pasma. U Ultrasone z tego przesada – ich dźwięk stał się aż za energetyczny, nadnaturalnie rozbudzony. Wciąż dawał jednak największą bliskość kontaktu i znakomite panowanie nad sferą sopranową przy jej największej ekstensji.[1] Brakowało mu jednak takiej dźwięczności i melodyki, jaką oferowały Focal i HEDDphone, chociaż daawaały swoją o nieco innej, mniej typowej formie. Trzeba też wspomnieć o Meze. Podobnie jak HEDDphone wypadły fantastycznie, oferując analogiczną naturalność na bazie jaśniejszego i nie tak trójwymiarowego, ani tak w perspektywę wstawionego brzmienia, ale za to przy bliższym pierwszym planie z mocniejszym w muzykę wchodzeniem – mniejszym dzielącym od niej dystansem.

Ma ładne własne podstawki, ale za lepsze się nie obrazi.

I na finał słuchawkowych porównań uwaga metodyczna: pamiętajcie, że o jakości słuchawek z najwyższych półek nie decydują już takie atrybuty, jak szczegółowość czy barwa dźwięku – bo szczegółowość wszystkie mają, a tonacje barwne można lubić różne. Tu, poza wydolnością energetyczną (którą akcelerować można wzmacniaczem), decyduje przede wszystkim niepoprawialne osadzenie sopranów w paśmie i osadzenie całego dźwięku w przestrzeni.

[1]Ciekawa sprawa – pamiętam, że Edition 9 z oryginalnym kablem soprany miały lekko zaokrąglone.

Podsumowanie

   Oto kolejny świetnie zaprojektowany i zrealizowany słuchawkowy wzmacniacz ze średniej półki cenowej i wysokiej jakościowej. Ujmujący wyglądem i brzmieniem. Z wyglądem srebrnym albo czarnym, i zawsze całym metalowym, o sympatię budzących proporcjach i nie za dużych gabarytach. Z brzmieniem łączącym wydajność dużych tranzystorów z elegancją porządnych lamp, których w środku tam nie ma. Podobny stylistycznie wzmacniacz Sugdena ma większe gabaryty i cenę także wyższą. Bardziej ociepla i słodzi, ale nie daje większej płynności ani brzmieniowej głębi. Nie daje też więcej drajwu ani szczegółowości – już prędzej daje mniej. Jego dźwięk bardziej się łasi, a nie tak bardzo jest zwinny i nie tak mocno muskuły pręży. Poza tym nie jest to wzmacniacz symetryczny, co czasem może się przydać i zwykle wiąże z większą mocą. Nasze zadowolenie z dzieła Kinki jeszcze się potęguje, gdy zaglądamy do środka. Wzorcowy montaż, same markowe podzespoły, skrócone do maksimum ścieżki. Maszynka Kinki napędza słuchawki z zapałem i talentem – będzie dobrym partnerem nawet dla tych najdroższych. Czego można chcieć więcej za te niecałe sześć tysięcy? Ażeby było jeszcze taniej? Ale czy to by się nie stało wtedy podejrzane?

 

W punktach

Zalety

  • Z nadwymiarowych tranzystorów MOSFET dostajemy pokaźną gamę brzmieniowych zalet.
  • Żywość.
  • Drajw.
  • Dynamikę.
  • Melodyjność.
  • Bogatą kolorystykę.
  • Nasycenie.
  • Klimatyczne oświetlenie i ciemne tła.
  • Precyzję.
  • Szczegółowość.
  • Wyraźność.
  • Stuprocentowo przejrzyste medium.
  • Całkowitą rozwartość pasma.
  • Wysokie ciśnienia.
  • Rozdzielczy i naładowany energią bas.
  • Dużą moc całkowitą.
  • Duże sceny. (Zwłaszcza gdy chodzi o ich głębię.)
  • Zupełną bezpośredniość.
  • Całkowitą odporność na zniekształcenia.
  • Na rzecz obiektywizmu brak ocieplania i dosładzania.
  • Mimo to piękne wokale w konwencji czystego naturalizmu. (Żadnego podbarwiania sopranami czy basem.)
  • Godne pochwały ukazywanie cech brzmieniowych poszczególnych słuchawek.
  • Wyjścia i wejścia symetryczne i niesymetryczne.
  • Trzy wyjścia słuchawkowe, mogące pracować równocześnie.
  • Osobną funkcję przedwzmacniacza.
  • Ładne proporcje obudowy, w całości wykonanej z metalu.
  • Gustowny panel przedni.
  • Rozsądne gabaryty.
  • Same markowe podzespoły.
  • Schludny montaż.
  • Nie grzeje się podczas pracy, czyli te tranzystory są rzeczywiście nadwymiarowe.
  • Dobry stosunek jakości do ceny.
  • Polska dystrybucja.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Moc jest faktycznie duża, lecz nie aż taka, jak wynikałoby z materiałów reklamowych.
  • Rynek aż pęka w szwach od konkurencyjnych rozwiązań.
  • Raczej dla zwolenników brzmienia idącego ku lampowości, a nie maniery czysto tranzystorowej.

 

Dane techniczne Kinki Studio THR-1:

  • Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 300 kHz (±1dB)
  • THD: 0,0014% (80 dB)
  • S/N Ratio: >98 dB
  • Dynamika: >115 dB
  • Czułość wejściowa: 2.25Vrms – 3.6 Vrms
  • Impedancja wejściowa: 50 kΩ
  • Przyłącza wejściowe: ! x XLR; 1 x RCA
  • Wyjścia słuchawkowe: 1 x XLR 4-pin; 2 x 6.3 mm jack (napięcie wyjściowe: ±70 VAC)
  • Wyjście przedwzmacniacza: XLR (2,25 – 3,6 Vrms)
  • Wymiary: 270 x 210 x 100 mm (z nóżkami)
  • Waga: 6 kg
  • Cena: 5990 PLN

 

System

  • Źródła: PC, Ayon CD-35 II.
  • Wzmacniacze słuchawkowe: Kinki Studio THR-1, Phasemation EPA-007.
  • Słuchawki: Focal Utopia (kabel Luna Cables), HEDDphone (kabel Tonalium-Metrum Lab i Sulek), Meze Empyrean (kabel Tonalium-Metrum Lab i Sulek), Sennheiser HD 800 (kabel Tonalium-Metrum Lab), Ultrasone Tribute 7 (kabel Tonalium-Metrum Lab).
  • Kabel USB: Fidata.
  • Kabel LAN: Ayon.
  • Interkonekty analogowe: Acoustic Zen Absolute Cooper, Sulek Edia & Sulek 6×9, Tellurium Q Black Diamond XLR.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek Edia, Sulek 9×9 Power.
  • Listwy: Sulek Edia.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Acoustic Revive RIQ-5010, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

6 komentarzy w “Recenzja: Kinki Studio THR-1 Headphone Amp

  1. Piotr pisze:

    Witam. Jak opisywany wzmacniacz wypada w porownaniu do Trilogy 933 ?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Wypada dwa razy taniej. Poza tym ten Trilogy nie jest już produkowany (niedługo ma być następca). Jak chodzi o walory soniczne, to Trilogy był całościowo trochę lepszy. W końcu zasilanie miał wyrzucone na zewnątrz. Rewelacyjny wzmacniacz, ale miniony.

      1. Piotr Ryka pisze:

        Tak może jeszcze uzupełnię: ze zbioru Trilogy, Sugden, Phasemation, Kinki ten ostatni jest najbardziej uniwersalny w sensie łatwości dobrania toru. Nie przeszkadza mu ani zbytnia techniczność źródła, ani zbytnie jego melodyjne uspokojenie. To i to dobrze skompensuje, bo sam jest dobrze wyważony i wolny od własnych błędów. A, przykładowo, Phasemation ma tendencję do rozjaśniania sopranów. Z kolei Sugden bywa za leniwy, trzeba go sygnałem uszczypnąć w tyłek, a Trilogy w przeciętnym torze sam potrafi zabrzmieć przeciętnie.

        1. Piotr pisze:

          Dziękuję Piotrze za odpowiedź.

  2. pawelB pisze:

    Jak kinki jest symetryczny to ja jestem Pamela Anderson.Nawet wejscie xlr ma tylko wlutowane 2 piny.Wzmak kosztuje w CH. 1800 pln. Nie fair porownywac z wzmakami za 6000pln.
    Co najwazniejsze, po xlr gra najgorzej, a xlr jest niejako pod akg k1000.Najszersza i najglebsza scene ma na wyjsciu LOW.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Jest symetryczny w sensie wejść i wyjść XLR. Prawdziwie symetrycznych wzmacniaczy na rynku prawie nie ma. Na wyjściu XLR ma trochę więcej mocy i to się może przydać. Kultura dźwięku przy niższym ustawieniu wzmocnienia jest u wzmacniaczy mających taki przełącznik z reguły lepsza, ale co to obchodzi słuchawki potrzebujące większej? I dlaczego non fair porównywać ze wzmacniaczami kosztującymi tyle samo na naszym rynku? Ty wiesz, ile dany wzmacniacz swojego producenta kosztował? Dopiero gdyby porównać prawdziwe koszty wytworzenia i uwzględnić różnice kosztów robocizny i wysokości podatków w danym kraju, byłoby całkiem fair. A tak nigdy nie było i nie będzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy