Recenzja: Avatar Audio HOLOPHONY Nr3

Brzmienie

Pojedyncze przyłącza i niewielki bass refleks.

   Cały odsłuch ograniczył się do jednego wieczoru; jednego dnia HOLOPHONY przyjechały, drugiego wyjechały. Lecz byłem uprzedzony i odpowiednio przyszykowany: wypoczęty, zrelaksowany (na ile tylko możliwe), a aura też się zmiłowała i upały puściły. W dodatku był akurat w gości flagowy odtwarzacz Ayona, a lampy rano odpaliłem, żeby na wieczór były w formie. Ustawienie też nie zajęło czasu, gdyż wymagania standardowe. Lubimy dużo miejsca z tyłu i cośkolwiek po bokach, ale tak całkiem w normie, bez wyśrubowanych zachcianek, i na dodatek dystans słuchającego może się różnić o spory zakres, a stereofonia trzyma fason nie tylko na samym środku, że nawet głową nie rusz. Metr w prawo i metr w lewo, a także metr w tył i do przodu, nie wywołują katastrof – spokojnie da się słuchać w większym pomieszczeniu w sześć osób. Ta strona zatem prędko, natomiast z brzmieniem gorzej. Nie, nie dlatego że ułomne, tylko właśnie przeciwnie. Bardzo było niezwykłe, więc i wymagające skupienia oraz szerokiej nagraniowej treści. W efekcie odsłuch ciągnął się godzinami i zły na siebie byłem, że go za późno zacząłem. Natomiast bardzo zadowolony z tego, co usłyszałem. Ale to właśnie wymagało skupienia, albowiem niepospolitość.

Kolumny i wraz z nimi całe tory rzecz jasna różne bywają i w artykule wstępnym do ostatniego AVS starałem się to naszkicować. Niemniej kiedy mamy przed sobą głośniki za dwadzieścia dziewięć tysięcy, nie rozpala to w nas oczekiwań na coś całkiem nadzwyczajnego. To znaczy, może być nadzwyczajnie nawet za sześć czy dziesięć, czego małe Zingali i małe Trennner & Friedl dowiodły, ale żeby się pojawiły aspekty znane z najlepszych za sto i więcej tysięcy, tego nikt przytomny nie czeka. Ale właśnie papierowe membrany z dawnych głośników w połączeniu z torem lampowym i odpowiednim źródłem mogą takim czymś obdarować, i już w recenzji HOLOPHONY Nr2 zwracałem na to uwagę, a teraz Nr3 to powtórzyły przy jeszcze niższej cenie. Co nie znaczy, że tańsze „trójki” od droższych „dwójek” są lepsze, ale w pewnych aspektach analogiczne i wręcz niesamowite, a co do sopranów faktycznie.

Daruję sobie dalsze peany i przejdę do konkretów. Przejdę zgniatany garbem obaw, gdyż nie wiem, jak to dobrze opisać. Tak żeby nie popaść w przesadę, a jednocześnie oddać honor. Nie ma co jednak kalkulować, trzeba po prostu szczerze.

Wygląd ujmuje jakością i rozwesela widokiem.

Pierwsze, co sobie zapisałem w notatkach odsłuchowych, to sentencja: wyjątkowo subtelne, delikatne i różnicujące dźwięki brzmienie. Lecz zanim nabiorę rozpędu, muszę się cofnąć do poranka. Kolumny przyjechały przed południem i z uwagi na krótkość pobytu musiały zostać sprawdzone. Nic im nie dolegało, podróż zniosły bezproblemowo, i z miejsca też świetnie zagrały, ale piszę o tym wyłącznie po to, by móc teraz powiedzieć, że jeszcze nigdy różnica pomiędzy brzmieniem przy zimnych i gorących lampach nie okazała się tak duża. To obrazuje ich wrażliwość i zdolności odtwórcze. A jednocześnie samą jakość – na starcie już znakomitą, a tyle jeszcze poprawić zdolną. I od razu trzeba wyjaśnić, na czym różnica się zasadzała. Otóż od startu głośniki były w stanie z niezwykłą subtelnością obrazować jak mienią się głosy wokalistów i jak kooperują ze ścianami pomieszczeń, ale dopiero przy gorących lampach dały spektakl promieniowania dźwięku, który od razu mi przypominał też tak grające Raidho. A także niesłyszaną chyba jeszcze u żadnych umiejętność mieszania głosów. Bo przede wszystkim to się chwali, opisując sceniczne własności, że dane źródło dźwięku miało dokładną konotację odnośnie miejsca, że towarzyszyła temu holografia odróżniająca plany, i że te głosy były wyraźne oraz dobrze zróżnicowane. I to wszystko u HOLOPHONY było, ale prócz tego coś. Prócz tego dosłownie było widać, jak głosy promieniują dźwiękową aurą i jak się te aury mieszają. Jak duet, czy chór cały, staje się czymś więcej niż prostą sumą głosów, które co prawda są przypisane do miejsc i indywidualne, ale wzajemnie oddziałują – jeden miesza się z drugim. To przenikanie, niczym mieszanie obłoków, było zgoła niesamowite i nigdy czegoś takiego w tym stopniu  nie słyszałem. Czy więcej w tym było pogłosu, czy więcej samej ekstensji, tego nie umiem powiedzieć, jednakże pozostaje faktem, że pogłosy były oszczędne i dokładnie z resztą związane. Nie stanowiły dziedziny własnej, jakiejś odrębnej otoczki, tylko z całością jedną kompozycję bez żadnego wyodrębnienia.  Co jeszcze potęgowało zdumienie tym mieszaniem, czyniąc je bardzo naturalnym, a jednocześnie wcześniej nieznanym. Zarówno w muzyce operowej, jak i przy rozrywkowych duetach, dało się to wyraźnie obserwować, a właściwie nie obserwować nie dało. I było to pierwszorzędne, naprawdę imponujące. O wiele większy niż zwykle zasięg głosów i nieporównanie mocniejsze wzajemne relacje.

Maskownice jako ustroje pochłaniające odbicia.

Zwróćmy się ku aspektom kolejnym. Dźwięk był piekielnie szybki oraz nadzwyczaj szczegółowy. Narastający w takim tempie, że już nie chciałbym szybciej, a jednocześnie dłużej niż zwykle podtrzymany. I do tego piekielna szczegółowość, też taka maksymalna. Jej testy głośniki przeszły stuprocentowo i na normalnych poziomach głośności. Przy czym kolejne zaskoczenie, to fakt, że bez dodatku sopranów do średnicy. Tu już znamię mistrzostwa, bo zwykle szczegóły soprany łapią. Te u HOLOPHONY Nr3 strzelały w górę jak prawdziwe, bez śladu powściągnięcia i naturalnie potężnym obłokiem, ale zarazem pozostawały tylko sobą, nie podbarwiały średnicy. I to znów było znakomite, tym jeszcze pogłębiane, że ta średnica w górę przechodziła bez żadnego rozstępu. Tym niemniej sopranowy real musi mieć pewne następstwa; nie aż wyraźnie sybilacyjne, niemniej przy słabszych nagraniach – że są faktycznie słabsze – to się od razu czuło. Nie miało to wszakże przełożenia na nagrania tak zwane trudne. Znana z trudności płyta K2 Verdi Choruses wybrzmiała rewelacyjnie. Podobnie głos Beaty Rybotyckiej z mających swoje lata nagrań Piwnicy pod Baranami był zniewalająco upojny, tak samo jak pięknymi były polskie produkcje orkiestrowe z lat 1964-1966. (Nagrania z polskich studiów zwykle nie są skompensowane i tym zachodnie biją.) A przy tym ta sopranowa naturalność to również fantastyczne oddanie cykania perkusyjnych talerzy, przeszkadzajek i kastanietów. Bo nie tylko prawdziwie ekspresyjna, ale też naturalnie objętościowa i z naturalnie długim finiszem. Doskonale słyszalne membrany bębnów i tych bębnów objętość. Bez wprawdzie zejścia ad profundis (do podziemi) – skłamałbym, gdybym tak twierdził – ale z wyraźnym zejściem basowym na bazie przede wszystkim objętości i rozdzielczości.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

4 komentarzy w “Recenzja: Avatar Audio HOLOPHONY Nr3

  1. Grzesiek pisze:

    Może by tak coś w „normalnych pieniądzach” tak w okolicach 10000?

  2. tommypear pisze:

    W tej cenie wybieram blumenhofery geniuin fs3.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Szkoda tylko, że na ostatnim AVS flagowe Blumenhofery, w dodatku pod pieczą twórców, grały jak grały.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy