Recenzja: Aura VA-40 Rebirth

Odsłuch

     Jakież to miłe, jakże wygodne nie musieć tłuc się między źródłami i wzmacniaczami, jak to ma miejsce w recenzjach słuchawek. Źródło, wzmacniacz, kolumny, wieczór, wygodny fotel i jedziemy. Ach nie, zapomniałem, tu również zjawią się słuchawki – pokłosie dawnych czasów, kiedy specjalnych słuchawkowych wzmacniaczy nieomalże nie było, dla mnie dodatkowe zajęcie. Cóż, mówi się trudno, ale na razie głośniki.

    Tak więc wieczór, wygodny fotel, wzmacniacz zgodnie z ustawą pozostający długo pod prądem, bo tranzystory też tak lubią, chcąc mieć przed meczem rozgrzewkę. Następnie słucham i słyszę, że kolumny stoją nie tak. Musiałem je trochę cofnąć, bo aż tak daleko ku słuchaczowi nie chciały być wysunięte, musiałem je też znaczniej odgiąć, startując od pozycji prawie na wprost, którą woli moje wzmocnienie. A kiedy już się stało, kąty zostały dobrane, mogłem cieszyć się tym, o czym od dystrybucji się nasłuchałem, że mianowicie niezwykła przestrzeń. Może nie aż niesamowita, ale niewątpliwie spektakularna – dźwięki zupełnie oderwanie i teatr cały za linią głośników, na dowolną odległość biegnący hen do tyłu. Najdalej w nagraniach binauralnych, specjalnie przeznaczonych do ukazywania ogromu, w ich przypadku niekiedy widok jakby się słuchało orkiestry z ostatniego rzędu ogromnej sali. Ale poza tym raczej normalnie, w sensie wielkoscenicznym wysokiej klasy, z pierwszym planem niespecjalnie dalekim, a przy muzyce rozrywkowej to już całkiem normalnie i odnośnie rozmiaru aktorów, i odnośnie dystansu do nich. Generalnie zaś duży dźwięk, a przede wszystkim wyraźny, a chociaż bez akcentu na marsz ku słuchaczowi, to duże ciśnienie akustyczne, a sama akustyka nadzwyczajna, bardzo rozbudowana. Brak chwytu z podnoszeniem tonacji – uwyraźnianiem wszystkiego posypką sopranową – a zamiast tego pogłos działający jako ozdobnik i wzmacniacz zaangażowania. Brak zatem w dźwięku powszedniości, ale nie poprzez podwyższenie tonacji na rzecz wyżyłowanej ostrości i nerwowości podsyconej – struktura tonalna prawidłowa z mocnym czynnikiem basowym, a za wszystkim tło czarne, a przed wszystkim to coś, co można umownie nazwać „nasłuchiwaniem przestrzeni”. Bo też ta przestrzeń nie tylko ożywiana ławicami poszumu, ale też pytająca:

     – Jestem, wyczuwasz mnie, prawda? A widzisz, nie jestem zwykła!

      Tak, rzeczywiście, nie było to zwykłe medium i nawet nie poprzez samą wytężoną obecność wirujących szumowych drobin, tylko poprzez ujemne ciśnienia towarzyszące dodatnim. Bo kiedy dźwięk, to w zależności od głośności – ciśnienia od zwyczajnych do aż przytłaczających – ale kiedy nastaje cisza, to wytężona oczekiwaniem, obecna, wsysająca. I ten aspekt pochłaniającej, bardzo obecnej ciszy w tym wypadku dobitny, stanowiący piękny ozdobnik efektownego muzykowania. Bo rzecz jasna nie sama cisza; obecne w wytężony sposób dźwięki, takie nadprzeciętnie udane, na dodatek je poprawiłem.
      Ciut na początku były za ostre, takie na samej granicy za którą już faktycznie, że aż mi przyszło na myśl użycie pochłaniacza pól magnetycznych od Acoustic Revive. Z czym wiązał się dylemat, czy warto aż wstać z fotela, bowiem ten mały, bateryjny pochłaniacz dotychczas słabo się sprawdzał. Lokowałem go tu i tam, zawsze nad albo pod transformatorem rozmaitych urządzeń, lecz jeśli w ogóle doskonalił przekaz, to tak, że wcale albo niemal. Ale duży toroid Aury, dobrze widoczny przez szczeliny: – Może on? Może jemu? Co mi tam szkodzi, podłożyłem. A wtedy ostrość złagodniała i dźwięki, zwłaszcza wokale, nabrały większej elegancji poprzez obłość konturów i rozciągnięcie trzeciego wymiaru. Do tego stopnia, że teraz to już na pewno z zawiązanymi oczami bym nie poznał, że to nie wzmacniacz lampowy; względem mojego minimalnie mniej głęboka i krzywoliniowa rzeźba dźwięku, ale ogólnie styl jak z lampy – tzn. czarne tła, mocne nasycanie kolorów, ewidentny światłocień i znakomite oddanie głosów, a więc autentyzm personalny. Do tego wciąż obecne to pogłębienie akustyczne; taki wewnętrzny rezonans, bardzo udanie wzmacniający poczucie zaciekawienia, analogicznie jak gdy rysownik dodaje kreskom wycieniowanie. Drugim ozdobnikiem wyraźność, trzecim trójwymiarowość, a czwartym, bardzo ważnym, wyjątkowo silna obecność. Ta intensywność obecności prawdopodobnie w jakiejś części za sprawą tego pogłosu, lecz przede wszystkim całościowej siły wyrazu muzycznego spektaklu – od prawdziwości sceny, po autentyzm aktorów. Panoramiczne, trójwymiarowe spektakle z lampowym sznytem elegancji i dopieszczenia dźwięku – całkiem nie jak tranzystor, zupełnie nie jak push-pull. Ale twórcy obiecywali, że to swego rodzaju tranzystorowe triody, i muszę przyznać im rację, to nie padło na wyrost. Pełne parcie na piękno i zdumiewająca wyraźność, wszystkie szczegóły wyszukane i dobrze wkomponowane w całość, a całość ta oddychająca muzyką i tchnąca tajemnicą. To ostatnie jako dodatek specjalny, jako zew niezwykłej przestrzeni, która jakby czekała, że wejdziesz i się znajdziesz w zupełnie innym świecie.

     Pozostawało skontrolować przednią sekcję słuchawek, którą wszak po coś dodano. Krążą słuchy, że nie od parady, że to duży potencjał przekierowany bocznicą z toru głośnikowego, podobnie jak to ma miejsce w paru innych japońskich wzmacniaczach. Dziurce zaaplikowałem słuchawki od tanich po skrajnie drogie, tzn. od AudioQuest NightHawk przez Susvary po Spirit Torino Valkyria. Nie odnalazłem brumu, znalazłem natomiast dość mocy, by napędzić nawet Susvary z wysokopojemnościowym kablem; z tym, że wymagało to dojścia z potencjometrem na ¾ zakresu, i w tym dalekim położeniu zjawiła się śladowa fosforyzacja sopranów, z którą podobno walczono tworząc poprawione wznowienie, ale aż tak daleko z zachowaniem stuprocentowej jakości dźwięku z poprawą dotrzeć się nie udało. Tak to już jest z tranzystorami, że u nich zniekształcenia funkcjonują inaczej niż w lampach, od razu generując uchwytną degradację. Niemniej ta tu załapała się na same jedne Susvary i była taka mała, że właściwie nie przeszkadzała, ponieważ duży ładunek ładności na to ¾ dowieziono. U niewiele mniej trudnych Dan Clark Audio STEALTH było to już sopranowe jarzenie na samej granicy trafienia na nie bez celowania, a u HEDDphone 2 całkiem już go nie było, podobnie jak u pozostałych. Było za to to wszystko, co wyłożyłem w pochwałach brzmienia głośnikowego, z wyraźnością, czystością medium, szczegółowością i potęgą na czele. Była analogowość i trzeci wymiar, i tak samo jak tam podciągały się one ładniej klarując brzmienie po podłożeniu pod transformator reduktora Acoustic Revive REM-8, akurat temu toroidowi wyjątkowo dobrze służący. Słuch mój, zdeprawowany ciągłym masażem przez najlepsze słuchawkowe wzmacniacze, bez protestu zaakceptował jakość od dziurki w Aurze; nie jest ona wprawdzie aż high-endowa, ale bardzo w porządku. Wyraźnie konturuje i trójwymiarowo formuje sycone barwą dźwięki, kładąc je na tła czarne i nie uciekając się do sztuczki z podrasowanym sopranem, a jeśli już, to minimalnie.

    Bas przy tym obfity sobą i pięknie klarowane ludzkie głosy, takie na samej granicy pomiędzy naturalnością a lekkim podrasowaniem na rzecz rozbudzenia ciekawości. Udane też operowanie echem i sprawne posługiwanie się światłocieniem, satysfakcjonująca masywność i brak śladów ujednolicającego zlewania. Duże, wyraźne jak same dźwięki sceny i wszystko w jak najlepszym porządku w pierwszej połówce potencjometru, a nawet trochę za, co z zapasem wystarczy niemal każdym dzisiejszym słuchawkom planarnym i każdym od zawsze dynamicznym.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

1 komentarz w “Recenzja: Aura VA-40 Rebirth

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy