Recenzja: Aura VA-40 Rebirth

     Sądząc po samym tytule, pewna aura została odbudowana. Gdy sprawie się przyglądnąć, została po trzydziestu pięciu latach. Pytaniem pozostaje, o którą aurę chodzi: Czy tę oznaczającą pogodę za oknami, czy będącą pogodą ducha lub nastrojowo roztaczaną przez kogoś albo coś, czy może – uchowaj Boże – bezpośrednio poprzedzającą nieuchronny atak padaczki.    

      Wymądrzam się i wygłupiam, ale recenzje to wymądrzanie, a szczypta wygłupiania chyba nie będzie gorsza od nadętego stylu w rodzaju „ho-ho”, „niesamowite” i „rzecz całkiem wyjątkowa”, podczas kiedy setkami te niesamowitości idą, bo rynek sprzętem zalany, samym rzecz jasna wyjątkowym. Znajdźcie choć jeden przykład, że coś nie jest nadzwyczajne pod jakimkolwiek względem; wszystko jest właśnie takie, a wobec tego nic nie jest. Ale pośród nadzwyczajności morza są wyspy nadzwyczajności prawdziwej, tworzące archipelag o nazwie Prawda Dźwięku. Ten ma różnej wielkości skałki, wysepki oraz wyspy, w zależności od wielkości tej Prawdy, a my tu przez odsłuchową lunetę będziemy wypatrywać, czy Aura VA-40 Rebirth wystaje nad powierzchnię, a jeśli tak, to na ile.

      Odbudowa dotyczy wzmacniacza, który nazywał się AURA VA-40 Bowers & Wilkins (B&W), mimo iż ani John Bowers, ani Roy Wilkins nie maczali w nim palców. Samo to B&W na początku, zaraz  po II wojnie, było sklepem z elektroniką w Worthing w hrabstwie West Sussex, sklepem należącym do kupli ze służby w Royal Corps. Z czasem rozszerzyło działalność o duży sprzęt nagłośnieniowy, a potem sam John Bowers zaczął w 1966 na zapleczu sklepowym projektować i tworzyć głośniki, co przerodziło się w osobną firmę o nazwie B&W Loudspeakers UK Ltd. O wiele później firma weszła w dystrybucję japońskich magnetofonów Nakamichi i wzmacniaczy Aura Design autorstwa Michaela Tu i Andrew Hunta – wraz z czym docieramy do celu, do naszego tytułowego wzmacniacza.

      Ta Aura VA-40 B&W wcale od strony genetycznej nie była B&W, a dziełem dwóch inżynierów z Portsmouth, sprzedażą konstrukcji których to B&W się zajęło, choć sprawa dystrybucji ciągnęła się latami, a potem prędko zdechła. Koniec końców Michael Tu stracił cierpliwość i przeniósł biznes do Japonii, ale wcześniej trochę tych Aura VA-40 B&W zdążyło się sprzedać, a teraz japońska Aura postanowiła do nich wrócić, po drodze ulepszając. Dodajmy, że oryginalne wzmacniacze były w całości czarne, a nowo zaoferowane wyróżnia identyczny fronton, ale z samymi czarnymi gałkami na lustrzano-srebrzystym tle. Wzmacniacze nie były drogie, ale obecne już nie tak tanie, natomiast wieść o obu niesie, że były i są wyjątkowe, a rzecz dotyczy famy zdającej się większą niż zazwyczaj.

      Skoro do nich wrócono, to może rzeczywiście były, inaczej niby po co? Może zatem faktycznie bardziej były niż większość, ale jakie – tego się nie dowiemy, gdyż tego dawnego nie mamy. Wznowiony z przydomkiem Rebirth, dalece doskonalszy, istotnie przerobiony, tego ma w swojej ofercie polski dystrybutor w cenie 12 900 PLN, co ponoć i tak okazją, aż tak on znakomity.

Inżynieria i cała reszta

     Wzmacniacz okazuje się pełnogabarytowy: szeroki na 43 centymetry i na 35 głęboki, ale zarazem płaski, licząc z nóżkami nad blat wystający ledwie na osiem. Fronton ma jak mówiłem srebrny, a nawet chromowany, na nim po prawej dwa w identycznym rozmiarze czarne, aluminiowe pokrętła potencjometru i wyboru źródła, będące dopełnieniem srebrno-czarnego melanżu, jako że korpus poza frontem jest caluteńki czarny i czarne są też walce podstawy, na ozdobę i rozszerzenie melanżu zdobne srebrnymi pierścieniami. Niosą na sobie rozbudowany układ tranzystorowy push-pull z tranzystorami MOSFET na płycie głównej montażu powierzchniowego, w architekturze nawiązującej do lampowych. O swoim dziele i pierwowzorze producent pisze z atencją, a konkretnie donosi:

Ten jubileuszowy model, opatrzony na cześć oryginalnego VA 40 przydomkiem Rebirth, powtarza tamten projekt wzmacniacza czysto analogowego, wiernie odtwarzając oryginalny obwód.

Bez wejść cyfrowych i wyświetlacza odrodzony VA 40 wszystkie operacje powierza obsłudze ręcznej, istotą zaś, tak samo jak w oryginale, świeżość i naturalność reprodukcji muzycznej, wyzyskująca potencjał tradycyjnego pojedynczego w każdym kanale układu push-pull na bazie tranzystorów MOSFET.

Osiąga się ten rezultat dzięki liniowości niskich poziomów wzmocnienia, zachowywanej teraz niezależnie od stopnia głośności, albowiem wzmacniacz w nowym wcieleniu wzbogacił się o lepszą reakcję na dyspozycję wzrostu mocy.

Aura VA 40 Rebirth to wzmacniacz, którego będziesz chciał słuchać, rozbudzi twe emocje, nie zostawi Cię obojętnym.

Najistotniejszą cechą odrodzonego VA 40 pozostaje złożona struktura, z dużym radiatorem obsługującym MOSFET-y umiejscowione na wierzchu płyty głównej podpartej wspornikami. Obecny tu pojedynczy w kanale układ push-pull to korzyść po względem doskonałości odtwórczej, znacznie trudniejszej do osiągnięcia w przypadku wzmocnienia opartego o wiele tranzystorów w push-pull kaskadowym, jednakże odbywa się to kosztem dużego wzrostu temperatury.

Aura VA 40 Rebirth ma MOSFET-y przymocowane do masywnego pasywnego radiatora o doskonałych własnościach tłumienia drgań, a zasysane przez niego ciepło zostaje skutecznie odprowadzone przez otwory wentylacyjne w pokrywie. MOSFET-y działają dzięki temu zawsze w optymalnej temperaturze, mogąc bez względu na zadaną intensywność działania demonstrować swe najwyższe możliwości, jako wolne od spadku jakości pracy w sytuacji przegrzania. To samo dotyczy całej płyty głównej, równie dobrze chronionej przez układ odprowadzania ciepła.

Transformator toroidalny o mocy 200VA został zaprojektowany specjalnie dla tego wzmacniacza, a zastosowane MOSFET-y to brytyjskie EXICON ECX10P20/ECX10N20, stosowane przez takie high-endowe marki jak GOLDMUND czy NAGRA.

Aura Rebirth to same wysokiej jakości części, doskonalące pierwowzór i podnoszące jego jakość na dużo wyższy poziom. Pracują tu metalizowane rezystory VISHAY, najwyższej jakości kondensatory NICHIKON z serii MUSE i przekaźniki wyposażone w złocone styki. Dopełnieniem panel przedni i obudowa od Tsubame-Sanjo, słynącego ze szczytowej jakości obróbki metali.

      Brzmieniowym sednem tego wszystkiego, prócz zapewnienia tranzystorom optymalnego środowiska pracy, jest fakt, iż to pojedynczy, tylko z dwóch tranzystorów złożony układ push-pull w każdym kanale. A zatem coś na podobieństwo pojedynczych lamp mocy, tyle że tu to tranzystory w znanym z wyjątkowo niskich zniekształceń układzie opisanym po raz pierwszy już w 1895, a po raz pierwszy zastosowanym we wzmacniaczach od RCA z 1924 roku.

      Wróćmy na ten srebrzysty panel, gdzie coś zostało do opisania. Został umieszczony po lewej niewielki chromowany włącznik i obok gniazdo duży jack, oznaczające obsługę słuchawek. Obsługę nie taką na odczepkę, żeby się nikt nie czepiał, tylko obiecywaną jako wybitną, tak więc nie same głośniki. Tych obsługa ma się rozumieć z tyłu, gdzie pojedynczy zestaw przyłączy i cztery wejścia RCA, z których pierwsze po prawej patrząc od przodu prowadzi do gramofonowego przedwzmacniacza i ma uzupełnienie w postaci zacisku Ground.

    Obok niego przyłącze opisane jako CD, dwa pozostałe jako Line. Oprócz już tylko gniazdo prądowe i z przodu w samym centrum efektownie wtapiający się w tło napis Aura. Nie ma pilota i nie ma wyświetlacza, wzmacniacz jest ascetycznie angielski i ascetycznie w stylu retro. Od siebie dodam, że zostałem wręcz przytłoczony opowieściami o jego niesamowitości, w co nawet gotówem uwierzyć, bo odkąd zapoznałem się z EAR Yoshino V12 i Lebenem CS1000, dawniejsze me uprzedzenia do konstrukcji push-pull poszły się zamknąć w piwnicy.

Odsłuch

     Jakież to miłe, jakże wygodne nie musieć tłuc się między źródłami i wzmacniaczami, jak to ma miejsce w recenzjach słuchawek. Źródło, wzmacniacz, kolumny, wieczór, wygodny fotel i jedziemy. Ach nie, zapomniałem, tu również zjawią się słuchawki – pokłosie dawnych czasów, kiedy specjalnych słuchawkowych wzmacniaczy nieomalże nie było, dla mnie dodatkowe zajęcie. Cóż, mówi się trudno, ale na razie głośniki.

    Tak więc wieczór, wygodny fotel, wzmacniacz zgodnie z ustawą pozostający długo pod prądem, bo tranzystory też tak lubią, chcąc mieć przed meczem rozgrzewkę. Następnie słucham i słyszę, że kolumny stoją nie tak. Musiałem je trochę cofnąć, bo aż tak daleko ku słuchaczowi nie chciały być wysunięte, musiałem je też znaczniej odgiąć, startując od pozycji prawie na wprost, którą woli moje wzmocnienie. A kiedy już się stało, kąty zostały dobrane, mogłem cieszyć się tym, o czym od dystrybucji się nasłuchałem, że mianowicie niezwykła przestrzeń. Może nie aż niesamowita, ale niewątpliwie spektakularna – dźwięki zupełnie oderwanie i teatr cały za linią głośników, na dowolną odległość biegnący hen do tyłu. Najdalej w nagraniach binauralnych, specjalnie przeznaczonych do ukazywania ogromu, w ich przypadku niekiedy widok jakby się słuchało orkiestry z ostatniego rzędu ogromnej sali. Ale poza tym raczej normalnie, w sensie wielkoscenicznym wysokiej klasy, z pierwszym planem niespecjalnie dalekim, a przy muzyce rozrywkowej to już całkiem normalnie i odnośnie rozmiaru aktorów, i odnośnie dystansu do nich. Generalnie zaś duży dźwięk, a przede wszystkim wyraźny, a chociaż bez akcentu na marsz ku słuchaczowi, to duże ciśnienie akustyczne, a sama akustyka nadzwyczajna, bardzo rozbudowana. Brak chwytu z podnoszeniem tonacji – uwyraźnianiem wszystkiego posypką sopranową – a zamiast tego pogłos działający jako ozdobnik i wzmacniacz zaangażowania. Brak zatem w dźwięku powszedniości, ale nie poprzez podwyższenie tonacji na rzecz wyżyłowanej ostrości i nerwowości podsyconej – struktura tonalna prawidłowa z mocnym czynnikiem basowym, a za wszystkim tło czarne, a przed wszystkim to coś, co można umownie nazwać „nasłuchiwaniem przestrzeni”. Bo też ta przestrzeń nie tylko ożywiana ławicami poszumu, ale też pytająca:

     – Jestem, wyczuwasz mnie, prawda? A widzisz, nie jestem zwykła!

      Tak, rzeczywiście, nie było to zwykłe medium i nawet nie poprzez samą wytężoną obecność wirujących szumowych drobin, tylko poprzez ujemne ciśnienia towarzyszące dodatnim. Bo kiedy dźwięk, to w zależności od głośności – ciśnienia od zwyczajnych do aż przytłaczających – ale kiedy nastaje cisza, to wytężona oczekiwaniem, obecna, wsysająca. I ten aspekt pochłaniającej, bardzo obecnej ciszy w tym wypadku dobitny, stanowiący piękny ozdobnik efektownego muzykowania. Bo rzecz jasna nie sama cisza; obecne w wytężony sposób dźwięki, takie nadprzeciętnie udane, na dodatek je poprawiłem.
      Ciut na początku były za ostre, takie na samej granicy za którą już faktycznie, że aż mi przyszło na myśl użycie pochłaniacza pól magnetycznych od Acoustic Revive. Z czym wiązał się dylemat, czy warto aż wstać z fotela, bowiem ten mały, bateryjny pochłaniacz dotychczas słabo się sprawdzał. Lokowałem go tu i tam, zawsze nad albo pod transformatorem rozmaitych urządzeń, lecz jeśli w ogóle doskonalił przekaz, to tak, że wcale albo niemal. Ale duży toroid Aury, dobrze widoczny przez szczeliny: – Może on? Może jemu? Co mi tam szkodzi, podłożyłem. A wtedy ostrość złagodniała i dźwięki, zwłaszcza wokale, nabrały większej elegancji poprzez obłość konturów i rozciągnięcie trzeciego wymiaru. Do tego stopnia, że teraz to już na pewno z zawiązanymi oczami bym nie poznał, że to nie wzmacniacz lampowy; względem mojego minimalnie mniej głęboka i krzywoliniowa rzeźba dźwięku, ale ogólnie styl jak z lampy – tzn. czarne tła, mocne nasycanie kolorów, ewidentny światłocień i znakomite oddanie głosów, a więc autentyzm personalny. Do tego wciąż obecne to pogłębienie akustyczne; taki wewnętrzny rezonans, bardzo udanie wzmacniający poczucie zaciekawienia, analogicznie jak gdy rysownik dodaje kreskom wycieniowanie. Drugim ozdobnikiem wyraźność, trzecim trójwymiarowość, a czwartym, bardzo ważnym, wyjątkowo silna obecność. Ta intensywność obecności prawdopodobnie w jakiejś części za sprawą tego pogłosu, lecz przede wszystkim całościowej siły wyrazu muzycznego spektaklu – od prawdziwości sceny, po autentyzm aktorów. Panoramiczne, trójwymiarowe spektakle z lampowym sznytem elegancji i dopieszczenia dźwięku – całkiem nie jak tranzystor, zupełnie nie jak push-pull. Ale twórcy obiecywali, że to swego rodzaju tranzystorowe triody, i muszę przyznać im rację, to nie padło na wyrost. Pełne parcie na piękno i zdumiewająca wyraźność, wszystkie szczegóły wyszukane i dobrze wkomponowane w całość, a całość ta oddychająca muzyką i tchnąca tajemnicą. To ostatnie jako dodatek specjalny, jako zew niezwykłej przestrzeni, która jakby czekała, że wejdziesz i się znajdziesz w zupełnie innym świecie.

     Pozostawało skontrolować przednią sekcję słuchawek, którą wszak po coś dodano. Krążą słuchy, że nie od parady, że to duży potencjał przekierowany bocznicą z toru głośnikowego, podobnie jak to ma miejsce w paru innych japońskich wzmacniaczach. Dziurce zaaplikowałem słuchawki od tanich po skrajnie drogie, tzn. od AudioQuest NightHawk przez Susvary po Spirit Torino Valkyria. Nie odnalazłem brumu, znalazłem natomiast dość mocy, by napędzić nawet Susvary z wysokopojemnościowym kablem; z tym, że wymagało to dojścia z potencjometrem na ¾ zakresu, i w tym dalekim położeniu zjawiła się śladowa fosforyzacja sopranów, z którą podobno walczono tworząc poprawione wznowienie, ale aż tak daleko z zachowaniem stuprocentowej jakości dźwięku z poprawą dotrzeć się nie udało. Tak to już jest z tranzystorami, że u nich zniekształcenia funkcjonują inaczej niż w lampach, od razu generując uchwytną degradację. Niemniej ta tu załapała się na same jedne Susvary i była taka mała, że właściwie nie przeszkadzała, ponieważ duży ładunek ładności na to ¾ dowieziono. U niewiele mniej trudnych Dan Clark Audio STEALTH było to już sopranowe jarzenie na samej granicy trafienia na nie bez celowania, a u HEDDphone 2 całkiem już go nie było, podobnie jak u pozostałych. Było za to to wszystko, co wyłożyłem w pochwałach brzmienia głośnikowego, z wyraźnością, czystością medium, szczegółowością i potęgą na czele. Była analogowość i trzeci wymiar, i tak samo jak tam podciągały się one ładniej klarując brzmienie po podłożeniu pod transformator reduktora Acoustic Revive REM-8, akurat temu toroidowi wyjątkowo dobrze służący. Słuch mój, zdeprawowany ciągłym masażem przez najlepsze słuchawkowe wzmacniacze, bez protestu zaakceptował jakość od dziurki w Aurze; nie jest ona wprawdzie aż high-endowa, ale bardzo w porządku. Wyraźnie konturuje i trójwymiarowo formuje sycone barwą dźwięki, kładąc je na tła czarne i nie uciekając się do sztuczki z podrasowanym sopranem, a jeśli już, to minimalnie.

    Bas przy tym obfity sobą i pięknie klarowane ludzkie głosy, takie na samej granicy pomiędzy naturalnością a lekkim podrasowaniem na rzecz rozbudzenia ciekawości. Udane też operowanie echem i sprawne posługiwanie się światłocieniem, satysfakcjonująca masywność i brak śladów ujednolicającego zlewania. Duże, wyraźne jak same dźwięki sceny i wszystko w jak najlepszym porządku w pierwszej połówce potencjometru, a nawet trochę za, co z zapasem wystarczy niemal każdym dzisiejszym słuchawkom planarnym i każdym od zawsze dynamicznym.

Podsumowanie

      Słuchając przeszło mi przez głowę obrazoburcze stwierdzenie: „Po co te wszystkie skrajnie drogie wzmacniacze, kiedy wystarcza ten?” Tej myśli nie można traktować dosłownie, tamte coś więcej dają, ale ten trop nie jest mylny, tak całkiem on nie zwodzi. Podsuwa częściowo słuszną sugestię niekonieczności pakowania się w koszty, które potrafią być ogromne w zamian za relatywnie niskie zyski. Oczywiście perfekcjoniści zaprotestują: „Aura? – ten wzmacniacz nie daje brzmienia domkniętego do ideału.” Prawda, niemniej w zamian za gigantyczną redukcję kosztów rozdaje bilety wstępu w krainę brzmieniowej tajemnicy z przejściem w brzmieniową fascynację. Perfekcjonista będzie szukał w krainie tej niedociągnięć, ale normalny słuchacz znajdzie szeroką gamę pozytywów. A wśród nich ten najważniejszy – to brzmienie rodzi ciekawość. Lądujemy daleko od nudy, w sumie na przeciwnym biegunie. To nie jest brzmienie poprawne, to jest brzmienie ciekawe. Mało tego, fascynujące – tego z pasją się słucha. Wsysa nas ogrom sceny i piękno na niej dźwięków, wsysa też tajemniczość ciszy i ssanie milczącego ogromu. Za sprawą tego wzmacniacza dostajemy muzyczną magię, a przecież tylko ona jest kluczem do sukcesu. Po co słuchać muzyki, która nie jest magiczna? Ja wiem, że są różne magie, a często starcza sama pasza albo muzyczne tło, ale przecież to wzmacniacz głośnikowy, zdolny napędzać choćby i wielodrożne kolumny, a kiedy ma się takie, no to chyba nie po to, by z nich sypała się pasza albo by stanowiły tło. Z takiej pozycji patrząc Aura się świetnie tłumaczy. Ciekawie wyglądający wzmacniacz tranzystorowy, poprawiona wznowa dawnego, trochę już zapomnianego sukcesu, wypełni wnętrze ekskluzywnym brzmieniem, magią muzycznych czarów. Prądu nie pochłania kilogramami, w lecie nie będzie prażyć, bez lamp okaże magię i niedrogo wyjdzie w eksploatacji. A w takim razie sukces. Ta Aura się udała.  

 

W punktach

Zalety

  • Udanie odnowiony i udoskonalony bardzo ciekawy wzmacniacz.
  • Tranzystory w układzie push-pull po jednej parze w kanale pracują jak duże triody.
  • Ten pomysł działa, podobieństwo jest ewidentne.
  • Ale nie w stylu głównie czary-mary, to muzyka ekspresyjna.
  • Szybka.
  • Nasycona energią.
  • Dynamiczna i szczegółowa.
  • Zarazem nasycona barwą i kładziona na ciemne tła pośród wielkich obszarów.
  • Mimo braku podwyższonej sztucznie tonacji niezwykle wyrazista.
  • Jej cechy specyficzne, dwa stylistyczne dania główne, to tajemniczość i pytająca cisza.
  • To nie brzmienie powszednie, nie takie zwykłe, dobrze znane.
  • W narracji skrywa się tajemniczość.
  • W pauzach pojawia się ssanie.
  • Ta przestrzeń cię zasysa, jako bardziej obecna swym wyczuwalnym pulsowaniem oraz krzyżowaniem dodatnich ciśnień dźwięków z ujemnymi pomiędzy nimi.
  • Coś niczym noc w obcym miejscu, ta cisza cię przytłacza, dotyka i spowija – coś szepce, o coś pyta, nie pozostawia obojętnym.
  • Wszystko to tworzy magię.
  • A magia przecież wszystkim.
  • Wzmacniacz efektownie wygląda, ze swym spłaszczonym, lustrzanym, pozbawionym wyświetlacza frontonem.
  • Złożony, we wznowie jeszcze bardziej, układ tranzystorowy.
  • Teraz o wiele odporniejszy na powstawanie głośnościowych zniekształceń.
  • Zdolny napędzać duże kolumny.
  • A gniazdem słuchawkowym nawet najtrudniejsze słuchawki.
  • Wbudowany przedwzmacniacz gramofonowy i łącznie cztery wejścia.
  • Sumą korzystna relacja jakości do ceny.
  • Wznowiony klasyk.
  • Made in Japan.
  • Sprawdzona polska dystrybucja.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Może przydałaby się czarna wersja, nie wszyscy lubią lustra.
  • Wygodniccy poczują niedosyt, nie ma regulacji z pilota.
  • Za ¾ skali potencjometru wyczuwa się zniekształcenia. (Ale w praktyce taka głośność nie będzie ci potrzebna.)

 

Dane techniczne:

  • Typ urządzenia: Wzmacniacz zintegrowany
  • Rodzaj wzmocnienia: po jednej parze tranzystorów w układzie push-pull na kanał.
  • Terminal wejściowy: Phono (MM) × 1, LINE × 3
  • Moc wyjściowa: 50 W + 50 W (8Ω)
  • Pobór mocy: 16 W spoczynkowa; 210 W maksymalna
  • Rozmiar: 430 × 350 × 76 mm
  • Waga: 7,2 kg

Cena: 12 900 PLN

 

System

  • Źródło: Cairn Soft Fog V2
  • Wzmacniacz: Aura VA-40 Rebirth
  • Kolumny: Audioform 304.
  • Słuchawki: AudioQuest NightHawk, Dan Clark Audio STEALTH, HEDDphone 2 (kabel Tonalium-Metrum Lab), HiFiMAN Susvara (kabel Tonalium-Metrum Lab), Spirit Torino Valkyria, Ultrasone Tribute 7 (kabel Tonalium-Metrum Lab).
  • Interkonekt: Sulek RED RCA
  • Kabel głośnikowy: Sulek 6×9.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek 9×9 Power.
  • Listwa: Sulek Edia.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”.
  • Ustroje akustyczne: Audioform.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

1 komentarz w “Recenzja: Aura VA-40 Rebirth

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

© HiFi Philosophy