Audiofilizm a kwestia szczęścia

A czymże jest ten audiofilizm?

Źródło: Demotywatory.pl

Źródło: Demotywatory.pl

   Zawęźmy kwestię szczęścia do tytułowego audiofilizmu. Słowo „audiofil” ma to do siebie, że pewna grupa ludzi reaguje na nie alergią i szewskiej dostaje pasji. Dziwne to dość zjawisko, bo co komu może przeszkadzać, że ten czy ów – bardzo w sumie nieliczni na przekroju społecznym – ma chęć realizować się poprzez słuchanie muzyki w oparciu o jak najlepszą aparaturę. Nie spotkałem na przykład wrogów telewizoryzmu, którzy zajadle atakowaliby posiadaczy najlepszych projektorów i telewizorów, z uporem dowodząc im, że brną w bezsens, bo już na tanim telewizorze da się oglądać równie przyjemnie, a w filmie czy widowisku sportowym ważne je samo przeżywanie, a nie jakość obrazu. Co więcej – na tanim ogląda się nawet lepiej, bo nie postrzega się wówczas samego telewizora, a tylko obraz na nim.

Ciekawe, niby dlaczego? Czyżby pozytywy były widoczne i jeszcze przeszkadzały, a negatywy niewidzialne i poprzez to lepsze? Przecież to absurd. Tymczasem dokładnie tego rodzaju argumentacja pojawia się w odniesieniu do aparatury audio, w wyniku czego następuje całe spiętrzenie nieszczęść. Malkontenci i kontestatorzy wszelkimi siłami i sposobami usiłują zakłócać szczęście mniej czy bardziej spełnionym, też plątać nogi tym, którzy do spełnienia dopiero dążą. Co się im niestety niejednokrotnie udaje, przynosząc smutek tamtym, gderliwą satysfakcję sobie. Bo oczywiście wszystko można obrzydzać. Wiarę, przekonania, prawdę, dążenia, sposób życia, a już najłatwiej szczęście. Zazwyczaj bywa ono już samo z siebie stanem kruchym, który bez żadnej pomocy może się rozpaść, a kiedy jeszcze ktoś otworzy paszczę i zacznie szczęśliwemu bluzgać, niełatwo będzie szczęście przed tymi bluzgami obronić. Ludzie z natury są bardzo podatni na uleganie wpływom i tylko mniej niż dziesiątą część populacji cechuje niezależność myślowa, a w efekcie nie uleganie indoktrynacji i cudzym podszeptom. Właśnie dlatego reklamiarstwo i propaganda mogą święcić tryumfy, a podobnie skuteczni bywają obrzydzacze tego i owego.

Obrzydzacze ci lubią przeważnie obrzydzać w spontanicznym popędzie, odreagowując tym jakieś krzywdy albo nieudacznictwo własne, ale niektórzy biorą też za obrzydzanie pieniądze. Na forach społecznościowych niestrudzenie pracują zarówno obrzydzacze samozwańczy jak zawodowi, ruch hejterski ma się na świecie coraz lepiej. Niektórzy jedynie marudzą, czasami udanie też coś krytykują (bo przecież krytykować zawsze jest co i za co), ale inni nienawidzą szczerze lub za pieniądze, z zapałem oddając się czynności obrzydzania. Na nich zwłaszcza trzeba uważać, bo różne noszą maski. Czasami nienawidzą otwarcie – i to mniej niebezpieczne, bo łatwiejsze do dostrzeżenia – ale czasami podstępnie udają życzliwych, sącząc jad poprzez umyślne złe rady i opinie szerzące zamęt.

Sięgnijmy po prosty przykład. Jasnym jest i nie podlega wątpliwości, że słuchawki takie jak Sennheiser HD 600 nie dorównują modelowi HD 800, a Beyerdynamic T90 są słabsze niż T1. Wystarczy jednak by ktoś napisał, że miał jedne i drugie, dokładnie porównywał, i jego zdaniem HD 600 są lepsze, czy lepsze okazały się T90. Wolno tak napisać, nie podlega to żadnej karze, a ileż szkody można tym wyrządzić. Za psią kupę wlepiają mandat 500 złotych, kupa słowna uchodzi bezkarnie. Bo teraz posiadacz T1, które kupił nie porównując z T90, może się poczuć oszukanym przez firmę głupcem, który wydał bez sensu prawie dwa tysiące. Kto inny, przymierzający się do zakupu, będzie musiał czas tracić na sprawdzanie, mimo iż nie ma ono tak naprawdę sensu. Od tego rodzaju mylnych głupot w Internecie aż gęsto, a wypatrzenie pośród nich cennych ostrzeżeń jest bardzo trudne; w praktyce skuteczne bywają jedynie ostrzeżenia masowe, gremialnie przestrzegające przed jakimś złym produktem. Reszta to zmasowany bełkot, pośród którego można odnaleźć takie kurioza, jak te, że słuchawki w rodzaju Sony MDR-R10 czy Sennheisera Orfeusza są do kitu. (Widziałem takie opinie na własne oczy.) Podobnie można przeczytać, że do niczego są kolumny głośnikowe Zeta Zero czy system Oslo od Ancient Audio, a skakanie z lubością po wysokiej klasy odtwarzaczach CD stało się nawet modą. Najmodniejsze jest zaś ujadanie na drogie kable, których najczęściej ujadacze nawet nie widzieli na oczy, ale święcie są przekonani o ich bezwartościowości, bo przecież prąd potrafi płynąć przez każdy jeden przewód.

Ostroleka (mazowieckie). 30.08.1988. Sklep Pewex w Ostrolece. Fot. Slawomir Olzacki

Ostrolęka (mazowieckie). 30.08.1988. Sklep Pewex w Ostrolece. Fot. Slawomir Olzacki

Co począć w tej sytuacji i jak wypracować oraz utrzymać swe audiofilskie szczęście? Najprościej byłoby powiedzieć – trzymajcie się opinii zawodowych recenzentów, resztę omijać szerokim łukiem. Niestety, tak powiedzieć się nie da. Co gorsza, to właśnie dzięki jak świat starej marketingowej propagandzie, która z czasem przybrała także formę przekupywania ekspertów, dochrapaliśmy się ogólnego pomieszania opinii i forumowego bełkotu. Jedna, druga, trzecia, czwarta fałszywa czy półfałszywa recenzja, drastycznie  lub częściowo przeszacowująca wartość przedmiotu, przekłada się na setki, nawet tysiące oszukanych, a potem nieuchronny ferment i komasację nieszczęść. Pół biedy, jeśli taka recenzja jest tylko trochę naciągana, ale trafiają się też jawnie urągające sztuce oceny. Ostatnio może pod naciskiem opiniotwórczego Internetu i jego możliwych reperkusji rzadziej, ale wciąż się zdarzają, przykładowo niektóre relacje z ostatniego i poprzedniego Audio Show zawierały prawdziwe jaja. A przecież nawet nie trzeba kłamać. Wystarczy coś przemilczeć i już szanowny klient jest zrobiony w bambuko. „Zapomniał” pan recenzent napisać, że basu nie ma lub sycząca góra, za to rozpisał się o niezaprzeczalnych walorach średnicy i jeszcze dołożył gadkę o dwustu procentach normy – czytelnik załatwiony na cacy, a dystrybutor zaciera rączki i się hojnie odwdzięcza. Tak to niestety bywa.

No więc jak nie Internet, bo tam hejterzy i masa takich co ni w ząb się nie znają, a chcą uchodzić za znawców; i jak nie fachowe porady, bo tam przekupna komercja i goście za pieniądze kłamią – to właściwie co? Ano jajco, panie szanowny, bo samemu się rynku przebadać nie da, nawet gdyby cały czas wolny poświęcić, a na cudze rady i ich niepewność zdawać się niebezpiecznie. Albowiem o ciężką forsę nieraz idzie, a tej lepiej nie ciskać w błoto. Jedyne co w tej sytuacji wydaje się w miarę rozsądne, to wstępna selekcja poprzez porównywanie cudzych opinii i testów wraz z braniem pod uwagę, że firmy zwykle wiedzą co robią i te ich najwyższe modele z reguły są jednak lepsze od niższych. A na koniec bezwarunkowo tego wyselekcjonowanego jakościowo i cenowo sprzętu własne uważne odsłuchy, no chyba że całkowicie są niewykonalne, bo rzecz jest wyłącznie na zamówienie albo można ją nabyć jedynie wprost z zagranicy. Ryzyk-fizyk, jak powiadają, i tego czasem uniknąć nie można. Nie da się na przykład odsłuchać w Polsce przed zakupem słuchawek Abyss 1266, czy monobloków Woo Audio, nie da głośników Martena. Masy sprzętu się nie da posłuchać, i się nie będzie dało. Sytuacja jest zatem w gruncie rzeczy dosyć paskudna i dobrze by było celem wstępnego rozeznania skoczyć na zlot do Monachium, ale tam też wiele rzeczy tylko stoi i nie gra, tak więc nie jest to skuteczne remedium na każdą jedną przypadłość.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

5 komentarzy w “Audiofilizm a kwestia szczęścia

  1. Marecki pisze:

    Świetny artykuł.

    Mimo iż nie dysponuję Hi-endowym sprzętem, to już wiem, że audiofilizm stał się moją kolejną pasją.
    Gram na bębnach, także w ogóle muzyka jest moją pasją!
    A ta podawana w sposób możliwie najlepszy daje spełnienie i unosi.
    Oczywiście można słuchać muzyki, a raczej jej namiastki na tanim, masowym sprzęcie, ale jeśli się muzykę kocha, to powinno się dążyć do zjednoczenia z nią.
    To niestety kosztuje i nie ma się co oszukiwać.
    Dobre hi-fi daje już dawkę radości.

    Niegdyś nasi rodzimi perkusiści zaczynali na zestawach takich jak Amati,Polmuz,(korpusy praktycznie kartonowe) a kto miał troszkę więcej szczęścia na Szpaderskim.
    Wtedy były inne czasy i nie było takich możliwości jak teraz.(choć przy średnich zarobkach 1500, 2 tys. te możliwości też nie są jakieś wybitne)
    Wielu z nich dzisiaj podkreśla, że mimo braku brzmienia, granie dawało im radość, ale kiedy zakupili swoje pierwsze zawodowe zestawy, to poczuli przeogromną różnicę. Podejrzewam że w szczęśćiu też! 🙂

    Hejterzy nie są mi straszni i nie powinni być każdemu kto szczerze i prawdziwie interesuje się muzyką.
    A co do przekupnych recenzentów – To ch… im w oko, bo w dupe to za wielka przyjemność!
    Ja tam jednemu wybitnemu recenzentowi ufam – Piotr Ryka się nazywa. ; )

    Pozdrowienia dla wszystkich

  2. manio pisze:

    Fajny artykuł !!!

    wspólne wspomnienia – ja np. wzmacniacz Thompsona kupiłem na giełdzie [targu?] w Krakowie mimo że mieszkam kawał od niego 😉 , zresztą inne elementy „toru” jak. np. Altusy miały każdy swoją osobną, ciekawą historię …

    dzisiaj to nuda – idziesz – wyciągasz kasę – kupujesz – kasjerka jeszcze ci „dziękuję i do widzenia” a nawet „miłego dnia” pożyczy … i jak żyć , premierze ???

    ………..

    Moja niezmienna definicja „AUDIO – fila” to : „DŹWIĘK – kochający” – szczęśliwy gdy słyszy DŹWIĘK NATURALNY od żywego instrumentu [live] lub DŻWIĘK ze sprzętu audio najbardziej zbliżony do NATURALNEGO

    w odróżnieniu od „MELO-mana” : „MUZĘ – kochający” – ten też jest szczęśliwy nawet jeżeli na MP3 jego ulubiona MUZA leci …

    Apogeum ? : to być „2 w 1” ! 😉

  3. JurekW pisze:

    Osoba zwana potocznie audiofilem przejawia stan podwyższonego nastroju, jako reakcję na:

    1.Kontakt z dźwiękiem wytworzonym sztucznie ( przy pomocy urządzeń technicznych), naśladującym zazwyczaj dźwięki naturalne (np. ludzki głos) oraz wytworzone przy pomocy prostych narzędzi zwanych instrumentami muzycznymi, oraz

    2. Urządzeniami umozliwiającymi ten proces.

    Osoba dotknięta tą przypadłością dąży do powtarzania takiego kontaktu ( nawet dużym kosztem – przewaznie finansowym, ale nie koniecznie – bywają konflikty rodzinne, sąsiedzkie i wiele innych ).
    Ekscytację wzbudza głównie bardzo wysoki stopień podobieństwa kopii do oryginału, czyli – inaczej mówiąc – możliwość oszukania własnego narządu słuchu. Prawdopodobnie można to uogólnić do zagadnienia fałszowania rzeczywistości. Kwestią najbliższego czasu jest odpowiedź na pytanie, czy doskonałe oszukiwanie narządu wzroku i wszyskich zmysłów jednocześnie ( doskonała iluzja przebywania w innej niż prawdziwa rzeczywistości) doczeka się swojej filii. Myslę, że pewnie tak, bo nie ma powodu, by tylko zmysł słuchu obdarzyć mozliwością generowania filii. No chyba, że powodem tym jest tradycja uprawiania muzyki i związane z tym istnienie ogromnej ilości potencjalnych wzorców do fałszowania. Jednak „holo-filicy” też pewnie by coś dla siebie znaleźli – to tylko kwestia wyobraźni i kreatywności.
    Pozdrawiam.
    JurekW.

  4. JurekW pisze:

    A propos…
    Skrajną postac holofilii wybrała partnerka L. DiCaprio w „Incepcji” ( alternatywna rzeczywistość – sen), holofilią użytkową mozna by nazwać to, co robili spoczywający w kapsułach bohaterowie „Awatara”, których sztucznie wytworzone ciała-awatary hasały po zaroślach egzotycznej planety. W „Matrixie” cała ludzkość została zmuszona do holofilii, natomiast Neo i jego koledzy wchodzili do alternatywnej rzeczywistości chcąc zrealizować konkretna misję – co nie znaczy, że aktywność w sztucznie wykreowanym świecie nie dawała im przyjemności ( zwłaszcza, że ci bardziej utalentowani mogli zasady funkcjonowania sztucznej rzeczywistości zmieniać ). W mojej wyobraźni jawi mi się podróż Titanikiem ( tym z powszechnie znanego filmu )i mogę uczestniczyć w toczącej się akcji: raz – wyłącznie jako obserwator ( fajne ), dwa – jako postać aktywnie zmieniająca tok wydarzeń ( rewelacyjne!).
    Daleko wybiegłem poza teren znaczony muzyką – fakt. Termin: holofilia pisałem bez należnego mu cudzysłowia – fakt. Pokornie proszę o wybaczenie.
    Chciałem umieścić wywołany temat na szerszym nieco tle.
    Chętnie napisałbym parę słów o wyglądzie, materialnej powłoce pożądanych przez audiofili zabawek. Wydaje sie, że odgrywa on (wygląd znaczy) niebagatelną i nie do końca uświadamianą i rozumianą rolę ( mi osobiście kojarzy się to z… silna sugestią magicznych właściwości tychże sprzętów – przypomnijcie sobie np wygląd artefaktów Dan D’Agostino – magia, czysta magia!).
    Czuję jednak, że trochę przesadzam – dopiero się zarejestrowałem, a już tyle… hm… napisałem. Raz jeszcze wszystkich pozdrawiam.
    (Wiecej pisać nie będę – no chyba, że w reakcji na jakiś konkretny odzew.)
    JurekW

  5. Bohdan pisze:

    Audiofilia – to podobnie jak filozofia – dąży do prawdy, prawdy przekazu, który tu jednak łaczy sie z sensoryczna rozkoszą. i to wielowymiarowo –
    bo to i stacjonarnie- maja swój ołtarz poskładany z iluś tam elementów. Ciągłe szukanie- porównywanie – interkonektów, żródeł, przetornikow itd.
    Drugi to zabawa w słuchawki. Własnie mam na głowie Hifimany z serii HE, doskonały Dac – i właśnie zadaje sobie pytanie – czy tylko wiernosć przekazu rzeczywistości, rozdzielczość, koherentność , itd. to wszystko składowe – ale powiem- te słuchawki pieszczą, nie tylko grają – one błogosławią … to hedonistyczny akt wzniesienia. O co mi chodzi … a o to ,ze to jest też aspekt doskonałości samej w sobie- bez wnikania w porównywanie do rzeczywistosci. To też wartosc dodana. Też , albo nawet samoistnie. To dążenie do doskonałosci , wykorzystywanie przez Cardasa „złotego podziału” … moze nawet doprowadzic do sprzęzenia zwrotnego wobec rzeczywistosci- poprawienie jej percepcji poprzez poprawienie, udoskonalenie własnej percepcji. Audiofilia to potrzeba przebudzonych …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy