Audiofilizm a kwestia szczęścia

Quo vadis?

nakamichi-dragon-458547

Nakamichi Dragon

   W stanowojennej dekadzie zakupy elektroniki przeniosły się w głównym nurcie do Pewexu, a magnetofony szpulowe zastąpione zostały kaseciakami, z legendarnym i całkowicie nieosiągalnym Nakamichi Dragonem na czele. Najlepsze kaseciaki w Peweksie (marki JVC i Pioneer) kosztowały circa 500 dolarów, czyli ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych, a sam miałem jaką taką wieżę Sony i wciąż Althusy, ale przede wszystkim dzięki nabyciu z drugiej ręki od prywatnego importera wszedłem w posiadanie najpierw elektrostatycznych słuchawek Audio-Techniki, a potem Staksa. To znowu były przeżycia traumatyczne, porównywalne do tych z Elizabeth, bowiem wyznaczające jakościowy przełom. Wyznaczał go już wprawdzie wcześniej gramofon, który ostał mi się jako jedyna pamiątka z tamtych czasów, ale nie w takim stopniu, bowiem różnica pomiędzy możliwościami Staksa a Althusów – a jeszcze tym bardziej posiadanych wcześniej słuchawek Tonsila – była o wiele większa. Każde założenie tych Staksów stawało się świętem, któremu nieodmiennie towarzyszyła obawa o niemożliwą do usunięcia awarię, bo przecież żadnego serwisu Staksa wówczas w Polsce nie było. Ale się nie zepsuły, tylko po latach intensywnego używania ze starości rozpadły, a zachowała pamięć o dźwięku prawdziwie high-endowym, jaki dawały pod koniec kariery napędzane przez CD 222ES Sony z odnośnym firmowym wzmacniaczem. Nigdy wcześniej ni później nie przeżywałem już takich emocji, choć teraz na zawołanie dysponuję dźwiękiem zdecydowanie wyższej jakości. To zaś dowodzi dwóch rzeczy: że jakość ta jest względna i liczy się bardziej dystans przeskoku niż wielkość absolutna, a jeszcze bardziej tego, że im się jest młodszym, tym przeżywa się głębiej, a co za tym idzie posiadania wysokiej klasy aparatury na daleką przyszłość lepiej nie odkładać, straci się to, co najlepsze.

Z czasem także ten CD Sony stał się za stary, a rozpadnięte Staxy zastąpił Twin-Head; najpierw z Sennheiserami HD 600, a potem Grado RS-1. Właśnie te Grado były kolejnym przełomem, bo grały od Staksów jeszcze lepiej, od HD 600 też. Później zastąpił je nabyty po długich wahaniach i porównaniach flagowy model Ultrasona – Edition9 – (głupio zrobiłem go sprzedając), jeszcze potem nastały Grado PS1000, zastąpione na koniec obecnymi AKG K1000, z przygodami po drodze w postaci Sennheiserów HD 800 i Audio-Techniki ATH-W5000. Cóż, przewędrowało się trochę.

Zmierzając ku zakończeniu i konkluzji tej opowiastki, tyczącej audiofilskich sukcesów i audiofilskich niepowodzeń, muszę wyznać, iż ilekroć przywdziewam teraz K1000, podpinane zdobytym z czasem genialnym kablem Entreqa do zmodyfikowanego na wszelkie sposoby i opatrzonego najlepszymi lampami toru, tylekroć robi mi się żal tych wszystkich, którzy zmuszeni są słuchać gorszej aparatury. Niektórzy szczęśliwcy mają co prawda jeszcze lepszą, jako że ekstremalne głośniki potrafią w odpowiednich warunkach zagrać lepiej, ale jest coś takiego jak wyraźna cezura jakościowa, którą potrafi przekroczyć zaledwie kilka procent sprzętu, a za jej Rubikonem rozciąga się audiofilski raj.

sony cdp-x222es 4

Sony CD 222ES

W tym raju nie gra dobrze. Nie gra też bardzo dobrze. Nie gra nawet rewelacyjnie. Gra tak, że słuchając stajesz się jednością z muzyką. To jest iluminacja, o którą bardzo trudno w warunkach jakiegoś Show, nawet jeżeli sama prezentacja jest z takiego poziomu. Bo tam panuje inna atmosfera, w której trudno się skupić, a zanurzyć dogłębnie, to wcale. Lecz kiedy usiąść w dobrym miejscu, wówczas czasem da się i tam bodaj na chwilę wejść w muzykę zapominając o bożym świecie, albo przynajmniej rozpoznać, że przeniesiony w warunki domowe ten sprzęt byłyby takim spełnieniem. I to jest właśnie to, do czego tutaj się dąży i czego żaden forumowy malkontent obrzydzaniem, ani przekupny recenzent nie powinien nam zepsuć. Pod warunkiem wszelako, że postępować będziemy roztropnie i że na takie coś finansowo nas stać, oraz że mieć będziemy gdzie to ustawić i możliwość słuchania w spokoju. O to wszystko niestety niełatwo, tak więc audiofilska droga ku szczęściu płatkami róż nieusłana. W zamian można będzie zakosztować nie czego innego, jak samego tytułowego szczęścia, gdyż o ile tylko życie nie jest w danym momencie udręką, której ukoić niczym się nie da, wszelkie codzienne troski ustaną, przyćmione światem muzycznego piękna.

Muzyka jest narkotykiem dającym upojenie i zapomnienie, także ucieczkę w świat fantazji. Za tą jakościową granicą jest narkotykiem wszechwładnym, całkowicie zniewalającym. Uwalnia zarówno od zmagań z życiem, jak od swych odtwórczych niedociągnięć. A trzeba też nadmienić, że ta techniczna perfekcja na miarę całkowitego zatracenia ma istotną przewagę nad muzyką żywą; możemy się nią cieszyć w odosobnieniu i dokonywać własnych wyborów, co znacznie korzystniejsze od tkwienia na widowni, zdania na cudzy repertuar i narzuconych wykonawców. Jedynie muzyka samemu grana potrafi dawać więcej. Nie pozwólcie się przeto odwodzić od poszukiwań tak grającej aparatury, o ile tylko muzyka faktycznie ma na was narkotyczny wpływ i chcecie mu ulegać. Bo można oczywiście czas spędzać pożyteczniej, na przykład czegoś się ucząc, pytanie brzmi – czy warto? Bo choć napisałem na wstępie, że szczęścia nie da się narzucić siłą woli, to muzyka jest magicznym darem, który stan szczęścia przywołuje. A cóż jest ponad szczęście?

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

5 komentarzy w “Audiofilizm a kwestia szczęścia

  1. Marecki pisze:

    Świetny artykuł.

    Mimo iż nie dysponuję Hi-endowym sprzętem, to już wiem, że audiofilizm stał się moją kolejną pasją.
    Gram na bębnach, także w ogóle muzyka jest moją pasją!
    A ta podawana w sposób możliwie najlepszy daje spełnienie i unosi.
    Oczywiście można słuchać muzyki, a raczej jej namiastki na tanim, masowym sprzęcie, ale jeśli się muzykę kocha, to powinno się dążyć do zjednoczenia z nią.
    To niestety kosztuje i nie ma się co oszukiwać.
    Dobre hi-fi daje już dawkę radości.

    Niegdyś nasi rodzimi perkusiści zaczynali na zestawach takich jak Amati,Polmuz,(korpusy praktycznie kartonowe) a kto miał troszkę więcej szczęścia na Szpaderskim.
    Wtedy były inne czasy i nie było takich możliwości jak teraz.(choć przy średnich zarobkach 1500, 2 tys. te możliwości też nie są jakieś wybitne)
    Wielu z nich dzisiaj podkreśla, że mimo braku brzmienia, granie dawało im radość, ale kiedy zakupili swoje pierwsze zawodowe zestawy, to poczuli przeogromną różnicę. Podejrzewam że w szczęśćiu też! 🙂

    Hejterzy nie są mi straszni i nie powinni być każdemu kto szczerze i prawdziwie interesuje się muzyką.
    A co do przekupnych recenzentów – To ch… im w oko, bo w dupe to za wielka przyjemność!
    Ja tam jednemu wybitnemu recenzentowi ufam – Piotr Ryka się nazywa. ; )

    Pozdrowienia dla wszystkich

  2. manio pisze:

    Fajny artykuł !!!

    wspólne wspomnienia – ja np. wzmacniacz Thompsona kupiłem na giełdzie [targu?] w Krakowie mimo że mieszkam kawał od niego 😉 , zresztą inne elementy „toru” jak. np. Altusy miały każdy swoją osobną, ciekawą historię …

    dzisiaj to nuda – idziesz – wyciągasz kasę – kupujesz – kasjerka jeszcze ci „dziękuję i do widzenia” a nawet „miłego dnia” pożyczy … i jak żyć , premierze ???

    ………..

    Moja niezmienna definicja „AUDIO – fila” to : „DŹWIĘK – kochający” – szczęśliwy gdy słyszy DŹWIĘK NATURALNY od żywego instrumentu [live] lub DŻWIĘK ze sprzętu audio najbardziej zbliżony do NATURALNEGO

    w odróżnieniu od „MELO-mana” : „MUZĘ – kochający” – ten też jest szczęśliwy nawet jeżeli na MP3 jego ulubiona MUZA leci …

    Apogeum ? : to być „2 w 1” ! 😉

  3. JurekW pisze:

    Osoba zwana potocznie audiofilem przejawia stan podwyższonego nastroju, jako reakcję na:

    1.Kontakt z dźwiękiem wytworzonym sztucznie ( przy pomocy urządzeń technicznych), naśladującym zazwyczaj dźwięki naturalne (np. ludzki głos) oraz wytworzone przy pomocy prostych narzędzi zwanych instrumentami muzycznymi, oraz

    2. Urządzeniami umozliwiającymi ten proces.

    Osoba dotknięta tą przypadłością dąży do powtarzania takiego kontaktu ( nawet dużym kosztem – przewaznie finansowym, ale nie koniecznie – bywają konflikty rodzinne, sąsiedzkie i wiele innych ).
    Ekscytację wzbudza głównie bardzo wysoki stopień podobieństwa kopii do oryginału, czyli – inaczej mówiąc – możliwość oszukania własnego narządu słuchu. Prawdopodobnie można to uogólnić do zagadnienia fałszowania rzeczywistości. Kwestią najbliższego czasu jest odpowiedź na pytanie, czy doskonałe oszukiwanie narządu wzroku i wszyskich zmysłów jednocześnie ( doskonała iluzja przebywania w innej niż prawdziwa rzeczywistości) doczeka się swojej filii. Myslę, że pewnie tak, bo nie ma powodu, by tylko zmysł słuchu obdarzyć mozliwością generowania filii. No chyba, że powodem tym jest tradycja uprawiania muzyki i związane z tym istnienie ogromnej ilości potencjalnych wzorców do fałszowania. Jednak „holo-filicy” też pewnie by coś dla siebie znaleźli – to tylko kwestia wyobraźni i kreatywności.
    Pozdrawiam.
    JurekW.

  4. JurekW pisze:

    A propos…
    Skrajną postac holofilii wybrała partnerka L. DiCaprio w „Incepcji” ( alternatywna rzeczywistość – sen), holofilią użytkową mozna by nazwać to, co robili spoczywający w kapsułach bohaterowie „Awatara”, których sztucznie wytworzone ciała-awatary hasały po zaroślach egzotycznej planety. W „Matrixie” cała ludzkość została zmuszona do holofilii, natomiast Neo i jego koledzy wchodzili do alternatywnej rzeczywistości chcąc zrealizować konkretna misję – co nie znaczy, że aktywność w sztucznie wykreowanym świecie nie dawała im przyjemności ( zwłaszcza, że ci bardziej utalentowani mogli zasady funkcjonowania sztucznej rzeczywistości zmieniać ). W mojej wyobraźni jawi mi się podróż Titanikiem ( tym z powszechnie znanego filmu )i mogę uczestniczyć w toczącej się akcji: raz – wyłącznie jako obserwator ( fajne ), dwa – jako postać aktywnie zmieniająca tok wydarzeń ( rewelacyjne!).
    Daleko wybiegłem poza teren znaczony muzyką – fakt. Termin: holofilia pisałem bez należnego mu cudzysłowia – fakt. Pokornie proszę o wybaczenie.
    Chciałem umieścić wywołany temat na szerszym nieco tle.
    Chętnie napisałbym parę słów o wyglądzie, materialnej powłoce pożądanych przez audiofili zabawek. Wydaje sie, że odgrywa on (wygląd znaczy) niebagatelną i nie do końca uświadamianą i rozumianą rolę ( mi osobiście kojarzy się to z… silna sugestią magicznych właściwości tychże sprzętów – przypomnijcie sobie np wygląd artefaktów Dan D’Agostino – magia, czysta magia!).
    Czuję jednak, że trochę przesadzam – dopiero się zarejestrowałem, a już tyle… hm… napisałem. Raz jeszcze wszystkich pozdrawiam.
    (Wiecej pisać nie będę – no chyba, że w reakcji na jakiś konkretny odzew.)
    JurekW

  5. Bohdan pisze:

    Audiofilia – to podobnie jak filozofia – dąży do prawdy, prawdy przekazu, który tu jednak łaczy sie z sensoryczna rozkoszą. i to wielowymiarowo –
    bo to i stacjonarnie- maja swój ołtarz poskładany z iluś tam elementów. Ciągłe szukanie- porównywanie – interkonektów, żródeł, przetornikow itd.
    Drugi to zabawa w słuchawki. Własnie mam na głowie Hifimany z serii HE, doskonały Dac – i właśnie zadaje sobie pytanie – czy tylko wiernosć przekazu rzeczywistości, rozdzielczość, koherentność , itd. to wszystko składowe – ale powiem- te słuchawki pieszczą, nie tylko grają – one błogosławią … to hedonistyczny akt wzniesienia. O co mi chodzi … a o to ,ze to jest też aspekt doskonałości samej w sobie- bez wnikania w porównywanie do rzeczywistosci. To też wartosc dodana. Też , albo nawet samoistnie. To dążenie do doskonałosci , wykorzystywanie przez Cardasa „złotego podziału” … moze nawet doprowadzic do sprzęzenia zwrotnego wobec rzeczywistosci- poprawienie jej percepcji poprzez poprawienie, udoskonalenie własnej percepcji. Audiofilia to potrzeba przebudzonych …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy