Recenzja: Gryphon Scorpio

Odsłuch

Gryphon jest również bardzo stanowczy jak chodzi o dobór złączy - jedno wyjście cyfrowe BNC, jedna para wyjść analogowych XLR.

Gryphon jest również bardzo stanowczy jak chodzi o dobór złącz – jedno wyjście cyfrowe BNC, jedna para wyjść analogowych XLR.

   Słuchać można oczywiście popisów solowych, czyli na przykład pojedynczego odtwarzacza, ale lepiej będzie porównać. Wyzyskałem zatem własnego Cairna, grającego po licznych modyfikacjach jak dobry CD-ek z przedziału kilkunastu tysięcy, tak by sprawdzić sens podwajania tej kwoty w przypadku Scorpio. Wzmacniaczem był dedykowany, sławny i utytułowany Gryphon Diablo, a okablowanie wziąłem od też skandynawskiego Nordosta  i od brytyjskiego Tellurium Q. Specjalnie też na tę okazję ściągnąłem kolumny Audioform Adventure 304, jako sprawdzone i gwarantujące odpowiednią jakość.

Czy zatem warto zainwestować w Scorpio? To zawsze sprowadza sprawę do przyziemnych pieniędzy; ale przy założeniu, że ktoś nimi dysponuje, warto będzie na pewno. Bo żadna tam wielka różnica, ale kilka kluczowych aspektów, lepszych wyraźnie u Scorpio, złożyło się na lepszy całościowo odbiór, dający większą satysfakcję. A przy tym śmiem twierdzić, że niezależnie od niewielkiej odległości szacowanej obiektywistycznie przekraczał Gryphon Scorpio ważną granicę – granicę braku wątpliwości. Te są u mnie chyba wrodzone, a z wiekiem i doświadczeniami jeszcze głębsze się stały i bardziej tkliwe na muzyczny dotyk. Nie zatem w sensie rzewności, tylko wrażliwości na bodźce, czyli bolesne. Coś tylko mignie niepasująco i już przyjemność przepada, a zamiast niej pojawia się analiza i szukanie nerwowe przyczyn. W przypadku Cairna te nieznaczne uchybienia tyczyły najbardziej mroczności, minimalnego, ale dającego się odczuć w porównaniach odtwórczego skrępowania, a nade wszystko mniejszej przejrzystości. Także nieznacznej, no może tak na kilkanaście procent, ale odbiorczo ważkiej i wiele znaczącej. Bowiem wraz ze Scorpio dźwięk się otwierał, stawał swobodniejszy, jakby nieco ruchliwszy, a także operował na nieco głębszej scenie. U Cairna był natomiast z lekka przydymiony, a chociaż niewątpliwie zdolny przywoływać żywą muzykę i ujmująco melodyjny, to jednak generujący taką trochę nosową, z lekka podwędzaną kondensatorami Black Gate i śladowo bardziej ospałą. Niby więc była całkiem dobra, z własnymi pomysłami na brzmienie i momentami nawet spektakularna, ale taka mniej świeża, z lekka przybrudzona, trochę podmęczona życiem i słabiej oświetlona.

Zaglądamy pod maskę gryfa.

Zaglądamy pod logo gryfa. Uwagę zwraca rozbudowana sekcja zasilania oraz zastosowanie aż czterech kości DAC odAKM w każdym kanale.

Światło, właśnie – to jest to słowo! Niezwykle ważny czynnik, o przekazie którego w Gryphon Scorpio można śmiało powiedzieć, że okazał się bardziej efektowny. Rozświetlający obraz i cały taki, jakby mówił: widzisz, ja jestem gotowy, a tobie pozostało dobrać okablowanie i wszystko będzie jak pragniesz. Ma Scorpio prawo tak głosić, gdyż wszystkie elementy jego muzycznej układanki są starannie wypośrodkowane. Światło, nie dość że mocne i wszechobecne, to jeszcze dzienne, przywołujące realizm. Szczegóły więc w pełnej ekspozycji, a bez żadnego natręctwa; kolorystyka z pełną paletą i o świetnej temperaturze barwowej; artykulacja rewelacyjna, że naprawdę imponowała; a także w pełni rozciągnięte na przestrzeń i nigdy nie agresywne soprany, i jeszcze bas popisowy, że trzeba mu będzie osobny passus poświęcić. Ale najpierw o tym co pomiędzy, czyli o ludzkich głosach.

Pamiętajmy, że te generował zasobny w przetworniki Scorpio, ale potem przechodziły przez tranzystorowego Diablo, a sam przywykłem do torów lampowych. Tu zatem znajdował się punkt węzłowy, który mógł przekierować ku przyjemności albo w stronę jej braku, decydując o wartości Gryphona.

Przyznam, że wątpliwości poważne miałem. Bo wprawdzie wzmacniacz Avantgarde zdążył już udowodnić, że tranzystory śpiewać umieją, ale on to zaledwie Watt z kawałkiem na użytek głośników tubowych, a tutaj trzeba było tych Wattów obsłużyć kilkaset. Z konieczności wybiegam naprzód, ku recenzji wzmacniacza, ale sam Gryphon mnie przymusił, odmawiając obsługi lampowego systemu.

Wszystko to robi ogromnie poważne wrażenie, a tu nagle... to. Bez komentarza.

Wszystko to robi poważne wrażenie, a tu nagle… pękaty krasnal.

To trochę mnie obrażało, ale mile zostałem zaskoczony. Fakt – Diablo to legenda – lecz mam sporo rezerwy dla takich legend, bo zbyt wiele z nich okazało się pustymi bajaniami. Ale nie w tym wypadku. Wzmacniacz naprawdę jest ekstra i na bycie legendą zasłużył, a przypomnijmy, że tylko on mógł obsłużyć wymuszającego symetrię Scorpio, wymuszając przy okazji pracę w rewirze tranzystorowym.

To nie mogło zagrać jak lampa i jak lampa nie zagrało – przynajmniej nie tak do końca. Nie było ocieplania i pogłębiania, nie było też wewnętrznej migotliwości, patrzenia przez kolorowe szkła i takiego szczególnie wzbogacanego upostaciowania harmonii. A jednak zagrało całkowicie przekonująco i to w każdym gatunku muzycznym. Szczególnie przy tym pięknie fortepian, co już drugi raz zdarzyło się w krótkim czasie, jako że wcześniej ujmował pięknem z flagowych słuchawek Staxa.

 

 

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy