Recenzja: Gryphon Scorpio

Odsłuch cd.

Scorpio podłączony do systemu...

Scorpio podłączony do systemu…

   Jak by ten dźwięk opowiedzieć? Przede wszystkim był, jak mówiłem, doświetlony i całkowicie otwarty. Już raz zaczynałem opis od światła, tak więc ono naprawdę ważyło, będąc czynnikiem szczególnej satysfakcji. Poza tym dźwięk był czysty, transparentny, duży i dynamiczny. Do tego popisowo rozdzielczy i wyjątkowo starannie wypowiadany. Bez takich atrybutów fortepian nie może przecież w pełni zaistnieć, a tutaj istniał dojmująco, że się z jego słuchania wyplątać nie umiałem i zajęło mi to ponad godzinę. Kaskady potężnych a misternych dźwięków, płynące spod najszybszych w dziejach pianistyki palców Józefa Hofmanna, pozwalały się mimo piekielnej szybkości dokładnie oglądać, a jednocześnie wlewały w duszę przynależny wielkiej muzyce ładunek emocji. To był prawdziwy fortepian. Potężny instrument o wielkich możliwościach dynamicznych i harmonicznych promieniował blaskiem wtapiającego się w piękne dźwięki światła. – To tak może tranzystor? Aż trudno uwierzyć, zwłaszcza kiedy przypomnieć sobie, jak niektóre potrafiły kaleczyć muzykę na Audio Show. Ileż to razy brać trzeba było nogi za pas z twarzą całą w grymasach, a jedyne podobnie grające tranzystory, jakie stamtąd w pamięci wyniosłem, to potężna integra Trilogy i potężny Wells Audio Innamorata. Zapewne o jakichś zapomniałem, ale może audiofilski Bóg Ojciec Tranzystor i jego aniołowie-dystrybutorzy zechcą mi wybaczyć.

Nie aż tak ujmująco, ale też znakomicie wypadły wokale. Bogate, podobnie nasycone światłem i okraszane wydatnym indywidualizmem, nie siliły się na aż taką harmoniczną złożoność, jak z triodami 45, ale w pełni zaspokajały apetyt. Odpowiednio dozowały pogłosy (co szalenie jest ważne) i umiejętnie łączyły cielesną pełność brzmienia z bardziej mistyczną delikatnością. A że, jak wszystko u tego Scorpio, artykułowane były mistrzowsko, sumarycznie nie zostawiały nic do życzenia poza nieznacznym marginesem na poprawę dla odtwarzaczy za takie już straszne pieniądze.

...czas dać mu okazję do wykazania się.

…czas dać mu okazję do wykazania się.

Ostatecznie Scorpio to nie Mikado i sam Gryphon musiałby to przyznać. Niemniej żywość, oczywistość istnienia i duża dawka uroku pozwalały sycić zmysły i wyobraźnię. Bez ocieplania, dosładzania i maksymalnej komplikacji wewnętrznej, tylko drogą przez naturalizm, jasność dziennego światła i okraszającą dawkę finezji.

Obiecałem osobny passus o basie i już się wywiązuję. Duet Gryphona Scorpio-Diablo (diabelski zaiste) pospołu z głośnikami Audioforma zaoferował bas mogący imponować. Całkiem niedawno pisałem o słuchawkach flagowych Staxa, pokazujących bębny jakby od środka, co mimo znakomitej rozdzielczości powodowało dziwność oglądu. Tymczasem tutaj bas był bez zarzutu pod każdym jednym względem. Fakt, nie miał potencjału jak przy wielkich membranach głośników typu Tranner & Friedl Isis czy największe Zingali, ale pomijając kwestię maksymalnego formatu, był rzeczywiście mistrzowski. Akurat prawdziwej perkusji dużo w życiu się nasłuchałem i ta tutaj należała do szczególnie dobrych odtwórczo. Rewelacyjnie rozdzielcza, przekonująco autentyczna i mająca moc prawdziwej wibracji. Że bach-bach i już ten dźwięk cię kupił, toteż nie chciałbyś z nim robić nic poza słuchaniem. Nie nasłuchiwać odstępstw, nie szukać dziur w całym, tylko słuchać, przyswajać, napawać się. Tak też i sam posłuchałem, a potem powędrowałem od perkusji do stepowania, kastanietów i tamburynów, nieodmiennie ciesząc się autentyzmem i tryskającą energią.

Gryphon ukazał nam światłość swojego brzmienia -

Gryphon Scorpio świetność swojego brzmienia – realizm i przebojowość.

Sumarycznie całe to koncertowanie miało bowiem łatwy do wypowiedzenia walor – dawało muzykę o postaci powodującej narastającą chęć słuchania. Nie płynącą przede wszystkim z nadzwyczajnej misterności i przenikliwości brzmienia, tylko z energii, drajwu, życiowej oczywistości i gnania pełną parą do przodu. Nie więc takiego skupionego na nostalgii i retrospektywach, tylko na witalności wykonawców i ich instrumentów. To nie było brzmienie mające tajemnicę i wodzące po zakamarkach teatru muzycznych cieni. Dane było wprost, na całego, na przebój, a nie widziane przez jakieś czary. Tak, dobrze mi się powiedziało – to było granie na przebój. Przebojowe na super poziomie, ale właśnie w tym przebojowym stylu. Do tańca a nie modlitwy i tak od ucha do ucha. Ciach go smykiem, a nie rzewne zawodzenie w klimatach samoudręczenia.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy