Recenzja Ultrasone Edition 12

Ultrasone_Edition12_16   Niemiecka firma Ultrasone założona została w 1991 roku, a jej siedziba mieści się w najzamożniejszym niemieckim landzie, Bawarii. Zlokalizowano ją początkowo w miasteczku Tudzing nad jeziorem Starnberger, miejscu sławnym z tego, że spędzał tam wakacje i komponował Johannes Brahms, a obecnie mieści się w jeszcze mniejszym ale też bawarskim Wielenbach. Same fabryki Ultrasona rozsiane są po Niemczech, Austrii, USA i Tajwanie, jednak ekskluzywne modele z serii Edition powstają tylko w kraju macierzystym i jak z dumą podkreśla producent wykonywane są ręcznie.

Ultrasone od początku miało zamiar czarować klientelę wybitnymi dokonaniami, jednak realizacja ambitnych zamiarów nie przyszła od razu. Najpierw w 1997 roku pojawiła się technologia ULE (Ultra Low Emission), a w roku 2000 The Natural Surround System S-Logic™ – dwa wielokrotnie przy okazji recenzji słuchawek Ultrasona opisywane przeze mnie wynalazki. Pierwszy był technologią odginającą pole magnetyczne przetworników poza obręb głowy słuchacza, działającą czysto prozdrowotnie, drugi dziurkowaną, metalową grodzią umieszczoną nad przetwornikiem, zapewniającą szczególne doznania brzmieniowe, naśladujące poprzez zaawansowaną filtrację otwartą przestrzeń dźwiękową i jednocześnie zabezpieczającą słuch przed uszkodzeniem.

Prawdziwy rozgłos firmie przyniosły jednak dopiero jej pierwsze słuchawki możliwe do określenia mianem ekskluzywnych czy wręcz skrajnie luksusowych – wycenione na ponad trzy tysiące dolarów Ultrasone Edition7. Pierwsze wzmianki o nich pojawiły się w 2003 roku, ale prawdziwą furorę zrobiły na targach muzycznych w 2006. Wypuszczenie na rynek słuchawek szczególnie drogich okazało się celnym chwytem marketingowym i skupiło na Ultrasone uwagę mediów oraz licznej widowni. Wszyscy chcieli zobaczyć co też to są za słuchawki warte tyle pieniędzy. Spełniwszy swe reklamowe zadanie limitowane co do ilości Ultrasone E7 odeszły w przeszłość, zastąpione przez tańsze o połowę choć niemal identyczne Edition9. Te zrobiły już sporą karierę rynkową, a osobiście widziałem w Internecie kupujących po cztery egzemplarze, tłumaczących to tym, że chcą ich używać do końca życia, bo lepszych słuchawek już nigdy nie będzie. Ludzie miewają dziwaczne przeświadczenia, ale to w końcu ich sprawa. Erich Maria Remarque w ponurej książce „Na zachodzie bez zmian” opowiada o żołnierzu, który patrząc z okopów I wojny światowej na dwupłatowiec twierdził, że lepszych samolotów już nie będzie. Z kolei na polskich forach audiofilskich działa od kilku lat agitator dowodzący, że wszystkie wzmacniacze tranzystorowe i odtwarzacze CD już dawno osiągnęły granice swoich możliwości, toteż należy się zaopatrzyć w te najtańsze, bo nic się pod względem dźwiękowym nie straci a zaoszczędzi masę pieniędzy. Spekulacje myślowe na szczęście jak na razie nie podlegają cenzurze, toteż myśleć i uważać ścierając się co najwyżej ze zdrowym rozsądkiem, fachowcami oraz opinią publiczną każdy może co chce, przynajmniej do czasu aż jakiś nowy Związek Radziecki ogłosi obowiązkową wykładnię wszystkiego.

Ultrasone_Edition12_02

Ultrasone Edition12

Tego rodzaju słuchawkowe zapasy nie są tak nawiasem sprawą odosobnioną. Znam takich którzy zgromadzili zapasy Sennheiserowskich Orfeuszy albo Sony MDR-R10, co tak nawiasem wydaje się znacznie lepszym pomysłem niż gromadzenie Edition9, aczkolwiek te ostatnie dźwięk także miały bardzo nietuzinkowy. Korespondowałem też z kimś kto miał aż jedenaście egzemplarzy AKG K1000, badając różnice brzmieniowe między poszczególnymi latami produkcji i wybierając co lepsze sztuki. Życie bywa zdradzieckie, trzeba się zabezpieczać. Że zło czai się wszędzie wiedziała już Agata Christie, a najlepszym na to dowodem fakt, że model Edition9 także niespodziewanie opuścił scenę, zastąpiony przez Edition8. Dziwna cokolwiek to była zamiana, zarówno w mierze osobliwej numerologii stawiającej ósemkę po dziewiątce jak i z uwagi na fakt, że Edition8 sprawiały wrażenie przeznaczonych głównie na użytek mobilny. Jednocześnie istotną sprawą związaną z tą przesiadką na ultrasonowym tronie było zastosowanie w modelu Edition8 po raz pierwszy udoskonalonego systemu S-Logic, ochrzczonego mianem S-Logic Plus, będącego tak naprawdę już trzecią wersją lansowanego przez firmę systemu naturalizacji dźwięku, jako że sam S-Logic stanowił rozwinięcie jeszcze wcześniejszego systemu zwanego FPS-System.

Edition9 pojawiły się w 2006 roku, tym samym w którym sławę zyskały Edition7, a ich produkcji zaprzestano pod koniec 2008. Jednak E8 też nie cieszyły się długo pozycją lidera, bo już w roku 2010 zastąpiły je Edition10. Tak więc numeracja poczynając od modelu E8 wydaje się oznaczać lata opracowania prototypu bądź wejścia na rynek. Potwierdza to podopieczny niniejszej recenzji – model E12 – całkiem jeszcze nowiuteńki. Jednocześnie cała sytuacja ze słuchawkami serii Edition uległa zmianie, ponieważ przestały się zastępować niczym sztafeta Editionów, a miast tego zaczęły nawzajem uzupełniać. Edition8 jest jak podejrzewałem głównie mobilny, Edition10 flagowy, a najnowszy Edition12 wydaje się stanowić dość osobliwe zawirowanie czy też uzupełnienie. Tańszy od flagowca było nie było o aż trzy tysiące a jednocześnie do pewnego stopnia zmodyfikowany, jest ni to kuzynem ni to alternatywą. Tak czy owak wszystkie trzy modele serii Edition od E8 po E12 są jednocześnie produkowane i dostępne, co wcześniej nie miało miejsca.

Musimy w tym miejscu wspomnieć niestety o rzeczy przykrej. Te Edition10 zmuszony byłem skrytykować, ponieważ sybilowały. Syczące spółgłoski nienaturalnie mocno zostawały w nich podkreślone, co przyznał sam producent podając dość osobliwe wytłumaczenie. Pewna partia miała mieć wadliwe pady, nie dość starannie wypełnione materiałem wypełniającym, co miało powodować wspomniany efekt i było naprawiane na koszt wytwórcy, tak jak ma to miejsce w przypadku wad fabrycznych w samochodach. Nie miałem okazji porównywać egzemplarzy E10 z wadą i bez, tak więc nie powiem niczego na temat trafności powyższej diagnozy. Jednakże model E10 stanowi jedynie tło tej recenzji, tak więc nie musimy się na nim skupiać. Okazuje się jednak, że tłem bardzo istotnym, bowiem E12 wydają się być czymś w rodzaju nowego wariantu modelu E10, o którym należy domniemywać, że dzięki niższej cenie bardziej zawojuje rynek i ostatecznie rozwieje wszelkie wątpliwości związane z tą sybilacją.

Ultrasone_Edition12_07

Jedyna prawdziwie wielka słuchawkowa premiera w tym roku

Dopiero co sporządzałem recenzję innych słuchawek Ultrasona – Signature Pro – i dużo w niej było o ich pokrewieństwie z dawnymi Edition9. Niemal identyczność zewnętrznego wyglądu skłaniała do daleko idących domysłów odnośnie technologii i brzmienia. Ostatecznie ścisła analogia okazała się w tamtym przypadku nietrafna, gdyż Signature Pro wypadły nieco skromniej brzmieniowo od dawnych Edition9, tym razem jednak uprzedzając właściwy opis brzmienia od razu powiem, że E12 nie są bynajmniej echem, namiastką czy ubogim krewnym flagowych E10. Tu nie zachodzi relacja jak między sennheiserowskim Orfeuszem a jego skromniejszą wersją zwaną pieszczotliwie „Baby Orpheus”. Ci zawodnicy są równi. Sprawy brzmienia pozostają jednak jeszcze kawałek przed nami, a teraz odnieśmy się do wygody, technologii i wyglądu.

Budowa

Ultrasone_Edition12_08

Stylistyka wydaje się być więcej niż trafiona

   Jak analogia, to analogia. Edition12 są niewątpliwie analogonem Edition10, a by nim były muszą być prawie takie same. Natychmiast rzuca się w oczy identyczny zabieg estetyczny, polegający na kielichowatym otwieraniu się ku górze metalowych prążków stanowiących maskownicę osłony przetwornika. Przy okazji wdrażania modelu E10 ze strony producenta była mowa o tym, iż kształt ten nie jest przypadkowy i nie o samą estetykę tu chodzi lecz także o dźwięk, który przechodząc przez te rozchodzące się ku górze łuki jest podrywany i rozpraszany na większym obszarze, dzięki czemu brzmi piękniej. Identyczny wzór geometryczny i wykonanie z metalu nie oznaczają jednak, że obie maskownice są dokładnie takie same. Ta od E10 sporządzona została z rutenu, a ta od E12 jest z aluminium. To samo dotyczy całej w dużym stopniu metalowej konstrukcji obu szczytowych Ultrasonów. Cała oprawa przetwornika i nagłowny pałąk u jednego są z rutenu a u drugiego z aluminium, co wpływa na różnicę cenową bo ruten jest droższy, ale raczej nie stanowi o jakościowej ani wizualnej, jako że aluminium jest równie efektowne, a jego matowa faktura przeplatana połyskliwymi chromowaniami nadaje modelowi Edition12 znakomitego wyglądu. Wydaje się nawet, iż prezentuje się efektowniej niż połączenie rutenu z drewnianymi inkrustacjami z drzewa zebrano, którymi pyszni się model E10, gdyż prążki są ładniej profilowane i całość ma bardziej jednolity estetycznie wydźwięk. Odmienne jest też wykończenie kolorystyczne oraz faktura stanowiących drugi główny składnik wizualizacji elementów skórzanych i materiałowych. U E10 jest to wyłącznie skórka – jasnobrązowa, tak więc trafnie powiązana kolorystycznie z drewnianymi aplikacjami i na wzór siedzeń w luksusowych limuzynach dziurkowana. Z kolei w modelu E12 skórzane wykończenie dotyczy jedynie nagłownego pałąka i jak podaje producent pochodzi od etiopskich owiec długowłosych. Kolor to ciemny popiel, dopasowany wizerunkowo do aluminium. Same pady powleczono natomiast mikrowelurem, specjalnie podobno wyselekcjonowanym i mającym poprawiać dźwiękową reprodukcję dzięki swej izolacyjności i sposobowi odbijania fal akustycznych, co ponoć ma zapewniać więcej powietrza w dźwięku. W sensie wygody nowa powłoka z mikroweluru sprawdza się bez zarzutu, choć nie jest tak chłodna w dotyku jak te z jagnięcej skórki od modeli E7 i E9 ani tak wizualnie nęcąca jak ta dziurkowana z modelu E10. Jest jednak przyjemna w kontakcie ze skórą a na długich odsłuchowych dystansach jej używanie nie budzi żadnych zastrzeżeń.

Ultrasone_Edition12_14

Co tu dużo mówić – to istne dzieło sztuki

Słuchawki siedzą na głowie bardzo solidnie przy jednoczesnym braku wyczuwalnego ucisku, a wielkość okrągłych padów w zupełności wystarcza by objąć nawet duże uszy. Sam pałąk jest dosyć cienki, co też ma mieć wpływ na brzmienie. Podobnie jak kiedyś Grado zwraca Ultrasone uwagę na istotną rolę pałąka w budowaniu reprodukcji dźwiękowej, kształt którego to pałąka i jego grubość pozornie wydają się bez znaczenia, a znaczenie to – okazuje się –  posiadają. Kabel przyłączeniowy wygląda solidnie i na tyle jest gruby, że ma chyba konstrukcję symetryczną, zakończoną wprawdzie normalnym dużym jackiem lecz bezproblemowo prawdopodobnie możliwą do przerobienia na dwa osobne wtyki lub 4-pin. Jak to wszystko jest pakowane nie wiem, bo dostałem słuchawki bez pudełka, które gdzieś się u dystrybutora zawieruszyło albo od producenta nie dotarło. Wiem natomiast, że od strony technicznej istotny jest fakt napylenia powierzchni przetworników złotem, który to zabieg stosuje także firma HiFiMAN w swoich planarnych HE-6. Istotne mają też być wspomniane welurowe pady. Jedno i drugie wydaje się być próbą wyrugowania sybilacji pojawiającej się w tych wadliwych egzemplarzach modelu Edition10 i od razu powiem, że nie bez efektów. Najważniejszy jest jednak system S-Logic Plus, jak wyjaśnia Ultrasone działający bardziej kompleksowo i aktywniej od swoich antenatów, na czym jednak ta kompleksowość i aktywność polegają – tego się już nie dowiadujemy. Na filmie reklamowym widać jedynie, że przetwornik jest umieszczany w komorze rezonansowej decentralnie i że komory te u różnych modeli mają różny kształt.

Ultrasone_Edition12_09

Ale czy to samo można powiedzieć o płynącym z nich dźwięku?

Patrząc całościowo słuchawki prezentują się bardzo elegancko, stylistykę mają nowoczesną i z daleka rozpoznawalną, wygodę bardzo dobrą a opakowanie nieznane. Cena towarzyszy temu charakterystyczna dla bardzo wysokich modeli o konstrukcji dynamicznej i nie jest wprawdzie tak ekstremalna jak u Edition10, ale wyższa niż na przykład u Beyerdynamic T1. Analogiczna lub niemal analogiczna jak u Fosteksów TH-900 czy po ostatniej podwyżce Sennheiserów HD 800. Wszystko na swoim miejscu – można powiedzieć.

Brzmienie

Ultrasone_Edition12_05

K1000 nie chcą uznać czyjejś wyższości i basta!

   Nie miało sensu tak wybitnych słuchawek męczyć brzmieniami mniej niż najwyższej jakości, tym bardziej, że o ich sposobie gry ze znakomitym skądinąd wzmacniaczem przenośnym ALO Audio Continental V3 dopiero co się rozpisywałem. Posłuchamy ich zatem ze wzmacniaczami stacjonarnymi podpiętymi jednocześnie do odtwarzacza CD kablami XLR i RCA. Będą to lampowy ASL Twin-Head i tranzystorowy Phasemation. Jako punktów odniesienia użyjemy najwyższej klasy konkurentów w postaci AKG K1000, Fosteksów TH-900 i modowanych przez Stefan AudioArt Sennheiserów HD 800. Avanti!

Jakby tu zacząć. Może od tego, że jak to już nieraz drzewiej bywało wszyscy uczestnicy zagrali świetnie, a każdy w inny sposób. Ktoś w ogóle się nie znający i nie mający żadnego osłuchania mógłby w tym miejscu okazać zdziwienie, zauważając, że co jak co ale słuchawki za pięć tysięcy i więcej powinny grać wszystkie jak żywa muzyka, czyli w zasadzie identycznie z co najwyżej bardzo nieznacznymi odstępstwami od całkowicie realistycznego wzorca. Tymczasem nic z tych rzeczy. Każdy grał po swojemu i każdego łatwo było rozpoznać. Tak nawiasem pojęcia nie mam jak jest możliwe, że produkuje się jednocześnie aż tyle najróżniejszych słuchawek i wszyscy ich producenci gorzej czy lepiej sobie radzą, a nowych wytwórców co rusz to przybywa i każdy już niemal poczytuje sobie za obowiązek produkować słuchawki, a do tego starzy wyjadacze nowymi modelami wciąż sypią i wszystko to musi przecież znajdować nabywców, bo inaczej być żadną miarą nie może.

Ultrasone_Edition12_10

Ale Ultrasony w kwestii realizmu potrafią nieźle zaleźć za skórę

Ogólnie cały ten ogromniasty wysyp wszelkiej aparatury audio mocno mnie zdumiewa, że jakoś kupujących dla siebie znajduje, ale narzekał nie będę, bo jako recenzent właśnie na tej obfitości żeruję. Inna rzecz, że właśnie ta mnogość producentów i marek skutkuje odmiennościami brzmienia, które są bardzo ważnym czynnikiem, bo można się co chwilę przesiadać z jednego brzmienia na drugie. W panującym natłoku można tak nawiasem nigdy własnego gustu pośród tych przesiadek nie zadowolić, a nakupować się po drodze bez umiaru i liku. Muzyka w przeciwieństwie do wizji tą bowiem posiada właściwość, że trudniej wskazać jej wzorzec, gdyż na więcej sposobów można ją przetwarzać i więcej różnorodności odtwórczej przyjmuje. Już samo odbieranie jej z różnych miejsc na widowni jest inne, akustyka sal i plenerów bywa różna, samo instrumentarium odmienne, podobnie jak sposób nagłaśniania. Krótko mówiąc muzykę bardzo ciekawie można przyrządzać na mnóstwo sposobów, podczas gdy obraz można wprawdzie pokazywać w różnych tonacjach i kontrastach, ale poza malarstwem i kinem artystycznym raczej się to nie sprawdzi, a widz i tak kupi najbardziej realistycznie grający telewizor na jaki go stać, chyba że żona każe mu wybrać taki pasujący do mebli i dywanu, co teraz raczej się nie przydarzy, bo współczesne telewizory już właściwie obudów nie posiadają i wszystkie są z wyglądu czarnymi prostokątami. W efekcie firm produkujących telewizory jest parę, a produkujących słuchawki setki. Chyba się nie mylę? Ze sto by się na pewno znalazło.

W kontekście porównawczym

Ultrasone_Edition12_11

Dopakowane HD 800 – arcyzajadły wróg z tego samego podwórka

   Tośmy sobie pogawędzili, a teraz do rzeczy. Co jest o nowych Ultrasone Edition12 ważnego do powiedzenia w kontekście odsłuchów poczynionych na tle najgroźniejszej starej i nowej konkurencji? Realizm i precyzja. W porównaniu z Fosteksami, o których trzeba wyraźnie zaznaczyć, że były jeszcze niewygrzane, kontury dźwięków nowe Ultrasony rysowały ostrzej, a same dźwięki prezentowały bardziej konkretnie i jednoznacznie. To były mocne, wyraziste i bardzo realne brzmienia. Takie naprawdę radykalnie konkretne w swej realności. Jak młotek gwoździe i deska. Walisz młotkiem, wbijasz gwóźdź i już go palcami nie wyrwiesz. Takie są właśnie dźwięki w Ultrasone Edition12 – konkretne jak gwóźdź wbity w deskę, choć oczywiście nie tak prostackie i trywialne, tylko piękne magią muzyki. Ale właśnie w ten sposób prawdziwe. Do bólu. A wszystko to dzieje się na podobnie wyrazistej i realistycznie zbudowanej scenie, znakomicie określonej co do wysokości zawieszenia, które to zawieszenie było właśnie takie jakiego należałoby oczekiwać w realistycznym plenerze, czyli jakby stąpać po ziemi. Nie żadne niewiadomo jakie, albo podwyższone niczym teatralna scena, czy też szaleńczo uciekająca w obłoki, bo i z takimi na podobieństwo latających dywanów fruwającymi scenami miewałem do czynienia. W porównaniu scena z Fosteksów zawieszona była wyżej i nieco mniej jednoznaczna, podobnie jak same dźwięki. Taka bardziej w konwencji malarskiej niż fotograficznej, całościowo bardziej miękka i płynna, chociaż na różnych płytach różnie to wypadało i czasem jej realizm z tą od Ultrasonów się zrównywał, a czasem stawał wyraźnie mniejszy. Co do wielkości, z grubsza były podobne i obie z dość bliskim pierwszym planem, ale u Ultrasonów bliższym. Jednocześnie Fosteksy bardziej uwydatniały bas. Uwydatniały go bardzo. To zdaje się kolejny basowy potwór, ale poczekajmy jeszcze aż się wygrzeją, bo ich dźwięk w uszach i oczach się zmieniał, tak więc nie ma co przykładać do jego obecnej formy nadmiernej wagi, bo i tak będzie nieco lub bardzo inny. Jak bardzo, trudno oczywiście odgadnąć. Trzeba też dodać, że źródła dźwięku Ultrasony miały przeważnie większe, ale znów zależało to od płyt i czasami różnica była łatwo uchwytna a czasami całkiem się zacierała. Tak więc o Ultrasonach można napisać, że są co do zachowań bardziej stałe, a Fosteksy lubią się przeobrażać i są mniej przewidywalne, co na etapie wygrzewania raczej nie jest zaskakujące.

Ultrasone_Edition12_12

Jak widać, pogląd na świat mają zdecydowanie odmienny

Kolejne w porównawczym szeregu były modowane HD 800. Te scenę miały jeszcze większą, pierwszy plan nieco dalszy, tonację nieznacznie wyższą i trochę jaśniejszą, a wybrzmienia dłuższe. Też były dobrze w materialnym bycie określone i na realizmie osnute, ale kontury mniej miały od Ultrasonów jednoznaczne; bynajmniej nie rozmyte ale takie bardziej wycieniowane, o nie tak mocno zaznaczających się krawędziach. Jednocześnie, jak mówiłem, wybrzmienia posiadały dłuższe, źródła dźwięku większe, a dźwięk całościowo taki tylko pod najwyższej klasy aparaturę, bo ze słabszą to ich podwyższenie tonacyjne połączone z niezwykle przejrzystym brzmieniem byłoby trudne do wytrzymania. W porównaniu z niemodowanymi grają bowiem nieco jaśniej i bardziej dosadnie. Nie krzykliwie, ale na pewno bez łagodzącego wykończenia. Pod tym względem z całej trójki z pewnością były na pierwszym miejscu a Fosteksy najłagodniejsze, podczas gdy Ultrasony z ich najciemniejszym, mocno wypełnionym i kontrastowym brzmieniem lokowały się pośrodku, mniejszy nacisk kładąc na sferę sopranową, co nie znaczy, że soprany jakkolwiek miały wstrzymane. Mniej je tylko eksponowały, ale mniej jedynie w porównaniu z Sennheiserami, a te były sopranowo wręcz ekstremalne. W recenzji niemieckiego „Audio” opisano nawet jako wadę Edition12 ich zbytnią sopranową ofensywę, co uzmysławia jak potężna jest ona w modowanych Sennheiserach. Mogę się jednak założyć, że niemiecki recenzent użył jakiegoś przeciętnej jakości wzmacniacza, bo zarówno Twin-Head jak i Phasemation radzili sobie z tymi obiema sopranowymi ofensywami wybornie, bez najmniejszych nawet pejoratywów po stronie słuchającego. Przeciwnie, było właśnie wyśmienicie, bez żadnego wrażenia, że cokolwiek po stronie sopranów zostało nam odebrane. Jednocześnie wypada zauważyć, że z tymi sopranowymi pieniami doskonale radził sobie ALO Audio Continental, co raz jeszcze przypomina o jego nadzwyczajnej jak na wzmacniacz przenośny klasie. Trzeba też dodać, że niczego nie odejmowały sopranom także Fosteksy, a jedynie dźwięk całościowo posiadały łagodniejszy, pieszczący chmur kształtem i pomrukującym pośród obłoków potężnym basem.

Ultrasone_Edition12_19

A co dopiero powiedzieć o dynamicznych flagowcach rodem z Japonii?

Zarówno Fosteksy jak i Ultrasony okazały się dobrze grać ze słabszymi wzmacniaczami (czego ten Niemiec używał?), do stosowania których z modowanymi HD 800 nie zachęcam, o ile nie posiadają te wzmacniacze pełnego, łagodnego brzmienia. O tych HD 800 trzeba z kolei dopowiedzieć, że nieco mniej od pozostałych akcentowały bas, jednakże bynajmniej go nie szczędziły i jednocześnie był on fantastycznie rozdzielczy oraz perfekcyjnie opisany przestrzennie. Z wielką satysfakcją słuchałem ich dalej ulokowanych bębnów, właśnie w tym oddaleniu łatwiejszych do całościowego ogarnięcia a jednocześnie zjawiskowo pięknie grających.

Na koniec części porównawczej dwa słowa o AKG K1000. Różniły się od pozostałych przede wszystkim dalej postawionym pierwszym planem, lepszą sceniczną perspektywą i lepszą holografią. Poza tym mają one coś takiego, co przynajmniej mnie każe ich dźwięk odbierać jako prawdziwszy. Nie chcę się jednak nad tym rozwodzić, bo miara tego w odniesieniu do pozostałych uczestników porównań była mała, a wszystkich czterech słuchawek słuchało się z wielkim zaangażowaniem i każde dysponowały syrenim śpiewem.

W oderwaniu

Ultrasone_Edition12_18

Cóż, nowego przymierza z tego nie będzie…

   Porównania na zasadzie słuchania samych urywków i ciągłego przeskakiwania pomiędzy słuchawkami, wzmacniaczami i utworami są bardzo męczące i prawie nic nie mają wspólnego z prawdziwym słuchaniem muzyki, takim działającym na wyobraźnię i pozwalającym zatopić się we własnych odczuciach. Dlatego teraz porzucę porównawcze analizy z tą ich niemożnością głębszego wejścia w świat muzycznej kreatywności, zagłębiając się w brzmienie Ultrasonów Edition12 po same uszy, do czego właśnie zostały stworzone. Będzie to zatem przejście od czegoś w rodzaju bardzo polecanych przez niektórych testów ABX do audiofilskich odsłuchów na bazie zżycia z odtwórczą aparaturą. Jednocześnie wciąż będą temu towarzyszyły porównania, ale już tylko na zasadzie retrospektywy.

Odsłuchowy wieczór w towarzystwie Ultrasonów Edition12 i głównie ASL Twin-Heada pozwolił mi nabrać dystansu do brzmienia i wyrobić sobie zdanie. Oczywiście tezy generalne ustalone wcześniej utrzymały się w mocy, a tylko wrażenie stało bardziej ogólne i całościowe. Słuchawki jak mówiłem są realistyczne, stawiające na konkret, wyrazisty obrys i mocne akcenty. Słuchana z płyty binaural Amber Rubarth, ta sama którą mam na plikach MQS, była żywa, dotykalna, oddalona o pół metra, najwyżej metr. Ten dojmujący realizm łączył cielesność fizyczną z doskonałym wydobyciem bogactwa i naturalności wokalizy, a tak naprawdę to tylko poprzez tą wokalizę się realizował, ale jak to u muzyki bywa dostarczał jednocześnie silnych wizualizacji. Nie było w tym śpiewie żadnego rozmycia,  przeciągnięcia frazy czy podkreślonej miękkości. Sam konkret i ostry obraz. Mimo to kobiecość wokalistki podobnie jak jej realność nie budziły zastrzeżeń. Podobnie wyrazista była scena. Miała precyzyjnie rozlokowane źródła, doskonale płaszczyznowy charakter i bardzo bliski pierwszy plan, nie przeszkadzający temu, że była szeroka i głęboka.

Ultrasone_Edition12_15

Po ciężkim dniu pora się wygrzać w blasku lamp

Pan Noboyuki Suzuki, twórca wzmacniacza Phasemation, obiecywał brzmienie wyjątkowo czyste i przejrzyste. Słowa bez wątpienia dotrzymał, ale sądzę, że słuchawki Ultrasone Edition12 idą jeszcze dalej w tę stronę. Podobnie wyrazisty i przejrzysty był też Mytek, tak więc sporo urządzeń o takim charakterze przewinęło mi się ostatnimi czasy przez odsłuchy, przy czym Phasemation był z nich najłagodniejszy. Styl taki ma wady i zalety. Z jednej strony pozwala cieszyć się wysokorozdzielczym, dynamicznym i kontrastowym obrazem, z drugiej nie ma poetyckości, śpiewności i tajemniczego klimatu niedopowiedzeń. Wszystko jest bardzo dosłowne i bardzo wyraźne aż po najdalszy horyzont. Jednocześnie zarysowuje się u tak grających Ultrasonów pewien klimat korespondujący z tą przejrzystą przestrzenią i brakiem poetyckiego rozmarzenia. Jest to klimat powagi metafizycznego oglądu. Podobny trochę do tego z Beyerdynamiców DT 990, ale nie wynikający z pewnej twardości muzycznej powłoki, tylko z ogólnej atmosfery wyrazistego realizmu i braku ocieplenia. Także jednak z naprężenia, bo wprawdzie w wokalizie nie czuć było żadnych naprężeń, ale wszystkie instrumenty strunowe naprężone były w stopniu nieco nadmiernym, co wymuszać będzie  poszukiwanie wzmacniaczy o odpowiednio dla odmiany łagodnym klimacie, przede wszystkim wzmacniaczy lampowych, albo tranzystorów w rodzaju Sonic Pearl. Nie zauważyłem natomiast żadnych odczuć pejoratywnych związanych ze sferą sopranową. Pomimo jej bardzo wyrazistej artykulacji powiązanej z wyrazistością całego pasma pozostała doskonale przyswajalna, całkowicie bez kłucia i ostrych krawędzi. Nieco gorzej wypadła sykliwość. Złowroga nie tylko na ekranie ale i w uszach „Sweet Jane” wciąż na innych słuchawkach mniej syczała, jednak ta z E10 syczała kiedyś bardziej. Można oczywiście się spierać czy to dobrze, że utwór znany z sybilacji nie sybiluje, czy przeciwnie, ale ten temat kiedyś już przerabiałem i nie będę do niego wracał. Można w każdym razie połączyć potężną ekstensję sopranową z brakiem sybilacji, ale słuchawki Ultrasona wyposażone w system S-Logic Plus tego nie robią, aczkolwiek nie zauważyłem by E12 gdziekolwiek indziej syczały, a przesłuchałem wiele płyt. Dodam może od razu by rozwiać ewentualne wątpliwości, że Ultrasone Edition12 nie są też ani trochę zimne. To, że nie ocieplają, nie znaczy że chłodzą. Są temperaturowo neutralne i bardzo mi się to podobało, bo nie przepadam za ocieplaniem i dosładzaniem. Klimat utworów wokalnych miały jak z życia wzięty, a muzyka poważna, elektroniczna i filmowa wspaniale zyskiwała na tej temperaturowej neutralności, która w połączeniu z realizmem dawała czasami wręcz mistyczne poczucie realności.

Ultrasone_Edition12_17

Tu to dopiero można zabłysnąć

Czytelnicy recenzji lubią też wiedzieć co jest z basem. Bas w modelu E12 nie jest tak zwarty i mocny jak w dawnych Edition9, ale w słuchawkach otwartych z reguły tak mocny nie bywa. Jest też może nieco mniej potężny niż w także otwartych Edition10, ale to już tylko domysł, bo tamtych słuchawek słuchałem dawno temu. Na pewno jest jednak mocny i nisko schodzący. Nie subwooferowy, ale wyrazisty i silnie zaznaczony. Wszędzie gdzie się w nagraniu pojawiał był akcentowany i z pewnością nikt jego braku nie odczuje, chociaż w zamkniętych Fosteksach schodził jeszcze niżej, ekstremalnie wręcz nisko. Bardzo dobry był też u nowych E12 rytm i szybkość, gorzej natomiast nieco było z muzykalnością, czego na podstawie tego co już napisałem nietrudno się domyślić. Trochę pośród tego realizmu średnica była za twarda a struny fortepianów, wiolonczel i gitar zbyt mocno napięte. Reprodukcja tych instrumentów i w pewnym stopniu faktura wokali (chociaż to dyskusyjne) bardziej podobała mi się u dawnych Edition9, natomiast scena i sopranowa otwartość zdecydowanie u Edition12. Te stały u nich na najwyższym poziomie, podobnie jak oświetlenie, mające charakter dziennego światła a nie jak u E9 z lekka złotawej poświaty. Największe wrażenie robił jednak nowy S-Logic Plus, a dokładniej precyzja lokalizacji i separowanie przez niego źródeł. Te dwa aspektu były wzorcowe, tworząc szczególny klimat, całkiem niesłuchawkowy zgoła, co było od początku obietnicą systemu S-Logic, tak więc nie ma się czemu dziwić tylko należy składać gratulacje. Obietnica została niewątpliwie w całej rozciągłości spełniona i stanowi z pewnością dla twórców powód do dumy.

Podsumowanie

Ultrasone_Edition12_03   Kolejne słuchawki, kolejna porcja piękna. Przede wszystkim o nowych Edition12 należy stwierdzić, że robią wrażenie. Zrobiły je na wszystkich którzy ich w mojej obecności słuchali. Słuchali na ALO Audio, Sonic Pearl, Twin-Head i Phasemation; i za każdym razem brzmiało to spektakularnie. Porcja realizmu i najwyższej klasy scenicznego obrazowania jaką wraz z tymi słuchawkami  otrzymujemy z pewnością warte są usłyszenia i wzięcia pod rozwagę w sensie trwałego użytkowania. Nie znalazło się to w opisie brzmienia, ale z komputerowymi źródłami też współpracują rewelacyjnie, a rock pobierany z komputera tak mojego domowego rockmana zachwycił, że z trudem przychodziło wyrywać mu je na odsłuchy. To chyba niezła rekomendacja. Mnie samemu najbardziej podobała się wokaliza i muzyka elektroniczna. Personalizacja artystów budziła podziw, a wielkoobszarowe klimaty muzyki elektronicznej miały wspaniały smak i fantastyczną widoczność. Gdybym był szefem Ultrasona, tak jak jest nim Michael Willberg, zleciłbym jednak prace nad lekkim zmiękczeniem dźwięku, czymś pozwalającym połączyć elegancję fortepianu z dawnych Edition9 z fantastyczną sceną i przejrzystością Edition12. Gdyby taka synteza doszła do skutku, słuchawki Ultrasona stałyby się perfekcyjne i wyrosły ponad konkurencję. Ale i tak są niesamowite. Jednocześnie trzeba podkreślić, że także wychodzące ze stajni Ultrasona Signature Pro stanowią ze swoim ciepłem i wyjątkową muzykalnością do pewnego stopnia przeciwieństwo modelu Edition12, ale w bezpośredniej konfrontacji na stopień spektakularności uległy zdecydowanie. Świetne są, ale tak dokładnie obrazować i tak mocno działać na wyobraźnię nie potrafią. Słusznie zatem Edition12 należą do wyższej jakościowo kategorii swojego producenta i bez wątpienia do najściślejszej elity współczesnych słuchawek dynamicznych.

 

W punktach:

Zalety

  • Fantastyczny realizm.
  • Rewelacyjnie skonstruowana scena.
  • Poziom ogólny nie ustępujący najgroźniejszej konkurencji.
  • Perfekcyjna przejrzystość.
  • Wspaniały zasięg widoczności.
  • Najwyższej jakości separacja źródeł.
  • Doskonała ich koordynacja.
  • Najwyższej klasy szczegółowość.
  • Przyjemna, leciutko przyciemniona tonacja.
  • Wysoko strzelające i nie męczące soprany.
  • Wyraziści i prawdziwi wykonawcy.
  • Mocny, zaznaczając się bas.
  • Rytmiczne.
  • Szybkie.
  • Doskonały, skłaniający do refleksji klimat.
  • Bezproblemowa współpraca z otoczeniem komputera.
  • Nadają się do słabszych wzmacniaczy.
  • Bardzo wygodne.
  • Świetnie się prezentują.
  • Wyszukana stylistyka.
  • Dbałość o każdy detal.
  • Najwyższej klasy surowce.
  • Niepodatne na uszkodzenia.
  • Handmade in Germany.
  • Polski dystrybutor.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Pewien niedostatek muzykalności.
  • Realizm kosztem czarowania.
  • Nie łagodzą sykliwości.

Sprzęt do testu dostarczyła firma:

Audiotech Pro
Dane techniczne:

  • Słuchawki dynamiczne o budowie otwartej.
  • Technologia S-Logic™ Plus.
  • Pasmo przenoszenia: 6 Hz – 42 kHz.
  • Impedancja: 40 Ohm
  • Ciśnienie dźwięku: 99 dB
  • System redukcji pola magnetycznego.
  • Przetworniki o średnicy 40 mm pokryte złotem.
  • Magnesy NdFeB.
  • Waga bez kabla: 282 g.
  • Kabel w powłoce aramidowej z pokrytej srebrem miedzi beztlenowej o czystości 99.99 % zakończony dużym jackiem.
  • Cena: 5500 PLN.

 

System:

  • Źródła: PC, Cairn Soft Fog V2, iPhone4.
  • Wzmacniacze: ALO Audio Continental V3, ASL Twin-Head Mark III, Croft Polestar1, Ear Stream Sonic Pearl, Mytek Digital Stereo 192-DSD-DAC, Phasemation EPA: 007.
  • Słuchawki: AKG K1000, Fostex TH-900, Sennheiser HD 800 Stefen AudioArt mod, Ultrasone Edition12 & Signature Pro.
  • Interfejs: M2Tech HiFace Two.
  • Okablowanie: przejściówka jack to mini jack – Grado, kabel LOD – Forza AudioWorks, kabel koaksjalny – Ear Stream Signature, interkonekty RCA – Ear Stream Signature, Harmonix CI-230 MK2, Tara Labs Air1, interkonekt XLR – Ear Stream Signature.

 

Pokaż artykuł z podziałem na strony

14 komentarzy w “Recenzja Ultrasone Edition 12

  1. Maciej pisze:

    Jak długo warto wygrzewać słuchawki przed pierwszym odsłuchem? I czy są jakieś sprawdzone metody. Ja co prawda bardziej doceniam kilkumiesięczne wygrzewanie bo zauważyłem, że takowe występuje. Ale nie mam pewności nigdy czy wystarczy noc przed pierwszym odsłuchem czy tydzień..

  2. Piotr Ryka pisze:

    Nie ma jakiejś ogólnej zasady co do czasu. Zwykle z ciekawości słucham od razu, a dźwięk nabiera ostatecznego kształtu po jakichś dwustu godzinach. Są jednak wyjątki. Najdłużej wygrzewały się Ultrasone Edition9; jakieś pół roku. A czasami dźwięk niewiele się zmienia.
    Jak chodzi o metodę, to jestem zdecydowanym przeciwnikiem specjalnych płyt do wygrzewania. Mam z nimi jak najgorsze doświadczenia. Wydaje mi się, że warto wygrzewać najlepszym dźwiękiem jakim się dysponuje i na pewno nie należy grać głośno przez pierwszych parędziesiąt godzin. Kolega Gradofan opracował kiedyś metodę wygrzewania, która podobno dobrze się sprawdza, ale przyznam ze wstydem, że się z nią dotąd nie zapoznałem. Może ktoś ją przypomni.

  3. Grzegorz Bilski pisze:

    W tej technice ogólnie chodzi o wygrzewanie słuchawek wyłącznie samym basem, ale takim naprawdę głębokim, „basowym” basem.
    Wg autora metody bowiem, niskie częstotliwości powodują największy wychył membran i to właśnie daje najlepsze efekty.
    Puszczamy jakąś cichą muzykę z możliwie jak najniższym, ale naturalnym, wypełnionym basem. Z narastaniem i wybrzmieniem.
    Nie zaleca się w tym czasie zakrywania wylotów komór przetworników.
    Po dłuższym czasie (podobno nieraz kilkaset godzin), usłyszymy znaczną poprawę w całym paśmie.

    Druga metoda – Majkela – to jego autorskie „tortury łomotem” 😉
    Podkręcamy głośność do momentu pierwszych słyszalnych „przesterów” i co parę godzin, w miarę jak membrany przestają już „warczeć” – podkręcamy jeszcze głośniej.
    Tutaj zalecana jest duża ostrożność, bo można uszkodzić przetworniki.

    Osobiście ani jednej, ani drugiej metody nie testowałem.

  4. Piotr Ryka pisze:

    Wygrzewanie samym basem znów wymagałoby jakichś specjalnych nagrań. Wygląda jak trening siłowy bez szybkościowego. Może to się sprawdza – najpierw budujemy siłę, a kiedy już ją mamy zaczynamy dbać o sopranową szybkość. Trening ekstremalnego wysiłku zalecany przez Majkela nie powinien być na pewno stosowany w całkiem nowych słuchawkach, bo może się skończyć poważną kontuzją. Ale takie solidnie podtrenowane już słuchawki może faktycznie zyskują w ten sposób formę wyczynową. Sam bym się jednak bał tak ostro je ćwiczyć.

  5. Maciej pisze:

    Jak pisałem najbardziej wierzę w kilkumiesięczne rozkręcania się membran. Bo dodatkowo w tym czasie układają się pady. Ale ponieważ przedwczoraj kupiłem DT150, bardzo byłem ciekaw tego pierwszego rozruchu. Bo o ile w T70 wygrzewanie zmieniło niewiele, dopiero ułożenie padów po 4-5 miesiącach wpłynęło znacząco, i o ile w HD650 wszystko wyszło naturalnie z wygrzewaniem bo miałem T70-ki do równoległego odsłuchu, o tyle teraz kiedy nie mam warunków w pracy by słuchać konstrukcji otwartej, nieco mi śpieszno z posłuchaniem dotartych zamkniętych DT150.

    1. Piotr Ryka pisze:

      I jak porównania pomiędzy słuchawkami?

      1. Maciej pisze:

        Temat jak na moje barki trudny do opisania. Bo zbyt dużej wprawy nie mam w soczystych opisach brzmienie. Więc zrobię to tak na moje wyczucie, posługując się może mało typowymi epitetami. Zaznaczam na początku, że DT150 są bardzo świeże.
        Moje doświadczenia nie są bardzo długoterminowe. Bo w słuchawki 'poważniejsze’ jako takie wszedłem niecały rok temu. T70 były u mnie pierwsze, zachwyciły mnie swoją otwartością. Planując zakup słuchawek obawiałem się takiej specyficznej dla słuchawek matowości, przebasowienia i klaustrofobii w brzmieniu. Po przesłuchawniu wielu modeli z poziomu cenowego DT770 i np ATH-M50, T70-ki olśniły mnie jasnością. Dźwięk mnie oczarował detalami i tą lekkością. Ale kolejne miesiące serwowały mi mieszane uczucia. Od euforii powodowanej tą ich równowaga i jasnością, po znużenie przesadnym rozjaśnieniem, ostrościami przy gorszych nagraniach, i brakiem 'ciała’ w dźwięku. To słuchawki są wspaniałe na krótkie sesje odsłuchowe, dają bardzo dużo wrażeń, relatywnie bogaty spektakl, ale potrafią zmęczyć.
        Ten stan rzeczy i równoległe poszukiwania w sieci zainspirowały mnie do odsłuchu i zakupu HD650. Były pewną przeciwstawnością T70, były otwarte i oferowały jeszcze lepszą przestrzeń, a do tego bardzo kremową barwę. Jak ktoś dobrze opisał HD650 są jak okulary z polaryzacją. Patrząc na jezioro widzimy poprawiony kontrast, zbytnie blaski ulegała osłabieniu, kolory są nasycone ale spójne. Tych słuchawek miło się słucha. Tak w tym miejscu przyznaję: lubię słuchać muzyki, przesadna analiza zabiera mi urok tych chwil, jest świetnym hobby ale wyczerpującym, dlatego wolę słuchać muzyki. HD650 graja niezgorzej nawet z laptopem, nawet ze Spotify, po prostu podają dźwięk w fajny sposób. Można ich długo słuchać. Jednak są to jak wiemy słuchawki otwarte. A ja w czasie pracy potrzebuję konstrukcji zamkniętej.
        Rósł we mnie niedosyt. Niby miałem uzupełniające się duo, ale ciągle to nie było to. Mógłbym żyć z brzmieniem HD650, ale gdyby były zamknięte… W czasie poszukiwań napotkałem na swojej drodze między innymi: T1, T5p, Denon AH-D7100, Audeze LCD 2 rev 2, Yamaha YH100, HE-500, HE-400, Ultrasone PRO2900, Grado RS1, SR-325is, DT-770, DT-990, Westone R3… Wiele z nich to wybitne modele, jedne posiadające dobre brzmienie, inne pięknie wykończone. Jednak zdecydowana większość posiadała nieco wyeksponowane wysokie częstotliwości. Ponieważ lubię porównywać dźwięk odsłuchiwany z tym co występuje fizycznie w otaczającej mnie przestrzeni to bardzo cenię sobie realizm. Tutaj oczywiście pojawia się podział który wykrystalizował się w czasie moich obserwacji. Otóż jedni z nas wolą duże rockowe koncerty, efekty dźwiękowe z sal kinowych, brzmienie potężne i rozdzielcze. Drudzy wolą dźwięk nie wzmacniany i nie przetwarzany elektronicznie. Mi bliżej do tej grupy drugiej. Oczywiście wielu lubi i to i to co jest rzeczą w pełni naturalną. Cenię sobie jednak gładkość, zrównoważenie brzmienie, lubię szeroką scenę, ale nie lubię zbyt silnych kontrastów. W odbiorze dźwięku bliżej mi do prezentacji analogicznej do morskich pejzaży Williama Turnera, niż współczesnych obrazów Wilhelma Sasnala. Obydwa podejścia do sztuki są jak najbardziej właściwe. Jednak jedno to pewien poryw energii i pewna fuzja barw i emocji, a drugie to gra kontrastu i silnego konturu. Kwestia gustu. Suma sumarum aby nie zanudzać: natrafiłem na opis DT-150. Wiele rzeczy mi się nie zgadzało. Cena, no tak 650 pln to pewnie jest to jakiś substandard słuchawkowy, pewnie coś wybrakowanego, wielce wulgarnego w przekazie, techniczne granie, na pewno nie dla mnie. Przecież ja lubię szukać tych eufonicznych momentów, tych detali, tych niuansów przestrzennych. Uznaję nawet wpływ jakości kabli zasilających. I takie DT-150. Kiedy budżet szykował się już na coś na poziomie 4K. Ale życie jest tak przekorne. Te słuchawki zagrały bardzo bardzo naturalnie. Głosy zabrzmiały bez natarczywości, bez sybilizacji, głęboko, wprost z przepony. Płyty Grzegorza Turnau’a które zawsze kojarzyłem z dość przeciętną realizacją, nabrały masy i gęstości. Poczułem atmosferę studio. Gdzie bas jest basem, a nie czasem tam się pojawia czasem nie, czasem trzeba go poszukać. Klarnet nie jest przy większych poziomach głośności nieproszonym rozwydrzonym ptakiem, ale barwnym dopełnieniem, bez grama ziarnistości, uwaga: ma tę swoją chropowatość, ale nie jazgotliwy. Te słuchawki są specyficzne, nie wiem czy są bliżej prawdy czy dalej, ale w tym temacie nie ma prawdy. to musimy sobie wszyscy wyznać jako jedyny fakt w całym temacie audio. DT-150 mają rodowód studyjny, służą głównie do realizacji nagrań lektorskich oraz jako słuchawki do odsłuchu dla wykonawców. Podobno jednym z założeń było wyprodukowanie słuchawek które nie męczą słuchającego nawet przy dłuższym użytkowaniu. To już nawet teraz mogę potwierdzić. Choć pewnym minusem może być ich ergonomia, bo owszem są bardzo solidne i lekkie, ale pady są póki co twarde i dla mnie docisk trochę za mały. Ale za to kabel 3.5m, co pozwala mi rozkoszować się nimi na sofie, rzecz niebagatelna. Nie chcę się rozpisywać obficie o samym brzmieniu. Bo ono po prostu jest bardzo dobre. Nic nie wychodzi w nich przed szereg. Naturalnie HE500 są dla mnie królami detalu, ale potrafiły mnie zmęczyć i brakowało im trochę niższej średnicy (tej z przepony kiedy ktoś nisko śpiewa), T1 są wygodniejsze i takie szlachetne, Audeze są gęste ale otwarte (szkoda, słuchałem ich za krótko u kolegi ale tam coś ciekawego się zapowiadało..), Grado cieszą ale tylko chwilę – w moim przypadku. A DT150 są takim bardzo radosnym uwieńczeniem pewnych poszukiwań, pewnego gatunku brzmienia. Te słuchawki mają autorytet w brzmieniu. Nie mają w sobie labilności. Brzmią trochę jak wielonczela if you know what I mean ( jakby to napisał ktoś z za wielkiej wody)
        Przyszłość: W samych poszukiwaniach brzmienia nie zamykam się na przyszły rozwój. Pan Piotr wskazał mi chociażby na Staxy Omega MK1, których odsłuch postaram się gdzieś zaaranżować, ale ponieważ są otwarte muszą poczekać raz na fundusze a dwa na odpowiednie warunki odsłuchowe u mnie.
        Warto ich posłuchać. Warto dać im chwilę. Jako świeże potrafią zadudnić lekko, ale efekt ten słabnie stopniowo wraz z wygrzewaniem. Dla komfortu można założyć w nich welurowe pady.
        Ja równocześnie poszukiwałem różnych wzmacniaczy dla T70 chcąc dodać im pewnego wolumenu brzmienia, jednak DT150 cenią sobie bardziej neutralne tory. I chyba wolą tranzystor od lampy – przynajmniej u siebie to zauważyłem. Przeciwnie do HD650 i T70.

        Słucham głównie muzyki filmowej, symfoniki, kameralistyki, nieco wokalnego jazzu.

        1. Maciej pisze:

          I jak na konstrukcję zamkniętą to przestrzeń w mojej ocenie większa niż w T70 i bardziej skalowalną. Kiedy nagranie jest w małym studio ma ono silnie wyczuwalną swoją kubaturę rzekłbym z dokładnością do 3m.

          1. Piotr Ryka pisze:

            Pamiętam jak kiedyś przywoływany tu już przez Grzegorza konstruktor wzmacniaczy słuchawkowych Darkul, czyli Dariusz Kulesza po prostu, też przywoływał Beyerdynamiki DT-150 jako swoje ulbione słuchawki, zwracając szczególną uwagę na ich znakomitą prezentację muzyki organowej. Słuchawki są niezwykłe i charakterystyczne szkoły dla Beyerdynamica. Podobnie jak DT 990PRO kosztują niewiele a grają ponadprzeciętnie.
            Dziękuję za ciekawy i obszerny opis. Daje do myślenia.

  6. Maciej pisze:

    Niemniej basowa gitara z płyty 'Water Falls’ Sary K. dobrze się spisuje jako repertuar dla tego zadania.

  7. Grzegorz Bilski pisze:

    Miałem kiedyś DT150 i miło je wspominam.
    Choć, trochę małe muszle miały (jak na me duże „uszęta”). 😉

  8. MarekS pisze:

    Co do ED12. Posiadam je i z początku załamałem się ich dźwiękiem. Dopiero po 40 godzinach złagodniały i otworzyły się. Teraz dopiero grają jak słuchawki z przedziału 5kzł. Dziwne to, ponieważ model niżej tj. SigPro od początku grał na wysokim poziomie. Jak dla Mnie dźwięk podobny z tymże, ED12 to jego rozwinięcie.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Większość słuchawek gra prosto z pudełka dużo słabszym dźwiękiem niż po kilku tygodniach używania. To norma. Signature Pro są wyjątkowo sympatyczne brzmieniowo i pewnie dlatego od początku dawały się słuchać z przyjemnością.

  9. mario_L pisze:

    https://www.youtube.com/watch?v=DXD6wFEpYeA

    czy barwa dźwieku tych ultrasonów 12-tek jest podobna jak w tym filmiku ?
    jeżeli tak to ja wymiękam i zadaję sobie pytanie jak to jest mozliwe że cena tych słuchawek jest tak absurdalnie wysoka …
    rozumiem że moga być szczegółowe, mieć świetną scenę ale barwa wyraźnie odbiega od przyjętych że tak się wyraże norm …
    jeszcze tak dopytam:
    czy prawdą jest że wersja signature pro ultrasonów ma podobną barwę do 12-tek ?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy