Odsłuchy i nie tylko
Nie no, a dlaczego „nie tylko”? Proszę szanownych – otóż dlatego, że będzie też coś ekstra. Ale najpierw zwyczajnie: wybieram i puszczam płytę.
Na początek taką pseudo-analogową, zatytułowaną „21”, z nielubianym przeze mnie śpiewem obywatelki brytyjskiej Adele Laurie Blue Adkins. Płytę zrealizowaną w 2011 w studio XL RECORDINGS, z użyciem 24-kanałowej cyfrowej konsoli mikserskiej Neotek Élan. Wytłoczoną na marnej jakości cienkim, matowawym winylu, dla wierzących w cyfrowy analog i produkcję masową, a jeszcze bardziej w śpiew Adele.
Zagrało jak? Zagrało przyjemnie, w sensie całościowego odbioru. To znaczy z dobrym rozwarciem pasma i dobrze słyszalną precyzyjną prędkością obrotów, a przede wszystkim dobrymi sopranami, które dla głosu Adele mają szczególne znaczenie. Dzięki nim z dobrą melodyką – wartości czysto muzyczne nie nastręczały problemów; do tego stopnia, że przy drogich gramofonach zbrojnych w drogaśne wkładki dobrze słyszalna cyfrowość nagrań tutaj stawała pod znakiem zapytania; można było mieć wątpliwości, czy są na pewno cyfrowe, bo może to tylko takie wątłe jakościowo nagranie analogowe, skoro żadnych cyfrowych zniekształceń w typie poczucia obcości czy ząbkowania krawędzi. Tego nie było, lecz inne braki tak. Głos madame Adel za mało miał swoistości, jego bukiet smakowy był dość ograniczony. Co gorsza, mało niósł też emocji, a przecież to na emocjach ta wokalistka bazuje. Także jej naśladownictwo murzyńskich śpiewaczek jazzowych miało wątłe podstawy odnośnie różnorodności form operowania głosem, które zbytnio zlewały się w jedno, za słabo swą specyficzność akcentując. Opinia jednego z krytyków muzycznych, który wiedziony upojenia szałem nazwał wokal Adele „boskim”, brzmiała tu-teraz jak niewczesny żart, każący pukać się w czoło.
Położyłem na talerz płytę, odnośnie której cienia wątpliwości, czy całkiem jest analogowa. „Czerwony” album Czesława Niemena nosi datę 1971, gdy cyfryzacja była jeszcze w laboratoryjnych powijakach i nawet nie było pewności, czy kiedykolwiek się ziści. Niektórzy sugerują, że nagranie jest mono; na płycie nie ma sygnatury, ale jest stereofoniczna. W odróżnieniu od mnogich innych polskich z tamtych czasów jej winylowa jakość zostawia wiele do życzenia, a tu, przy odtwarzaniu przez REKKORD M500 z wkładką BLUE, można było z przykrością stwierdzać, że jakość ta nie odbiega od cyfrowej Adele. To samo uszczuplenie barwy głosu, brak dynamiki i przede wszystkim uczuć. By głos Niemena z winylowej płyty był nie dość zaangażowany – tego się nie da pozytywnie ocenić. No ale znów nośnikiem matowawy winyl, podczas gdy dobra płyta winylowa powinna lśnić czarnym blaskiem kociej sierści, być jak polana brylantyną.
Nie będę teraz zmyślał ani sztucznie dramatyzował, wiedziałem to już wcześniej. Jakiś rok temu dostałem od konsorcjum Sulek Audio+HiFi Ha i Ty skórzaną matę na gramofonowy talerz z prośbą o ocenienie. Nie było jak ocenić, bo mata dosyć gruba, a Avid własną korkową ma zespoloną z talerzem na stałe. Mata więc bezczynnie leżała i już prawie o niej zapomniałem, a tego REKKORD do recenzji też mi się tachać nie chciało, bo jak już wiele razy pisałem, gramofony – od przyzwoitych poczynając – brzmieniowo niespecjalnie się różnią; bardziej trzeba uszu nadstawiać i opisowo się wysilać. (Tak, wiem, to półprawda, niemniej nie całkowita blaga.) Jak już ten REKKORD się zjawił i okazał mieć matę ściąganą, zaraz przy ustawianiu ramienia żeśmy tą skórzaną wypróbowali i się niemało zadziwili.
Mata okazała się wpływać tak znacząco, że sam pan specjalista wyraził zdanie: „Zupełnie zmienia ten gramofon.” Tak, trudno się nie zgodzić, z nią to był inny gramofon. A mata niezbyt droga, raptem za dwieście pięćdziesiąt złotych. W porównaniu z innymi akcesoriami przeznaczonymi na gramofonowy talerz, w rodzaju krążków dociskowych za od kilku do kilkudziesięciu tysięcy, taka mata to pestka. Tymczasem wpływ ma taki, że niepodobieństwem zdejmować. Głos Niemena wyraźnie uległ pogłębieniu, a zaskakująco przeciętny akompaniament, pomimo takich nazwisk jak Namysłowski czy Prońko, nabrał wyrazu i życia. Pogłębienie całego brzmienia stało się ewidentne, tło nasyciło się czernią, scena także się pogłębiła i poprawiła rozplanowanie. A przede wszystkim głos Niemena nasycił się Niemenową esencją, zyskując właściwy sobie rozdzierający wyraz emocjonalny. Muzyka przestała być rozwijaniem rolki papieru, przeistoczyła w bitwę dźwięków. A jak saksofon Namysłowskiego ożył!
Wróciłem do Adel. Nieuczciwie byłoby zostawić ją bez tej maty, tym bardziej że – no proszę – ona także ożyła. Od zdiagnozowania „boskości” w chrapliwym jej głosie dalej byłem wprawdzie daleki i raczej nie ma takiej maty, która by to zmienić mogła, ale stała się żywą, dobrze śpiewającą osobą pośród żywej muzyki, a jej naśladownictwo Elli Fitzgerald, Etty James i Roberty Flack (do którego się odwołuje) przestało być czymś śmiesznym. W dalszym ciągu uważam, że dawna Patsy Cline i niedawna Amy Winehouse miały ciekawsze głosy, ale cyfrowy niby-winyl Adele miał już w sobie nie samą łatwą przyjemność słuchania, podobnie jak u Niemena zyskał dramatyzm i głębię.
Zmęczony szarawymi winylami sięgnąłem po błyszczące. Najpierw po „Dziadka do orzechów” Czajkowskiego (Chicago pod Reinerem). Płyta datowana AD 1960 i opatrzona adnotacją drobnym drukiem, że jej winylowa substancja zawiera czynnik 317X. Nie tylko grubsza, cięższa i sztywniejsza od słuchanych poprzednio, ale też, mimo upływu 64 lat, a więc od czterech wieku emerytalnego (wszak płyty to żeński rodzaj), także zdecydowanie bardziej lśniąca i przede wszystkim z całą pewnością mająca lampową wyrzynarkę w rodowodzie. Poza tym zrealizowana w układzie mikrofonów rozwieszonych nad sceną, co nazwane zostało metodą „Decca tree” i początkowo (1954) ograniczało się do trzech, a potem rozrastało czasem do 5-7 i więcej mikrofonów.
To była pierwsza płyta sprzedająca analogowość wyraźną nawet bez wsparcia skórzanej maty. Głęboko brzmiąca, z dramatyzmem, o popisowej dynamice, analogowo płynna i z każdym dźwiękiem dopieszczonym. No i ta scena – wyraźnie głębsza, wielowarstwowa, nie mająca tendencji do kumulacji wokół centrum pomiędzy głośnikami, tylko faktycznie niczym drzewo rozrośnięta, rozgałęziona, wielopiętrowa. Mata dodała temu smaku, ale już bez niej było jak trzeba. Popatrzyłem na płytę Dekki, popatrzyłem na tamte – i pomyślałem: jakżeż ten czas dziwnie płynie…
Na koniec winyl popisowy z naszych czasów, który mam zwyczaj puszczać niedowiarkom nie wierzącym w wyższość analogu, bądź nie wierzącym w wyższość 45’ nad 33’. Stuosiemdziesięcio gramowy Nat King Cole z pewnością też wyrzynarką lampową został onegdaj wyrzęty[1] (czy może lepiej będzie użyć tu słowa wyżłobiony), a jak go dokładnie wykonano i czemu zawdzięcza taką jakość pomimo teraźniejszego tłoczenia, tego nie wiem – wiem natomiast, że nawet stosunkowo niedrogi gramofon REKKORD M500 z jego jeszcze bardziej niedrogą wkładką Ortofon 2M BLUE to przy tej płycie był high-end o jakim zwykle nawet się nie śni, choćby mieć nie wiem jaki drogi odtwarzacz cyfrowy. Przesadzam, bo Sebastian Kienitz z Grobel Audio udowodnił parę lat temu na AVS, że nagrania cyfrowe także potrafią wywoływać dreszcze w stylu jak najbardziej analogowym, ale to są bardzo rzadkie wyjątki, a nie powszechna reguła.
[1] Uwaga, to słowo można pisać przez „ż” albo „rz”, zależnie od rodzaju rżnięcia.
Tak w niebezpośrednim związku z gramofonem Rekkorda, ale wszak mogą współpracować. W każdym razie przyjechały nowe Susvary, te z magnetycznie mocowanymi dekielkami, które ściąga się do odsłuchu.
Witam.Kiedy będzie recenzja nowej Susvary?
Pisze się. Niedługo.