Recenzja: McIntosh MHP1000

McIntosh_MHP1000_015_HiFi Philosophy   Kontynuujmy sprawy związane z McIntoshem, napoczęte w recenzji wzmacniacza słuchawkowego MHA100. Zapewne zirytowało niektórych, iż nie doszło wówczas do jego spotkania z dedykowanymi słuchawkami, ale i bez tego sprawy rozciągnęły się na wiele stron, a początkowy plan połączenia recenzji wzmacniacza i słuchawek zarzuciłem po chwili namysłu jeszcze przed rozpoczęciem pisania. Całe szczęście, bo inaczej byłby z tego niestrawny tasiemiec, a przecież nie o to chodzi. Tak więc teraz tamta zaległość zostanie nadrobiona, i to z nawiązką, bo przy okazji dołączy do słuchanego grona firmowy odtwarzacz MCD550, a podenerwowani absencją będą mogli uzupełnić denerwujące braki.

Słuchawki i McIntosh brzmią jakoś dziwnie, gdyż każdy znający temat wie, że firma nigdy ich nie oferowała. Ale moda jest moda, a wymagania wymagają. Dla słuchawek nastał wraz z modą na komputerowe audio czas żniw, jako że popularne się zrobiły jakimi od czasów pierwszych radioodbiorników na kryształki i radiostacji pracujących alfabetem Morse’a nie były. Kto żyw za słuchawki się chwyta, zarówno po stronie użytkowników jak i producentów, tak więc są już słuchawki Ferrari, są Bang & Olufsen, to dlaczego słuchawek McIntosh miałoby nie być? Toteż są. Są od zeszłorocznej wystawy CES w Las Vegas i zwą się MHP1000. Ale powiedzmy od razu prawdę – to nie są w rzeczywistości słuchawki McIntosha. Nie on wyprodukował przetwornik, tylko kupił go od Beyerdynamica i trochę wraz z nim przy okazji pokombinował, a obudowa jest chyba własna, ale może też wspólna, czego nie ma jak się dowiedzieć. Może jakichś informacji by na ten temat zechcieli udzielić, ale jak zwykle brak czasu nie pozwala na dochodzenia, a w sumie rzecz nie jest szczególnie istotna. Kto zrobił przetwornik – ten zrobił, kto go zmodyfikował i dopuścił do ruchu – to dopuścił, a bez żadnego dochodzenia są to źródłowo bez wątpienia przetworniki Beyerdynamica – i tyle w temacie. Ale przepraszam – nie tyle. Musimy powiedzieć coś jeszcze.

Budowa

Mroczne pudło zwiastuje gro doznań.

Mroczne pudło zwiastuje gros doznań.

   Powiedzieć trzeba, że są to przetworniki o trójwarstwowej membranie, a więc prawdopodobnie innej niż proponowana przez samego Beyerdynamica. Najważniejsza pośród tych warstw jest tajemnicza środkowa, o której przeczytałem, że wykonano ją z masy wiskoelastycznej, stosowanej w chirurgii oka, posiadającej zmienne właściwości fizyczne w zależności od przyjmowanej w danym momencie energii. Byłby to zatem jakiś nowy krok poszukiwawczy ku odtwórczej doskonałości, ale nic szerszego się o tym nie pisze i nawet trudno wyobrazić sobie, jakie to może przynosić korzyści w przypadku membrany słuchawek.

Współczynnik indukcji magnetycznej mają te przetworniki nieokreślony, tak więc nie da się stwierdzić czy punktem wyjścia dla nich były te z modelu T1, czy może T90. Nie mają w każdym razie charakterystycznego dla T1 kątowego ustawienia membrany, tak więc to na pewno nie są dokładnie T1 w innej skórze. Różnice idą też dalej niż sama membrana i kąt ustawienia, bo słuchawki mają konstrukcję zamkniętą, co wiedzie nas u Beyerdynamica do modeli T70 i T5p (nazewnictwo mają te Beyerdynamiki jak ruskie czołgi), a kabel jest odpinany, czego u wyższych pozycji w katalogu tego producenta się nie uświadczy. Zupełnie inna jest też cena, wynosząca 8700 złotych, podobnie jak dość odmienna powierzchowność. Dziedziczy wprawdzie okrągły krój muszli, ale pady są skórzane a pokrywy słuchawek płaskie. To ostatnie sugeruje inny kształt komory rezonansowej, a skórzane pady także zmieniają nieco charakter dźwięku względem welurowych, które stosuje Beyerdynamic. Producent chwali się przy tym, że pady te obszyto najwyższej klasy włoską skórą, podobnie jak wyścielenie pałąka. Rzeczywiście, są miłe w dotyku, a pianka wypełniająca ugina się łatwo i szybko powraca do pierwotnego kształtu. Sam pałąk jest metalowy, o dobrym wyważeniu siły nacisku i dość obfitym opatuleniu, a widoczny od góry wytłoczony w skórze opinającej wyściółkę napis »McIntosh« pełni nie tylko funkcję rozpoznawczą, ale także pozwala odróżnić lewą muszlę od prawej. Aluminiowe widełki łączące muszle z pałąkiem wzięto prosto od Beyerdynamica, i są to te skromniejsze wzorniczo z modeli T90 i T70, a nie elegancko stylizowane od T1. Odmienne są jedynie zawiasy przy samych muszlach, zdecydowanie niż u Beyerdynamica większe. Regulacja wysokości zawieszenia okazuje się mało wyrafinowana, ale gęste żłobienia w aluminiowej prowadnicy dobrze pełnią swą rolę. Trudno jedynie z uwagi na brak ślizgu po stawiającym opór aluminium dokonać regulacji ze słuchawkami na głowie, ale przy odrobinie samozaparcia jest to możliwe.

A te zwą się: McIntosh MHP1000.

A te zwą się: McIntosh MHP1000.

Najważniejszymi wyróżnikami, stanowiącymi o odmienności, są obok wiskoelastycznej membrany pokrywy muszel i kabel. Pierwsze, jak mówiłem, są płaskie, metalowe, ciemno grafitowe i ozdobione eleganckim firmowym logo, poskładanym z pięknie skrojonych metalowych liter. Dodatkowym ozdobnikiem jest srebrny pierścień obiegający muszlę na obwodzie, a całość pokrywy wygląda efektownie i wykonana została bardzo starannie. Kable również nawiązują do stylistyki McIntosha, ale nie napisami tylko kolorystyką. Są bowiem powleczone izolacją z tworzywa w klasycznym kolorze McIntosh Blue, który już z daleka rzuca się w oczy. Napisałem kable, ponieważ są dwa. Jeden trzymetrowy, zakończony dużym jackiem, drugi metrowy, zakończony małym. To oczywiście oznacza odpinanie, a niezależnie od tego każdy dochodzi do obu muszli, tak jak u T1, a nie jak u T90 i T70, gdzie podłączenie jest tylko z jednej strony, przy czym fakt możliwości odpinania jest właściwy już tylko słuchawkom McIntosha. To umożliwia łatwą współpracę ze sprzętem przenośnym, co Beyerdynamic zrealizował za pomocą modeli szczytowych o różnym przeznaczeniu – T1 dla urządzeń stacjonarnych i T5p dla przenośnych.

Gdy chodzi o sprawy techniczne, dowiadujemy się, że ta trójwarstwowa membrana ma średnicę 40 mm, czyli o wiele mniejszą niż u najbardziej chwalących się wielkością Sony, Sennheiserów i Audio-Technik, ale dokładnie tyle samo co u najlepszych słuchawek ostatnio powstałych – Ultrasone Edition5. Pasmo przenoszenia wydaje się z kolei dziwnie okrojone, gdyż wynosi 5 Hz do 20 kHz, ale znów można napisać, że to o niczym nie świadczy, jako że najlepsze słuchawki dynamiczne w historii, stale przywoływane przeze mnie Sony MDR-R10 (fakt ich nieposiadania boli), także nominalnie tej miary pasmo przenosiły, a zupełnie nie przeszkadzało im to uzyskiwać wyniki brzmieniowe lepsze od wszystkich pozostałych. Impedancja mniej natomiast jest osobliwa i wynosi 200 Ω, ale zwraca uwagę, że jest to zdecydowanie mniej niż 600 Ω u T1, a także niż 250 Ω u T90 i T70. Skuteczność okazuje się średnia i wynosi 97 dB, a siła dźwiękowego rażenia może być bardzo duża, aż po 127 dB. Przy okazji jedna uwaga techniczna. Kable trzeba przy wkładaniu starannie docisnąć, do czego trzeba użyć sporej siły, a czego skuteczne wykonanie sygnalizuje wyraźne trzaśnięcie.

Już pierwszy rzut okiem zdradza współtwórcę tych słuchawek - niemieckiego Beyerdynamica.

Już pierwszy rzut oka zdradza współtwórcę tych słuchawek – niemieckiego Beyerdynamica.

W przypadku słuchawek jednym z kluczowych czynników jakości pozostaje wygoda, a tę także przeniesiono prosto od Beyerdynamica. Odczuwalny ciężar, siła uścisku pałąka i rozmiar obejmujący ucho są dokładnie takie jak u T1, w przypadku których zwracałem uwagę, że obwód muszli mógłby być nieco większy. Ale po chwili przywyknięcia przestaje to przeszkadzać, a wiele osób zgłasza całkowite zadowolenie z takiego a nie innego rozmiaru, tak więc sprawa nie wymaga rozwlekłych komentarzy. Jedyna istotna różnica względem flagowego Beyerdynamica, to inny odbiór dotykowy skórzanych padów względem używanego tam weluru. Co się woli, pozostaje kwestią indywidualną, natomiast skóra na pewno jest trwalsza i bardziej ekskluzywna. Praktyczny w użyciu okazuje się trzymetrowy kabel; jednocześnie wystarczająco długi, odpowiednio lekki i się złośliwie nie skręcający. O wiele jest cieńszy i lżejszy niż u T1, a analogiczny do tego od T90, jednak od niego z kolei sztywniejszy i nieco cięższy. Podobno izolację ma świetną, ale niektórzy zwracają uwagę, że zastosowane przewody o przekroju 36AWG są zbyt cienkie. Dodatkowy komfort zapewnia fakt łatwego podpinania za pośrednictwem mini jacków (nie mikro tylko mini) oraz doprowadzenie do obu muszli, co umożliwi w przyszłości łatwą podmianę i zastosowanie końcówki symetrycznej.

Osobny rozdział należy poświęcić opakowaniu. Słuchawki dostarczane są w wielkim pudle z czarno lakierowanej tektury, które zmyślnie otwiera się przekątniowo a nie tylko banalną pokrywką. Najpierw faktycznie otwiera się jedna ze ścianek, ale potem całość po przekątnej rozwiera się niczym brama i ukazują słuchawki oraz dedykowany stojak. Słuchawki już opisałem, a stojak jest cały aluminiowy i z bardzo dużą podstawą. Niezbyt finezyjny, ale nie da się go przynajmniej przewrócić i można go użyć w samoobronie. Z wyglądu przypomina kielnię.

Konstrukcja  pałąka również przywołuje oczywiste skojarzenia.

Konstrukcja pałąka również przywołuje oczywiste skojarzenia.

Wewnątrz pudełka jest też szufladka, skrywająca oba kable oraz materiały piśmiennicze, nie przynoszące żadnych istotnych informacji. Nie znajdziemy w nich nawet danych technicznych, jest natomiast ankieta, dzięki której możemy podzielić się z producentem naszymi spostrzeżeniami. Zadowoleni będą w niej gratulować, a rozczarowani mogą dać upust irytacji. Poza tym jest jeszcze tylko czarny pokrowiec podróżny z grubego płótna.

Odsłuch

Z przetwornikiem/wzmacniaczem OPPO HA-1

Loga McIntosh nigdy za wiele.

Loga McIntosha nigdy za wiele.

Zacznijmy przewrotnie, to znaczy jak zawsze przy komputerze, ale nie ze wzmacniaczem samego McIntosha, tylko kombajnem HA-1 od OPPO. Wiem, złośliwie odkładam moment spotkania z dedykowanym systemem zasilającym, ale on już za chwilę nastąpi, tak więc spokojnie. Najpierw jednak OPPO.

Oceniać można oczywiście w oderwaniu, i tak jest najprzyjemniej, bo tylko się słucha i nic nie trzeba przełączać, ale wartość poznawcza zostaje wówczas ograniczona, a pozycjonowanie produktu wątpliwe. Tak więc w imię rzetelności należy przewalczyć lenistwo i zdobyć się na porównania. Ale jak porównywać, to z sensem, czyli z bezpośrednią konkurencją, a zatem słuchawkami też zamkniętymi i o podobnej cenie. Akurat miałem pod ręką dwóch kandydatów – Audeze LCD-XC oraz Fostexa TH-900 – tak więc powinno być do rzeczy i z sensem.

Audeze LCD-XC (pady welurowe, kabel FAW Noir)

One miały fawor w postaci symetrycznego kabla, który ze wzmacniaczem OPPO można wykorzystać. W dodatku kabla od Forzy, i to takiego z tych najlepszych. Efekt był taki, że stawiany im przeze mnie zarzut o nie dość staranne wypowiadanie całych fraz i samych dźwięków mocno stracił na pokryciu. Wypowiedzi okazały się bardzo staranne i głęboko warstwę dźwiękową drążące, a jedyne co z uwag krytycznych dałoby się postawić, to lekkie zadarcie tonacji, zwłaszcza na samych sopranach. Ścierało się na tym sopranowym polu to lekkie uniesienie z głębią całego dźwięku, co dawało silną wibrację, wyraźne srebrzenie i poczucie wielowarstwowości, wypływające właśnie z tego dwubiegunowego dążenia. (Atakujące oprany i jednoczesna głębia dźwięku.) Dość przy tym jasno to grało, ale bez rażenia nadmierną jasnością, za to niezwykle wyraźnie i z pełnym oświetleniem. Bardzo także przejrzyście – na przestrzał – z niezbyt bliskim ale i niezbyt dalekim pierwszym planem oraz mocnym basowym akcentem. Wszakże nie jakimś arcymocnym i przez to jasne światło dodatkowo pozbawionym wrażenia mrocznej gęstości, które perkusyjnej potędze bardzo sprzyja. Silne światło i całościowa przejrzystość oraz wyraźność znakomicie natomiast sprzyjały ukazywaniu wieloplanowości, chociażby w przypadku produkcji symfonicznych.

Natomiast kabel został opleciony markowym kolorem firmy.

Natomiast kabel został opleciony markowym kolorem.

Dźwiękowy obraz orkiestry wypadł bardzo udanie, bo wszystko się klarownie w przestrzeni rozkładało, a jakość samego dźwięku dawała silny realizm. Udanie wypadł także fortepian, bo chociaż nie był to ekstremalny popis, to jednak odebrałem jego reprodukcję lepiej niż podczas pisania recenzji tych słuchawek – jako dźwięczną, bardzo dużo z całej brzmieniowej złożoności instrumentu potrafiącą przekazać i dobrze wnikającą w aspekty przestrzenne każdego brzmienia. Dźwięk miał złożoność, wibrację, dźwięczność i blask. Troszeczkę brakowało mu wypełnienia, ale tylko nieznacznie. Nie do końca także był krągły, a jak tłumaczył Maurizio Pollini swemu stroicielowi, krągły być powinien, tak żeby dźwięki odpowiedni kształt miały. Powinien także być gęsty a zarazem przejrzysty i klarowny, w każdym razie zdaniem mistrza Polliniego. I jednocześnie nie za jasny, tak żeby nie drażnił, a ten tutaj za jasny trochę był. Ale ogólnie bardzo dobry, zwłaszcza poprzez dźwięczność, przejrzystość i złożoność. Granie nie było przy tym ciepłe ani zimne, tylko neutralne, zarazem jednak pozbawione odrobinę humanizacji; nie do końca utwierdzając nas w przekonaniu, że mamy do czynienia z żywym człowiekiem a nie artefaktem. Ale przy dobrej jakości nagrań wrażenie to zanikało.

Fostex TH-900

Fostexy nie posiadały żadnych przewag, bo kabel miały swój własny i niesymetryczny, a na dokładkę brak pełnego wygrzania. Brzmienie popłynęło z nich jedwabiście gładkie i pełne. Bez mżącego tła tylko z uspokojonym, a jednocześnie ciemniejsze, ale nie jakieś ciemne. Przyjemnie cieniste i gładko-muzykalne. Dźwięk nieznacznie był głębszy niż u Audeze, ale nie tak wielowarstwowy. Najbardziej narzucało się spokojniejsze, bardziej wpisane w pasmo traktowanie sopranów. Całkiem na odwrót niż to miało miejsce kilka dni wcześniej ze wzmacniaczem McIntosha, który zaraz ponownie wjedzie na scenę i pozwoli wrócić do tamtego odsłuchu.

W sensie informacyjnego bogactwa granie Fostexów było uboższe, ale bardziej jednoznaczne, spokojne i zwarte. Gdy Audeze czesały muzykę niezwykle gęstym grzebieniem i wszystko z niej wyczesywały, tu miało się raczej wrażenie falującej spokojnie dźwiękowej toni. Bez nerwów, bardziej z dystansem (minimalnym), bardziej w stronę relaksu niż oglądania czegoś z bliska i z każdej strony.

Dołączony stojak jest... jest.

Dołączony stojak jest… jest.

Wsłuchałem się bardzo starannie i doszedłem do wniosku, że wszystko to brało się z trzech rzeczy. Bardziej chropawego i ukierunkowanego na szczegół traktowania samego dźwięku przez Audeze, mocniejszego akcentowania przez nie sopranów, a także mniej wypełnionego basu. Jednak to one podobały mi się bardziej, gdyż ich drążenie dźwiękowej materii bardziej było niesamowite niż spokój Fostexów, choć tym ostatnim trzeba oddać, że basowe nuty grały lepiej. Przestrzenie były zaś w jednych i drugich podobne, i tylko co innego się w tych przestrzeniach działo, bo dźwięk inaczej się prezentował. Skonstatowałem przy okazji, że w dużej mierze zabrakło tym razem charakterystycznej dla Audeze LCD-XC holografii, co było dosyć zaskakujące. Z jednej strony dykcję zyskały bardziej poprawną, z drugiej popisowa holografia gdzieś się zapodziała i został z niej jedynie niespecjalnie fascynujący szczątek. Przesadzam. Scena ich i Fostexów była bardzo dobra i popisowo głęboka, ale wrażenie obrazu 3D się nie pojawiło.

Odsłuch cd.

McIntosh MHP1000

Pora na wrażenia dźwiękowe.

Pora na wrażenia dźwiękowe.

Nareszcie u celu, w końcu przedmiot recenzji, poprzedzony rozwlekłym ględzeniem o innych. Tak więc napięcie w zenicie i ostatnie sekundy oczekiwania. Trach! – wypalił pistolet startera i poprzez niebieskie kable sygnał pomknął ku trójwarstwowym membranom.

Brzmienie wyłoniło się dość podobne do tego od Audeze, ale z wyraźnymi też różnicami. Podobna była chęć wyczytania każdej drobiny, ale niepodobna towarzysząca temu gładkość samego dźwięku. Bez chropawej powierzchni, tylko z ogładą, a jednocześnie także piekielnie szczegółowo. Druga wyraźna różnica to brak skłonności zwracania się przede wszystkim ku sopranom, albo mówiąc inaczej, podbarwiania wszystkiego lekko podniesioną sopranową nutą. Tonacja była niższa, chociaż dźwięk wcale nie ciemny, a poprzez to wokale zabrzmiały nie tylko bardziej gładko, ale też poważniej i pełniej. Źródła dźwięku jednocześnie ukazały się mniejsze, trochę bardziej odsunięte i bardziej w perspektywie, a perspektywa ta zawieszona była na wysokości oczu. U Audeze nieco niżej i stereofonicznie szersza, przez co wykonawcy lokowali się trochę poniżej słuchacza, a cały przekaz bardziej był oskrzydlający, podczas gdy u słuchawek McIntosha wykonawcy byli wyżej, a scena rysowała się węższa i pracowała bardzie ku głębi. Jedno jeszcze usłyszałem od razu, mianowicie już wraz z pierwszym uderzeniem perkusji, że paradoksalnie to McIntoshe wkładają w brzmienia perkusyjne więcej sopranowego trzaśnięcia, mimo iż samą tonację miały niższą, a soprany mniej w paśmie wyeksponowane. To uderzenie u Audeze trochę bardziej było głuche i bardziej w odbiorze z samego powietrza złożone (dźwięk zawsze jest z powietrza, ale jego odbiór może być różny), a u McIntoshy mieszało gęstość materialnego wypełnienia z trzaskiem niczym łamanej gałęzi. Bardziej było w efekcie złożone, wydobywając coś, czego tamte nie umiały.

Wziąłem się następnie za wielkość sceniczną i sama ta wielkość okazała się u wszystkich trzech analogiczna, a niepodobne mżenie tła u Audeze i jego spokojniejsza powierzchnia u McIntoshy, a jeszcze spokojniejsza u Fostexów. Niezależnie od wielkości, którą wszyscy mieli z grubsza podobną – to znaczy w jej odbiorze nie rysowały się jakieś wyraźne różnice – słuchawki ustawiły się w szereg pod względem traktowania sopranów. Audeze grały je najjaśniej i najbardziej zadziornie, McIntoshe spokojniej i niżej, ale także dość jasno i z zaznaczającą się głębią tekstur, czasami aż chropowatą, a Fostexy gładko i najniżej. Trzy różne zatem prezentacje, wysoce się różniące.

Jak wypadły pierwsze słuchawki w historii legendy branży audio?

Jak wypadły pierwsze słuchawki w historii legendy branży audio?

Wróciłem raz jeszcze do wokalu. Niewątpliwie Audeze plasowały od McIntoshy pierwszy plan bliżej, a w związku z tym także wykonawców pokazywały bliższych i większych. Zgodnie ze swoją manierą głosy ich czyniły jaśniejszymi i bardziej chropawymi, o wyższej cokolwiek tonacji. Z kolei Fostexy grały także dość blisko i także z dużymi pierwszoplanowymi postaciami, a jednocześnie o wiele niżej niż Audeze tonacyjnie, bardziej gładko i ciemniej. Także z charakterystycznym dla nich wybijającym się w tle basso continuo. Najważniejsze dla nas tym razem słuchawki McIntosha wokalistów stawiały zaś nieco dalej i budowały ich głosy z delikatniejszej dźwiękowej materii. Subtelniej, raczej jasno niż ciemno i bez towarzyszącego podbicia na basie. Najbardziej ze wszystkich bezpośrednio i w najbardziej wyważony sposób, łączący gładkość z lekkim oporem powierzchni, powodowanym głęboką teksturą, ale bez podkreślającego szczegóły podwyższania tonacji, ani jej uspokajającego, gubiącego je obniżania. Szczegółowość miały popisową bez uciekających się do specjalnych chwytów, co niewątpliwie było najlepsze. Także światło najbardziej wypośrodkowane – przyjemnie wszystko omiatające, bez cieni po zakamarkach i bez podwyższonej luminacji.

Najlepszy bez wątpienia miały także fortepian, potrafiący łączyć dźwięczną krągłość i sycącą pełnię z przejrzystością i prawidłową tonacją. Fostexy na ich tle wypadały za ciemno i trochę głucho, a Audeze za szorstko i zbyt jęcząco.

 

Z przetwornikiem/wzmacniaczem McIntosh MHA100

Znów nadszedł ważny moment, spotkania z własnym wzmacniaczem. Zacznijmy może od tego, że śladowo bardziej podobał mi się w ustawieniu 44,1 niż 192 kHz. Odrobineczkę dźwięk był mniej gładki a bardziej realistyczny, co generalnie jest normą. Ślad tylko, pewnie nie do wyłapania w ślepym teście, ale tak na wyczucie przy przełączaniu uchwytny. Niewątpliwie także wzmacniacz bardziej okazał się odpowiedni. Ale zacznijmy od Audeze.

Audeze LCD-XC (pady welurowe, kabel FAW Noir)

Dźwięk ich zmienił się zasadniczo. Obniżył, pogłębił, ściemniał, wygładził. Soprany wróciły na swoje miejsce, a całe brzmienie w charakterystyczny dla tego McIntosha sposób stało mieszanką relaksu i realizmu. Obu w świetnym wydaniu i świetnie się uzupełniających. Całkiem inne to były teraz słuchawki, podobniejsze do Fostexów z poprzedniego słuchania, ale dużo bardziej bezpośrednio grające i piękniej. Bez żadnych pogrubień ani nadmiernych wygładzeń, tylko z pewnym swojej wartości mistrzostwem. A wszystko nie tylko za sprawą samych umiejętności McIntosha w budowaniu wzmacniaczy i innej szkoły dźwięku, ale także dostrojenia impedancyjnego, które działało dobitnie. Trochę to było jakby się przesiąść z odtwarzacza CD o szczegółowym stylu na gramofon. Cieniste wypełnienie wewnątrz trójwymiarowo modelowanych brył było swego rodzaju przeciwieństwem poprzedniej chropawej jasności. Słuchało się o wiele łatwiej, ale nie chcę przez to powiedzieć, że poprzednio było źle, a teraz dobrze.

Odsłuch odbędzie się w rodzinnym gronie.

Odsłuch odbędzie się w rodzinnym gronie.

Z OPPO było zupełnie inaczej i trudniej, ale nie bez realistycznych pozytywów. W trochę pokrętny sposób realizował się ten realizm, ale realizował i do słuchacza docierał. Jedynie rejon basowy kulał brakiem całkowitego wypełnienia, które teraz grzmiało potężnym łoskotem. Tak jak z OPPO dominowało jasne światło, chropawa tekstura, sopranowa nuta i braki na basie, tak teraz wszystko się pogłębiło, nabrało ogłady i epatowało masywnością. Poprawiły się także wybrzmienia, zarówno dłuższe, jak i bogatsze w treść (co uważnie sprawdziłem) oraz lepiej wpisujące się w melodykę. Sumarycznie przemiana radykalna.

Odsłuch cd.

Fostex TH-900

Słuchawki otwarte mogą się tylko przyglądać tej "zamkniętej" imprezie.

Słuchawki otwarte mogą się tylko przyglądać tej „zamkniętej” imprezie.

Po takiej lekcji pewien byłem, że nic już bardziej mnie nie zaskoczy. Złudzenie to prysło natychmiast po usłyszeniu Fostexów. One bowiem pojechały w drugą stronę, pomimo że nie zmieniły zasadniczo oświetlenia, które wciąż pozostało lekko stonowane, ze światłocieniem i bogactwem gradacji czerni. Nie za ciemne, ale w żadnym wypadku jasne, tylko nieznacznie niż poprzednio jaśniejsze. Ale co za zmiana w odniesieniu do tekstur! Teraz to one czesały od Audeze dokładniej, wyłapując z muzycznych ścieżek każdy pyłek. A jaki przy tym rozmach dynamiczny, pęd przestrzeni, nasycenie powietrzem…

Zaraz, chwileczkę. Przecież pisałem o tych Fostexach w recenzji samego wzmacniacza, że za wysokie miały soprany i skutkiem tego podbarwiały się one nawet na czerwono, bynajmniej nie w sensie czerwono lakierowanych muszel, tylko moich synestetycznych ciągot. Fakt, te soprany trochę wciąż były podwyższone, ale jednak wyraźnie przyjemniejsze niż wówczas. Dlaczego? Po trosze chyba dlatego, że teraz próbkowanie ustawione zostało na 44,1 a nie 192 kHz, a po trosze może skutkiem lepszego zasilającego kabla (Harmonix X-DC350M2R zamiast X-DC2). Poza tym przeinstalowałem sterownik, a choć na ten sam co poprzednio, to cholera te sterowniki wie. Może też jakiś program poprzednio uruchomiony był w tle i przeszkadzał, albo granie z dużymi głośnikami coś McIntoshowi w muzycznym życiu wewnętrznym przestawiło? W każdym razie z Fostexami grał teraz wyraźnie lepiej niż podczas odsłuchów z recenzji, a sam się nie chcę usprawiedliwiać i biorę wszystko na siebie. Doskonale to teraz brzmiało i słowo daję – nie wiem dlaczego. Nie chcę jednocześnie przywoływać wszystkich tych audiofilskich zaklęć usiłujących wyjaśnić, dlaczego to samo potrafi grać raz lepiej, raz gorzej. Tych wszystkich magnetyzmów, lepszych prądów, pór dnia oraz nocy – i tak dalej. Załóżmy, że faza Księżyca była korzystniejsza, Słońce spokojniejsze, a recenzent w lepszym nastroju. Faktem jest, że poprzednio słuchałem koło południa, a teraz bardzo późnym wieczorem, tak więc jasnym się staje, że to wszystko wina magnetyzmu słonecznego i majstrujących przy prądzie sąsiadów. No bo co, jak nie to, kurczę blade? Natomiast jeżeli ktoś podejrzewa, że maczały w tym palce jakieś naciski ze strony komercji, to nie ma racji. Nikt nie interweniował, nie jestem taki ważny, nikomu się nie chciało.

Niezależnie od kompromitacji, na obszarze dwóch recenzji opisującej granie tych samych słuchawek z tym samym wzmacniaczem w różny sposób, to lepsze tym razem bardzo było satysfakcjonujące. Ale na wszelki wypadek zaczekałem do następnego dnia i odsłuch powtórzyłem. Wniosek z niego popłynął, że Fostexy ze wzmacniaczem McIntosh faktycznie soprany traktują wyżej niż Audeze – zwłaszcza w porze dziennej, co każdy niech sobie interpretuje po swojemu – ale tym razem już w sposób jak najbardziej smaczny i odsłuchowo powabny. Poza tym od Audeze grały ogólnie lepiej, czyli na odwrót niż z OPPO. Bardziej szczegółowo, bardziej różnicując dźwięki i z ciekawszą (sic!) przestrzenią. Echa dalej im się niosły a plany bardziej holograficznie układały, podczas gdy u Audeze wszystko rozchodziło się za bardzo na boki, a holografia nie chciała pokazać. I bądź tu mądry.

McIntosh MHP1000

Za punkt odniesienia robić będą: Audeze LCD-XC...

Za punkty odniesienia robić będą: Audeze LCD-XC…

Sądząc z poprzednich odsłuchów, one powinny zagrać najlepiej. I zagrały. W porównaniu z nimi nawet bardziej wgryzające się w muzyczną treść Fostexy wydawały się powierzchowne. Z własnym wzmacniaczem zachowały MHP1000 umiejętność łączenia gładkości ze szczegółowością, ale szczegółowość ta jeszcze narosła. W efekcie brnęły przez muzyczny materiał w stylu flagowego Staxa SR-009, który posiada podobne predyspozycje. Najmniejszy szmer musiał zostać przekazany, i to nie jako ślad gdzieś w tle ledwie obecny, tylko jako eksponat. Mrowiąca się fala szczegółów towarzyszyła tej muzyce, dając poczucie satysfakcji, że oto nic nie uchodzi uwagi. Znów zaznaczyła się też większa delikatność budowania głosów, które w wersji kobiecej były bardziej dziewczęce, a nie obrzmiałe ciężkością dojrzałych matron. Dominowała dokładność detalu a nie płynność melodyki, która była równoległa a nie pierwszoplanowa. Ta zaznaczała się bardziej u Fostexów i Audeze, u których głosy były gładsze i bardziej wypełnione. Zarazem bliższe i mniej transparentne. Tu wokalistki o jakieś piętnaście lat były starsze, a ich głosy zanurzone w muzycznych tłach, podczas gdy u MHP1000 młodsze, świeższe, delikatniejsze i ukazane niezwykle starannie, jako cała postać daleko przed tłem stojąca i tylko otoczona muzyką, a nie w niej utopiona. Dawało to jednoznacznie mocniejszy realizm, przynajmniej w moim odbiorze. Zarazem mniej wygodnictwa w słuchaniu, bo nie relaks i niech sobie ta muzyka płynie, tylko atak niepomijalnej obecności. A jednocześnie narzucała się refleksja odnośnie względności, bo tak te Fostexy chwaliłem za szczegółowość, a jednak w porównaniu z MHP1000 ona zbladła. Nie w sensie, że tych szczegółów ubyło, tylko że się nie potrafiły tak eksponować, ale niezależnie od tego wszystkie trzy pary słuchawek grały z tym McIntoshem kapitalnie. Naprawdę wybitny wzmacniacz, dający pełnię satysfakcji.

Na koniec dałem spokój porównaniom i zacząłem słuchać samego duo McIntosha.  Nie ma wątpliwości, że zostało stworzone z myślą o wysokiej jakości plikach. To nie znaczy, że słabych nie da się słuchać, ale znaczy, że te lepszej jakości naprawdę dużo zyskują. To jest aparatura wysokiego poziomu, i to z takich, by nie łagodzić i zacierać niedociągnięcia, tylko żeby eksponować zalety tych wybitnych. Żadnego opatulania basową kołdrą i gaszenia pożarów cienistą głębią. Sama realistyczna jazda z wywaleniem na wierzch szczegółów i całej technologii. Tym gorzej dla słabych, tym lepiej dla wybitnych. Pliki wysokiej jakości pokazywały swe analogowe i dynamiczne predyspozycje, a w przypadku słabych pozostawał goły realizm. A więc nie upiększanie, tylko sama prawda. Nie tylko odtwórcza, ale także o ich jakości.

...oraz Fostexy 900.

…oraz Fostexy TH-900.

Puściłem sprawdzająco sławną Preußens Gloria – no i tak, bardzo blisko prawdziwej orkiestry z całą jej wściekłą paradą dźwięków to zabrzmiało, a nie jakimś łagodnym rym-cym-cym dla karmiących matek. Puściłem Gassenhauer. I znowu dobrze – ksylofon grał bardzo wiernie i w towarzystwie ciekawej, rozbudowanej akustyki z eleganckim w tle basem. Puściłem Bacha z wiolonczeli Rostropowicza. No super. Instrument pchał dźwięk równocześnie w głąb siebie i na zewnątrz, a bogactwo i głębia brzmienia wraz z jego realistyczną dosadnością wbijały w fotel. To może jeszcze Cyndi Lauper opowie nam czego pragną dziewczyny? Bardzo dobrze opowiedziała i nie zostawiła wątpliwości czego chcą. (Dziewczyny chcą się bawić, gdyby ktoś nie wiedział.) A co z rockiem dla wyczynowych misiaczków w czarnych skórach? Skoczmy swoim Harleyem na autostradę do piekła. Jasna wściekłość gryzła i kopała tanecznym rockiem AC/DC, pisanym tą samą czcionką co McIntosh. A w piekle chyba jest dosyć jasno, bo tam dość dużo zdaje się pod niektórymi jegomościami otwartym ogniem palą. Ale to samo nagranie w wersji koncertowej już jasne nie było, co stanowiło dowód, że system pokazuje samą zawartość nagrań. Generalnie jednak słuchawki i wzmacniacz przy komputerze prezentowały dość jasne granie.

Sprawdziłem jeszcze działanie filtra HXD i trzeba przyznać, że McIntosh doskonale go zestroił z własnymi słuchawkami. Nic prawie w ich przypadku się nie zmieniało poza odsunięciem dalej pierwszego planu i rozciągnięciem głębi sceny. Lekko tylko podnosiła się tonacja i stawało się trochę jaśniej, trochę rzewniej i trochę bardziej transparentnie. Jednak cały styl zostawał niemal nienaruszony i można było wybierać pomiędzy scenami, tak jakby przesiadać się z bliższych do dalszych rzędów, przy czym częściej podobała mi się ta z filtrem, ale przypadki kiedy bardziej bez nie były sporadyczne.

Odsłuch cd.

Z odtwarzaczem McIntosh MCD550 i wzmacniaczem MHA100

I choć rywale nie poddali się bez walki...

I choć rywale nie poddali się bez walki…

Na koniec odsłuchowej przygody zostawiłem sesję z odtwarzaczem, obiecanym firmowym MCD550. Spiąłem go ze wzmacniaczem znakomitym interkonektem symetrycznym Acoustic Zen Absolute Cooper i zaczęło się granie w innym formacie. Bo jednak wzmacniacz gra lepiej z odtwarzaczami niż z własnym DAC-kiem, co po raz wtóry się potwierdziło. A także w przypadku własnego odtwarzacza firmowego innym stylem. Bardziej niż przy komputerze uniwersalnie w sensie łatwej strawności, ale przede wszystkim w bardziej amerykańskiej manierze odtwórczej, tak żeby w żadnym razie nie drażnić słuchaczy czymkolwiek, a już szczególnie zalewem sopranów.

Zdawszy sobie z tego sprawę po raz kolejny uległem zdumieniu, bo znowu coś działo się dwubiegunowo. Słuchawki z samym wzmacniaczem i jego przetwornikiem wręcz szturmowały sopranami, podanymi znakomicie i super realistycznie, ale jak mówiłem bez najmniejszej nawet cesji na rzecz uspokojonego, relaksującego słuchania, którego można było doświadczyć z Fostexami i Audeze, ale nie z nimi. Tymczasem (to słowo trochę mnie drażni swą akuratnością) pospołu z odtwarzaczem przejawiły styl właśnie amerykański, podobny do tego jak grają w większości przypadków Sennheisery HD 650, a jeszcze częściej Audeze LCD-2 i LCD-3. Dźwiękiem pełnym, basowo obfitym i z bujną cielesnością. A przy tym sopranowo oszczędnym, aby pod żadnym pozorem nie irytować i niepokoić. By dźwięk nie tylko radował obfitością, ale także częstował pogodnym nastrojem i niezmąconą radością życia. Amerykański optymizm w całej krasie i same pogodne nutki. Pulchniutkie, okrągłe, z solidną podstawą. Żadnych bladych straszydeł na sopranowych szczudłach, zawodzących egzystencjalne pienia. Żadnego słowiańskiego smutku i „duszo szczypatielnych” podniet.

...to jednak MHP1000 wykazały swoją ewidentną wyższość.

…to jednak MHP1000 wykazały swoją ewidentną wyższość.

I to amerykańskie granie doszło tutaj do głosu. Obniżona średnica, cień w miejsce jasnego światła, precz sopranowe wrzeciona, niech żyje pękata podstawa. Lecz pomimo zmęczenia całodniowym odsłuchem pomyślałem, że trzeba to w takim razie przetestować z kablem nie miedzianym tylko srebrnym, a więc w miejsce Acoustic Zen XLR na wtyki powędrował CrystalCable Absolute Dream, tak żeby mieć pewność, iż inaczej to nie zagra. A pewność pojawiła się miast tego taka, że zmienić może się bardzo dużo, bo powróciła słowiańska nuta. Zniknęło obniżenie i pogrubienie, pojaśniało, strzeliło ku górze i pojawiła się nić srebrna, na której smutek zawiesza swe czarne krople. Odetchnąłem. Nie dla mnie taki amerykański placek. Znowu trzaskało, znowu iskrzyło, znów przeszywało. Ale jednocześnie szło za tym tło aksamitne, powłóczyste. Skradało się kocim krokiem, by uderzać z siłą pioruna. I stała się muzyka kompletna, nareszcie pod każdym względem doskonała. Nie tylko przeszywająca i nie tylko gęsta. Realistyczna realizmem wszystkich realizmów, zarówno tych od iskry jak i dywanu. Owinąłem się nią i zapadłem w słuchanie. Elizjum.

A kiedy tak tego słuchałem, stanęły przed oczami Ultrasone Edition9, których się lekkomyślnie pozbyłem. Bo piekielnie szybko i piekielnie mocno to grało, tak jakby przez głowę przejeżdżała szalona lokomotywa, a jednocześnie od dawnych flagowych Ultrasonów bardziej przejrzyście, po prostu lepiej. Nie tylko siadającym na piersi ciężarem basu i ogólną potęgą, ale także perfekcją na drugim krańcu pasma, taką naprawdę w popisowym stylu. I to całkiem bez udziału lamp w torze, co już mnie całkiem zdumiało. Puściłem Etiudę A-mol Op.25 No.11 Chopina, graną przez Alfreda Cortot z płyty Nimbus Records. (Kto nie słyszał, niech żałuje.) Bo jednak fortepian obok wokalu o dźwięku mówi najwięcej. Genialnie to zabrzmiało, bowiem nie tylko sam pianista, który od zawsze był genialny, ale tym razem także tor audio. Fenomenalne rozciągnięcie pasma, moc, blask i kontrola. Jakby stać przy prawdziwym instrumencie i podziwiać geniusza grającego muzykę absolutną. Pasja stapiała się z perfekcją i mocą w jeden poryw.

Rewelacyjny debiut - oby tak dalej!

Rewelacyjny debiut – oby tak dalej!

Posłuchałem jeszcze na koniec stepowania z berlińskiego koncertu Pepe Romero. Prawie zawsze tego słucham, bo właśnie Ultrasone Edition9 były jedynymi słuchawkami potrafiącymi w uderzeniach pokazać doskonale zarówno deski jak i trzask podkutych obcasów. Połączyć w jedno dwa dźwięki – głuchy i trzaskający, a jednocześnie nadać temu oryginalną moc tupnięcia tancerza. I nareszcie po wielu latach ponownie to usłyszałem.

Podsumowanie

McIntosh_MHP1000_012_HiFi PhilosophySłuchawki McIntosh MHP1000, kiedy o nich czytać i na nie patrzyć, wydają się być tylko pewną wariacją na temat swego pierwowzoru, słuchawek Beyerdynamic T1. A kiedy zacząć ich słuchać z dedykowanym wzmacniaczem przy komputerze, okazują się bardzo interesujące i zasobne w walory, pozwalające pod pewnymi względami dystansować konkurencję nawet tak silną jak flagowe Fostexy i zamknięte Audeze. Przede wszystkim potężną dawką niczym nie przysłoniętego realizmu, który tylko dlatego nie jest brutalny, że potrafi pokazywać także delikatniejszą stronę muzyki. Do tego jednak momentu bardzo wysoka cena i nie jakiś oszałamiający wygląd oraz standardowa wygoda wydają się wystarczającymi hamulcami, by ewentualny zakup traktować z rezerwą i miarkować się we wszelkich zakusach typu „To przecież McIntosh!” albo „Chcę, bo to nowe!”.

Sam ich słuchając z uznaniem i satysfakcją przyjmowałem do wiadomości, że postaci wokalistów potrafią czynić żywszymi niż bezpośrednia konkurencja, a wyraźność muzycznego rysunku mają najlepszą. Nie było w tym jednak szaleństwa. Owego duchowego pierwiastka, co przełamując wszelki opór zmusza do zmiany zdania. Momentu przejścia od rozsądku do zapalczywości. Bodźca zmieniającego spokojną rozmowę w dziką awanturę, a roztropnego konsumenta w chutliwego wariata. Ale taki bodziec sam otrzymałem. Po mnogich godzinach spędzonych na słuchaniu, po zmiennych dotyczących go refleksjach i dywagowaniu za i przeciw, po rozczarowaniu miedzianym kablem (a takim przecież porządnym) i popatrywaniu z niechęcią na firmowy odtwarzacz, jawiący się zrazu jako nazbyt amerykański, zostałem na koniec zarażony klasyczną audiofilską chorobą – chcicą. Bo ani ten odtwarzacz nie jest za bardzo amerykański, ani słuchawki problematyczne, tylko kabel nie pasował. Akurat nie tutaj. A kiedy trafił w jego miejsce zgrywający się idealnie, nowe dzieło McIntosha rozwinęło cały potencjał, a sam zmuszony byłem zmienić podejście. Przestałem dywagować, zacząłem chcieć.

Ich dźwięk nie jest tak wytworny jak legendarnych Sony MDR-R10, ani nie ma takiej holografii jak u najnowszych Ultrasone Edition5. Ale ma moc i wzorzec odtwórczego ideału. A dzięki temu muzyka staje się porywająca w stopniu przemożnym, a czegóż chcieć od muzyki więcej? Tak więc i ja zapałałem chęcią posiadania, chęcią niemałą. Abstrakcyjną, fizycznie nierealizowalną, ale tym bardziej dotkliwą. Wcale nie na zasadzie: „Popie oczy, wilcze gardło, co zobaczy, to by zjadło”, tylko racjonalną, choć motywowaną szaleństwem zwanym muzyką.

Oto następne po Ultrasone Edition 5 nowe, rewelacyjne słuchawki. Inne nieco, do napędzenia w sensie doboru sprzętowego niełatwe, ale rewelacyjne. Cena paskudna, a brzmienie bajeczne. Wielu utyskuje na forach, że one tylko są szczegółowe. Nic podobnego. Trzeba jedynie mieć z czego zagrać. Przenośny grajek na bateryjkę albo smartfon tu nie wystarczy. Ale jak się ma z czego i za co, to polecam. Warto posłuchać i poddać własnej ocenie. Bo może właśnie takiej muzyki szukałeś? Może tak, może nie – za ciebie nie zgadnę.

 

W punktach:

Zalety

  • Przeszywający realizm.
  • Ogromne rozwarcie pasma.
  • Wielka moc dźwięku.
  • Popisowa szczegółowość.
  • Popisowa przejrzystość.
  • Popisowa precyzja.
  • W efekcie bardzo rzadko spotykana dokładność odwzorowania.
  • Umiejętność łączenia delikatności z potęgą.
  • A także stawiania tuż obok siebie dźwięków całkowicie co do natury różnych.
  • Świetny rytm i drajw.
  • Głęboka scena.
  • Żywe, całościowo wydobyte z tła postaci wykonawców.
  • Wybitne jako narzędzie opisu podłączonego sobie toru.
  • Dzięki czemu mogą w zasadniczym stopniu zmieniać charakter brzmienia.
  • Bardzo wysokie walory emocjonalne.
  • Innowacyjna, trójwarstwowa membrana.
  • Udoskonalone przetworniki Tesla.
  • Odpinane kable.
  • Wysokiej klasy surowce.
  • Dedykowany wzmacniacz.
  • Polski dystrybutor.
  • Wielka renoma marki.
  • Made in USA.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Dla ukazania całego potencjału potrzebują nie tylko wybitnego, ale także precyzyjnie dostrojonego toru.
  • Co raczej wyklucza urządzenia przenośne.
  • Renoma marki wliczona w cenę.
  • Poziom wygody i ergonomia typowe dla Beyerdynamica.
  • Skóra padów w Ultrasone Edition9 była lepsza.
  • Pozbawiony finezji stojak.
  • Brak materiałów piśmienniczych.

 Sprzęt do testu dostarczyła firma: 

logo

 

 

Strona producenta:

mcintosh logo

 

 

 

 

Dane techniczne:

  • Słuchawki dynamiczne o konstrukcji zamkniętej.
  • Udoskonalone przetworniki Tesla o średnicy 40 mm.
  • Trójwarstwowa membrana z wiskoelastyczną warstwą środkową.
  • Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 20 kHz.
  • Impedancja: 200 Ω.
  • Czułość: 97 dB /1 mV/ 500 Hz.
  • Maksymalne ciśnienie dźwięku: 127 dB.
  • Waga: 382 g.
  • Kable: 3 m – duży jack; 1 m – mały jack.
  • Metalowy stojak w komplecie.
  • Cena: 8700 PLN.

 

System:

  • Źródła: PC, McIntosh MCD550 SACD.
  • Przetworniki/wzmmacniacze słuchawkowe: McIntosh MHA100, OPPO HA-1.
  • Słuchawki: Audeze LCD-XC (kabel FAW Noir), Fostex TH-900, McIntosh MHP1000.
  • Kabel USB: Tellurium Q Blue.
  • Interkonekty: Acoustic Zen Absolute Cooper XLR, CrystalCable Absolute Dream RCA.
  • Listwa: IsoTek Evo3 Sirius.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

22 komentarzy w “Recenzja: McIntosh MHP1000

  1. Jarek pisze:

    Piotrze,

    zaskoczyłeś trochę tą recenzją 🙂

    Podobnie jak poniższym stwierdzeniem:
    „Posłuchałem jeszcze na koniec stepowania z berlińskiego koncertu Pepe Romero. Prawie zawsze tego słucham, bo właśnie Ultrasone Edition9 były jedynymi słuchawkami potrafiącymi w uderzeniach pokazać doskonale zarówno deski jak i trzask podkutych obcasów. Połączyć w jedno dwa dźwięki – głuchy i trzaskający, a jednocześnie nadać temu oryginalną moc tupnięcia tancerza. I nareszcie po wielu latach ponownie to usłyszałem.”

    Czyżbyś nie usłyszał tego na Ultrasonach Edition 5 Ltd?
    To dla mnie wręcz nieprawdopodobne.

    1. Piotr Ryka pisze:

      To nieco bardziej złożone. Edition 5 nie słuchałem w stanie kompletnego wygrzania, czy może raczej słuchałem takich, ale jedynie bardzo wyrywkowo. Można powiedzieć, że w ich wypadku nie przebadałem sprawy do końca. Jeszcze nie. To oczywiście nie znaczy, że E5 tak nie potrafią, tylko że tego od nich w takim wymiarze na razie nie usłyszałem. Słyszałem natomiast od Denonów D7100 (chociaż nieco inaczej zagrane), ale o tych Denonach nie wspominam, bo była cała afera związana z powtórzeniem ich efektów brzmieniowych u egzemplarzy innych niż pierwszy testowy. A wycofanie tego modelu z produkcji wydaje się dość symptomatyczne. Tak więc nie ma się co stresować. E5 zapewne też tak potrafią. A Sony MDR-R10 nie potrafią, a i tak bym je wolał.

      1. Piotr Ryka pisze:

        PS

        Ale dlaczego zaskoczyłem recenzją?

        1. Jarek pisze:

          Źle się wyraziłem 🙂 Nie sądziłem, że McIntosh wziął się za słuchawki (i stąd moje zaskoczenie), i to wykorzystując jako bazę T1. Aż mi trudno uwierzyć, że dokonali takich zmian w brzmieniu.
          Z tego co piszesz, wnioskuję, że McIntoshe grają lepiej niż T1 i T5p razem wzięte, czego oczywiście nie należy wykluczyć. Jak zwykle najlepiej słuchać własnymi uszami 😉
          Rozumiem, że teoeretycznie powinny być dostępne do odsłuchu w HiFi Clubie warszawskim?

          1. Piotr Ryka pisze:

            Tak, będą tam niedługo dostępne, i to dokładnie te co są u mnie. Przynajmniej tak mi powiedziano. Odtwarzacz na pewno też mają, albo ten jeszcze lepszy, a tylko CrystalCable Absolute Dream zapewne tam nie ma.

            Co do relacji między T1 a MHP1000, to bez bezpośredniego porównania nie chcę się wypowiadać, a takiego porównania nie było. Tak biorąc z pamięci, mogę powiedzieć, że T1 grają nieco łagodniej.

      2. Tomek pisze:

        Jakby bylo trzeba posluchac wygotowanych E5 to jestem gotow do negocjacji 😉 mozemy jakos sie umowic. Moj @ jest pewnie znany, pozdrawiam

        1. Piotr Ryka pisze:

          Chętnie skorzystam z okazji, o ile to nie fatyga. Ale dopiero za kilka tygodni, jak będę pisał recenzję AKG K1000 z kablem Entreqa.

          1. Tomek pisze:

            Żadna, szczególnie, że za dobre rady jestem zobowiazany 🙂
            Proszę o kontakt mailowy to sie umówimy, pozdrowienia

          2. Piotr Ryka pisze:

            Jutro zadzwonię.

  2. Piotr Ryka pisze:

    Zwróćcie uwagę na nazwę. MHP1000 odwołuje się wprost do sławnych i kultowych Grado HP1000. Pamięć o tamtych słuchawkach najwyraźniej w Ameryce wciąż jest żywa.

  3. Adam pisze:

    A recenzji Marantza wciąż ani widu, ani słychu…

    1. Mirek pisze:

      tutaj testuje sie sprzet z najwyzszej polki a nie jakies popierdolki.

  4. Piotr Ryka pisze:

    Spokojnie Panowie, bez nerw. Marantz nie jest dziadowski i świetnie się prezentuje, a firma jest legendarna. Recenzja będzie niedługo, ale za jakieś dziesięć dni. Najpierw dwie inne.

  5. Adam pisze:

    W pełni się zgadzam, że Marantz to firma legenda i wypuścił sporo świetnego sprzętu.

  6. Mirek pisze:

    leganda jest cary 300b i to jest najlepszy wzmacniacz sluchawkowy na swiecie a nie marantz!!!

  7. Adam pisze:

    Marantz jest legendą ze względu na wiele świetnych modeli odtwarzaczy i wzmacniaczy, które w przeciągu swej pięknej, ponad 60 letniej historii skonstruował. Trudno, by taką samą renomę miał wyrobioną w segmencie wzmacniaczy słuchawkowych, skoro dopiero na tym polu debiutował.

  8. Artur pisze:

    Skoro w podsumowania raczej wyklucza Pan przenosne audio to mozemy wnioskowac ze nie zagra z wieżą IFI ? (gemini, iGalvanic, dsd bl, itube2, iCan)

    1. Piotr Ryka pisze:

      Oczywiście, że zagra. iCan to mocny wzmacniacz. Mały, ale bardzo mocny.

      1. Artur pisze:

        A z innej beczki, słyszał Pan kiedyś ultrasone 5 unlimited? Czy to prawda ze dźwiękowo nie ustępują wersji limitowanej?

        1. Piotr Ryka pisze:

          Słuchałem na AVS, ale króciuteńko, niezobowiązująco. Nie umiem powiedzieć.

          1. Artur pisze:

            wczoraj w nocy nawet znalazlem w internecie takie zdanie, że te tansze grają lepiej i ktoś własnie opisywał ten typ brzmienia (z pudeł rezonansowych) o którym Pan tez pisał ale ten ktoś napisał że nie uświadczył tego w limited, zastanawiam sie czemu tak bylo, kwestia toru? swoją droga to by bylo ekstremalnie dziwne że grają na tym samym poziomie, bo to by oznaczało że za 8000zł (na wtórnym rynku za 4000) możemy miec słuchawki z tej samej półki co 5limited czy final d8000 bo one tyle samo kosztują

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy