„Kazania” mają formę wywodów i pouczeń nawołujących do poprawy moralnej, nieobojętności na kwestie dobra i zła, wszakże ich właściwy kazaniom styl nawet śladowo nie przeniknął do upamiętniającej muzyki. Co najwyżej ogólnie – klimatem powagi i patosem – kierującymi refleksję ku sprawom niedoczesnym, czemu oczywiście sprzyja fakt bycia muzyką organową, wykonaną w katedrze kieleckiej za błogosławieństwem tamtejszego biskupa.
Muzyka Kazań Świętokrzyskich ma formę czystej improwizacji, powstałej na bieżąco, pod wpływem chwili i własnym tokiem biegnącej. Nie tylko od razu to słychać, ale upewniał o tym także obecny na miejscu twórca, bez ogródek mówiący o czysto improwizacyjnym swojej muzyki charakterze. Tu nawet nie było głównego tematu i wariacyjnych od niego odejść; były wyłącznie odejścia. A taka muzyka, pozbawiona logicznej struktury w sensie dobrze widocznego rusztowania kompozycyjnego, szczególnie skłania do impresji, toteż w impresje popadłem. Zaczęło się od tego, że po kilku minutach przywołała widok ciemnej tafli marszczącej się wody, a wówczas pomyślałem, że woda ma genetyczny związek z chrześcijaństwem. To nią wszak Jan Chrzciciel obmywał grzeszników z grzechu, dając ablucjami w Jordanie przystęp do boskiej abolicji od złych postępków i początek nowej religii. Sam Chrystus u niego się obmył, a nowotestamentowe twierdzenie, jakoby Jan go przy tym wywyższył, zbędę milczeniem. Nie było mnie tam wtedy, tak więc nie wiem jak w istocie to przebiegało, natomiast nie ulega wątpliwości, że Jezus przejął pałeczkę po zamordowanym z rozkazu tetrarchy Galilei – Heroda Antypasa – Janie, jego naukę kontynuował.
W tym miejscu, nad ową wodą świętości i grzechu, przypomniałem sobie o starogreckich czterech żywiołach i skojarzyły mi się z krzyżem, który w samym tytule płyty się zjawia, a który nad całym chrześcijaństwem zawisa. Wszak można cztery żywioły rozwiesić na jego końcach – powietrze u góry, niczym błękitne niebo zbawienia; palący ogień w dole, jako piekło męczeństwa; a wodę i ziemię w ramionach. Powstają tak dwa wektory, czy raczej osie przeciwieństw, a jest to sięgający bardzo zamierzchłej starożytności schemat, sporządzony przeszło pięćset lat przed Chrystusem przez wielkiego Anaksymandra, księcia filozofów.
Mnogie osie przeciwieństw, odpowiadające kontrapunktom pojęciowym, stanowić miały wedle niego architektoniczne rusztowanie całego bytu, na którym wszelkie istnienie zostało osnute i którego przeciwstawne napięcia decydują o dynamicznym, czasowo zmiennym pierwiastku świata. Niesprawiedliwość jednych stanów, wykluczających swą obecnością inne, wymuszać miała bieg zdarzeń pozwalający tę niesprawiedliwość wyrównywać. Tak więc, w imię najwyższego porządku – absolutnej symetrii wszystko ze sobą zrównującej – stany istniejące nieistniejącym zmuszone są ustępować, dzięki czemu świat dzieje się zamiast trwać w bezruchu, zarazem jawi jako niesprawiedliwy. Dopiero bowiem w wyższym, całość ogarniającym wymiarze, sprawiedliwość swą okazuje, ale tego – żyjący chwilą – nie możemy oglądać.
Ten starożytny wzór bytu chrześcijaństwo zredukowało do dwóch porządków nanoszących nań przeciwieństwa, rozumiejąc całą sprawę po swojemu, a więc z bardziej ludzkiej perspektywy: porządku materii i ducha w warstwie czysto bytowej oraz dobra i zła w warstwie etycznej. Sama natomiast niesprawiedliwość – tak przez Anaksymandra wywyższona, podniesiona przez niego do rangi archetypicznego motoru zdarzeń – jest według doktryny chrześcijańskiej jeno czysto człowieczym grzechem słabości wolicjonalnej; wymiar wyłącznie ma indywidualny, w grzechu pierworodnym pierwszy raz przejawiony.
O grzechu tym oraz wszystkich innych „Kazania” powiadają, że jedni siedzą, nie mając z lenistwa ochoty ku dobru się zwrócić, a tym bardziej powstawszy z gnuśności, ku jego budowaniu wyruszyć; drudzy nawet aż leżą, rozmiłowani w niesprawiedliwości, z niej właśnie satysfakcję czerpiący; trzeci w tej niesprawiedliwości się aż na amen zapiekli, i tkwią niczym w mrocznej pieczarze, całkowicie od dobra odcięci; a najgorsi z najgorszych dla dobra całkiem umarli, i nie masz już dla nich ratunku.
To wszystko jest w chrześcijaństwie rozpięte wzdłuż etycznej osi między niebem a piekłem, czyli rzecz transponując na byt materialny, pomiędzy powietrzem a ogniem. Wszak to powietrza się łaknie i ono życie przynosi, a ogień wszystko zrównuje i brud wszelki niszczy, jednocześnie w kontakcie z ciałem pozostając wyjątkowo bolesnym i nieprzyjaznym życiu.
Ukazana w ten sposób oś kary i nagrody jest jedną z najpierwotniejszych dychotomii całej ludzkiej kultury, a związane z nią komplikacje i mnogości interpretacyjne mogą na zawsze odebrać spokój. Bo spójrzmy choćby na czasy współczesne, co się z tym teraz wyprawia. Dla jednych miarą sprawiedliwości okazuje się stopień ateizacji, przyzwolenie na „małżeństwa” gejowskie, wynaturzona, histerycznie wręcz pojmowana równość płci, a przy tym pełny woluntaryzm wyzysku. Tak, to ci sami ludzie walczą do upadłego o idiotycznie pojmowaną równość płciową, a równocześnie gotowi są akceptować każdą nierówność ekonomiczną, mieniąc się przy tym postępowcami. W tym samym czasie inni religijność rozniecać pragną aż do szaleństwa, gejów i innowierców ścigać i kamienować bądź ścinać, a kobiety owijać szmatami po sam czubek głowy, czyniąc z nich pozbawione dusz niewolnice. Ci zarazem wyzysk mniej czy bardziej piętnują, bacząc o wiele bardziej na kwestie dobroczynności, a mało śmieszne jest przy tym, iż oba te wzorce zaczynają coraz częściej występować jeden tuż obok drugiego na obszarze całej niemal ameryki północnej i większej części europy, skutkiem czego dochodzi zarówno do wybuchów emocjonalnych, jak i tych wspomaganych trotylem. Rzeź wyłania się z tego nieunikniona, jak zwykle ludzkie spory kończąca. Przy okazji jeszcze dorzucę, że nie pojmuję doprawdy, jak można z jednej strony domagać się skrajnego interwencjonizmu w kwestiach równości płci, aż po całkiem wynaturzone absurdy, a jednocześnie wyznawać skrajny darwinizm ekonomiczny. Bo weźmy rzecz na logikę i bądźmy konsekwentni: albo jesteśmy za interwencjonizmem, a wówczas niechaj działa tu i tu; albo zdajemy się na dobór naturalny, a wtedy niech kobiety bez żadnych przywilejów konkurują z mężczyznami, analogicznie jak biedni z bogatymi. No: albo-albo.
Druga oś, ta rozpięta w ramionach krzyża, jest drogą porządku ziemskiego w sprawach aksjologicznych. Niebiańsko-piekielną oś kary i nagrody, w sensie następstwa zdarzeń i wymiaru procesowego, ona poprzedza i z nią się krzyżuje, a dążność wyrażana przez nią zmierza ku sprawiedliwości nie w sensie wyrównywania ontologicznych rachunków między istnieniem a nieistnieniem, jak to miało miejsce u Anaksymandra, tylko stanowi drogowskaz świętości, rozumianej jako sprawiedliwość uczynków względem innych ludzi i dążność do Boga, rozumianego jako Najwyższa Mądrość i Najwyższe Dobro, czyli na wzór najwyższych platońskich Idei. „Będziesz miłował Pana Boga całą duszą, a bliźniego swego jak siebie samego” – powiada Pismo. Jest to w praktyce wędrówka od ziemi, a więc twardych życiowych realiów, nawet w dzisiejszych czasach potrafiących okropną codziennością życie do cna uprzykrzać, ku symbolicznej wodzie oczyszczenia, zmywającej brudne postępki, wyrosłe z własnej niedoskonałości i otoczenia złych podszeptów oraz przykładów. To droga coraz mocniejszego odrywania się od bytu w jego zwierzęcej, czysto samolubnej i przeżyciowej postaci, czyli od postępowania nie znającego litości i innych uczuć wyższych, rwącego wszystko pazernie ku sobie. Droga na końcu której jest świętość, a więc wyzwolenie od władzy popędów i pełna gotowość do poświęcenia. (Zauważmy na marginesie, iż niesprawiedliwością byłoby jednak obarczać zwierzęta takim „zwierzęcym” postępowaniem, jako że opieka nad potomstwem i wspieranie się w stadzie ze świata zwierzęcego przecież wyrosły, a uczucia wyższe wcale nie tylko ludziom są znane. Bydlęciem w bydlęctwie swym, niczym zło samo rozpartym, jest za to każdy człowiek, co dla przyjemności krzywdzi zwierzęta i innych ludzi, a jeszcze bardziej gdy dla przyjemności zabija. Bodaj faktycznie piekło go pochłonęło.)
Spośród tych czterech rozpiętych na krzyżu żywiołów szczególnie woda wydaje się ciekawa, będąc pierwotną ostoją życia i dawcą oczyszczenia. Wszak w wodzie życie jest łatwiejsze, bo nie doskwiera takim ciężarem, rekompensując po części grawitacyjną udrękę, a także nie smagają w niej wiatry i skoki temperatury są mniejsze, podobnie jak susza nie spopiela ani powódź nie topi. Jest zatem woda opiekunką i niejako łaską dla życia, a każdy z nas nosi ją w sobie, jako że każda komórka ciał naszych pozostaje miniaturowym oceanem, przede wszystkim z wody złożonym. Co żyje w wodzie, nigdy brudu nie zazna, bo ona wszystko obmywa. W morzu czy rzece ta czystość jest oczywista, a na lądzie jedynie darem lub skutkiem wytrwałej zapobiegliwości. Zarazem znamiennym się okazuje, że to w trudniejszych warunkach lądowych, a nie łatwiejszym środowisku wodnym, pojawiło się życie rozumne, raz jeszcze dając dowód, że nic wartościowego łatwo się pojawić nie może.
Symbolika wodnego oczyszczenia jest w chrześcijańskiej wizji bytu zarazem wstępem do bytowania w jego najwyższej formie, na podobieństwo unoszących się nad światem ptaków, wydających się jeszcze bardziej czystymi i wolnymi. Nie od parady wszak aniołowie posiadają skrzydła, odwieczny symbol wolności. Nieprzypadkowo też tworzą anielskie chóry, poprzez wyzwalającą z udręk muzykę jeszcze bardziej oddalając się od przyziemnych trosk i cierpień.
Przenieśmy to na historię. Tryumfujące chrześcijaństwo przegnało starożytność, zmieniając ją w średniowiecze, a stało się to za sprawą większego baczenia na ludzkie sprawy i dzięki obietnicy wiecznego szczęścia, do którego zdobycia nie był potrzebny żaden kapitał poza wiarą i dobrymi uczynkami. Każdy mógł się zatem spodziewać łaski przejścia do wiekuistego bytowania w przestworzach, niezależnie od bycia niewolnikiem czy panem. Przywracając pierwotne więzi plemienne bezdusznej, wyalienowanej machinie rzymskiej państwowości, opartej na imperialnym wyzysku i pogardzie dla pojedynczego człowieka, w ciągu zaledwie kilku pokoleń, a tak naprawdę dwóch tylko, objęło chrześcijaństwo dusz rządy. Że potem samo się wyalienowało, przywracając władzę cesarską i dopełniając ją papieską, to inna sprawa i kwestia kolejnych przewrotów. Lecz że problemy ludzkiego życia w jego najbardziej indywidualnym wymiarze nie przepadły w doktrynie chrześcijańskiej bez reszty i wciąż w niej były na pierwszym planie, tego zaczynające nasz wywód Kazania Świętokrzyskie są dobitnym przykładem, albowiem mnogość w nich apeli, aby się skłaniać ku dobru i na rzecz jego działać. By ku miłosierdziu się zwracać i w bojaźni bożej życie przeżywać. W kontrze do tego zdaniem dzisiejszych dusz rządców (działających, jak wszyscy tacy, z własnego nadania) miast tego mamy Bogiem pogardzać, jako przebrzmiałym śmieciem, a miłosierdzie okazywać jedynie gejom, lesbijkom oraz, na nieco dalszym planie, kobietom. Dość zawężony to program, jak mi się zdaje, ale może jedynie postępowości nowych czasów, nowymi rządcami dusz stanowionej, nie potrafię odczytać. Ale ja to jeszcze nie kłopot, gorzej z brodatymi panami w turbanach, którzy rzeczywistość czytają najzupełniej odmiennie, a na jej samym czytaniu poprzestawać nie zamierzają. W kwestii Boga i wielu innych podglądy ich do powyższych nie pasują zupełnie, awantura w tej sytuacji będzie nieunikniona. Awantura, jak awantura – prędzej czy później przeminie – ale co z niej wyniknie, tego nikt przewidzieć nie może, Albowiem efekt motyla tu działa i najmniejszy nawet drobiażdżek w trakcie może zadecydować o wszystkim.
Po tych dalekich wycieczkach na różne obszary czasu i ducha, powróćmy jeszcze na chwilę do metafory czterech żywiołów i krzyża. Spotykają się w niej dwa po części różne, a po części pokrewne rozumienia rzeczywistości; przy czym jest sprawą nie podlegającą dyskusji, że chrześcijański krzyż czerpał z pogańskiej ontologii czterech żywiołów, sformułowanej expressis verbis po raz pierwszy przez Empedoklesa, a w formie ostatecznej sporządzonej przez Arystotelesa. Ale jedna rzecz jeszcze okazuje się tu istotna – i podobna, i niepodobna. Zarówno w wersji arystotelesowskiej, jak i tej późniejszej, chrześcijańskiej, pojawia się bowiem Piąty Element – u obu jako pierwiastek boskości. U Arystotelesa jest to eter i Pierwszy Poruszyciel, a w chrześcijaństwie cierpiący w sercu krzyża Syn Boży, odkupiciel. Odsłania to zasadniczą różnicę podejścia filozofii starożytnej i chrześcijaństwa: podejścia czysto racjonalnej, logicznej ontologii wyjaśniającej i podejścia aksjologicznego, eschatologicznego, skupionego na cierpieniu i odkupieniu.
Oba, poza oczywistymi wpływami starszego na młodsze, łączy przy tym rzecz wspólna: czerpanie z obserwacji nie popartej eksperymentem. Z potocznego widzenia rzeczy jako elementów żywiołów i próby wyjaśnienia towarzyszącego im dynamizmu w ontologii materialistycznej oraz potocznego doświadczania cierpienia, niesprawiedliwości i przemijania, w dążności do ich przezwyciężenia u chrześcijan. Obie te obserwacyjne potoczności przerodziły się z czasem drogą pogłębiającej refleksji w skomplikowane układy pojęciowe, godne uważnego przestudiowania. Obie też spotykają się symbolicznie na krzyżu, choć oczywiście trzeba brać pod uwagę, że zapoczątkowana przez Empedoklesa ontologia czterech żywiołów nie parała się problemami etycznymi, a z kolei chrześcijaństwa nie interesował świat materialny. Poza tym ontologii starożytnych powstało całe multum, a ta oparta na czterech żywiołach z pewnością nie jest między nimi najoryginalniejsza. Za to niewątpliwie szczególnie łatwa do przyswojenia i zarazem najłatwiejsza do połączenia z krzyżem, w efekcie czego to Arystotelesa uzna chrześcijaństwo za rozstrzygający autorytet w sprawach naukowo-filozoficznych, co tym było łatwiejsze, że jego system stanowił, historycznie biorąc, ostatnie słowo w czterechsetletnich dziejach klasycznej ontologii greckiej.
Zwróćmy teraz uwagę na wspomniany piąty element – a sprawa z nim jest nieprosta. U Arystotelesa to, w sensie przyczyny i zasady, stwórca-animator; sam pozostający w bezruchu, aby porządek przycznowo-skutkowy od czegoś można było zaczynać, tak jak matematyka i logika zaczynają swoje działania od arbitralnych aksjomatów. Piąta esencja bytu, jego piąty element – eter – to coś najbliższego tej pierwszej, nieruchomej przyczynie, będącej czystym aktem nie mającym atrybutów materialnych. Jako myśl sama i samo dobro sprawia ona emanacyjnie obroty świata, sama tym obrotom nie ulegając. A zauważmy od razu, iż tym samym pojawia się dychotomia podwójna: bóg pozostaje nieruchomy i nie ma w nim śladu zła, a jednocześnie stworzony przezeń świat jest ruchomy i zło zawiera.
Rzecz ciekawa – starożytni filozofowie greccy nie kładli w swych ontologiach nacisku na zło jako czysty składnik. Świat widzieli niedoskonałym, ale jednak przejawem czystego dobra, zdecydowanie pozytywnie go wartościując. Dostrzegali niesprawiedliwość, przyjmowali do wiadomości okrucieństwo, lecz interpretowali je jako niedostatek pozytywów, a nie samoistną treść negatywną. W tym miejscu drogi Greków i chrześcijan się na chwilę rozchodzą, by chrześcijaństwo mogło zaczerpnąć z jeszcze starszych mitologii, egipskiej i babilońskiej, sięgających pierwocinami czasów przedhistorycznych. Mitologii opartych o walkę dobra ze złem, a więc ufundowanych na jednym z archetypicznych schematów ludzkiego myślenia. Schemat ten nie zostanie jednak przez chrześcijaństwo po prostu powielony, bowiem także w doktrynie chrześcijańskiej zło okazuje się zaledwie pochodną niedoskonałości, a winą za jego istnienie obarcza się przydaną światu wolność postępowania, nie zaś jakieś pierwotne, ontologiczne zło samo. Pewną cesją na rzecz starożytnych kultur wierzących w Zło Absolutne i jego wcielenia pokroju bogów Seta czy Arymana, jest wprawdzie chrześcijański, a tak naprawdę judaistyczny Lucyfer, jednak rangę walki dobrego i złego bóstwa chrześcijaństwo zdecydowanie obniża, czyste zło wcielając w postać upadłego anioła i jego anielskich popleczników, pokonanych przez inne, nie zbuntowane wobec Dobra anioły. Sam Bóg Stwórca pozostaje poza i ponad tym konfliktem, wszelako nie tak do końca. Dostrzega niedoskonałość wyemanowanego z siebie świata i pleniące się w nim zło pospolite, wynikłe z ludzkich słabości, posyłając swe synowskie wcielenie w dół z misją ratunkową, aby obdarzyło byt ziemski pouczeniami zwrotu ku miłości i przepisem na odpuszczenie grzechów. Dołącza do tego trzecia postać najwyższej boskości – Duch Święty – jako dawca poznania i źródło zrozumienia, pozwalający odkrywać właściwą postać rzeczy niedoskonałym istotom ziemskim. To on osobiście natchnie prawdą ostateczną Chrystusa – tę dźwigającą i pokonującą w mękach ludzkie słabości epifanię Stwórcy, której rolę ratowania ludzkości powierzono. Pokieruje także piórami ewangelistów spisujących jego nauki.
———
Rzuciło mnie dość rozlegle w teologię i filozofię na kanwie spraw ostatecznych, co dobrze świadczy o mocy sprawczej muzyki Kazań, lecz niezależnie od tych osobistych refleksji sama ona może być odbierana zwyczajnie, jako czysta przyjemność ucieczki od codzienności bez żadnych medytacyjnych odniesień. I tak też ją polecam, jako że nie tylko przyjemnie, ale i ciekawie się słucha, a mistrzostwo operowania dźwiękiem jest tam na pewno obecne, podobnie jak bagaż emocji zupełnie z innego poziomu niż spotykana teraz na każdym kroku muzyczna papka.
À propos takiej papki. Kilka dni temu byłem z żoną w sklepie odzieżowym. Takim uchodzącym za elegancki i bardzo popularnym. Tłumy kobiet, wybitych już podobno na tę życiową niepodległość (choć osobiście żadnej zmiany w ich zachowaniu ani sposobie wysławiania nie obserwuję) szalały pomiędzy wieszakami. To oczywiście norma i już zawsze tak będzie, dopóki istnieć będą ubrania i kobiety. Ale ja chciałem o czymś innym. Jednocześnie w tle temu towarzyszyła bowiem „muzyka”. Monotonne, średnio szybkie dudnienie wciskało się przeraźliwym chamstwem w uszy. Doprawdy nie pojmuję, jak te „wyzwolone” kobiety z obsługi wytrzymują dzień cały pośród tego otumaniającego łomotu, zmuszane w imię rzekomej wolności do pracy zarobkowej, czyli obsługi innych kobiet. Także do przewieszania wszystkiego co dni parę w inne miejsce – tego rodzaju politykę mamiącej oczy zmienności prowadzi grupa kapitałowa Inditex, której częścią jest Zara. Sam po parunastu minutach poczułem się całkowicie wymaglowany, wyjście przyniosło zbawienną ulgę niczym ablucja w Jordanie. Tak oto uwidacznia się oś kolejna: oś po jednej stronie zapadła w chamski erzac pseudo muzyki, mającej za komercyjne zadanie animować najprymitywniejsze odruchy i tłumić resztki rozsądku, a na przeciwległym dawać satysfakcję estetyczną i zmuszać do myślenia, jak choćby te tytułowe dla tych refleksji Kazania. Nie muszę chyba dodawać, że drugi ów kraniec staje się coraz mniej widoczny, widzenie go tym samym coraz cenniejsze.
+++++!
Bardzo lubię muzykę Józefa Skrzeka! Sp. Jana też…
Szanowna Redakcjo,
W tym dziale i w takiej formie, Szanowna Redakcja udziela się zdecydowanie zbyt rzadko. A później się dziwi, że społeczeństwo nam się intelektualnie degraduje…
„hifiphilosophy” zobowiązuje.
Dziękujemy i prosimy o więcej!!!