Zacznijmy od tego, że przyjazd tych Vox Olympian długo w sensie podjęcia ostatecznej decyzji się wahał i parę razy zawisał na włosku, a nawet zdawało się, że już wszystko przepadło i jest po ptakach. Ponieważ Karol osobiście brał udział w negocjacjach, wiem o tym z pierwszej ręki, a rzecz szła o to, kto pokryje ogromne koszty transportu i ubezpieczenia. Ostatecznie jednak strony się dogadały i ciężar rozłożony został pomiędzy organizatora, czyli warszawski AVS, dystrybutora, czyli krakowski Mediam i samego producenta, czyli brytyjski Living Voice. W efekcie specjalna firma spedycyjna specjalnie dostosowaną ciężarówką przewiozła cztery łącznie tony aparatury audio (licząc z opakowaniami) i żeby było śmieszniej wwiozła je na pierwsze piętro hotelu Golden Tulip windą… sąsiadującego hotelu Campanile, ponieważ żadna winda hotelu Golden Tulip nie była w stanie pomieścić zapakowanych głośników Vox Olympian. Paru dosłownie centymetrów brakło, by się skrzynie z tymi Vox Olympian nie zmieściły i wwieźć nie dały, lecz nie towarzyszyły temu żadne nerwy, bo znający swój fach spece od transportu sprawdzili rzecz dużo wcześniej.
Druga istotna sprawa dotyczy już samych kolumn, a dokładniej ich ceny. Fama szła już od dawna, że zagra na AVS system za siedem milionów, co akurat jest prawdą, z tym że same głośniki (cztery łącznie, jako że moduły basowe są oddzielne) kosztują pięć. To jednak i tak dosyć, by Living Voice nie miało osobnego zestawu wyłącznie na użytek wystawowy. Jeden komplet ma zawsze i ten na wystawach jest używany, ale tylko do czasu aż znajdzie nabywcę. A tak się akurat złożyło, że niedługo przed AVS grały te Vox Olympian w Azji dalekowschodniej i nabywcę znalazły. W efekcie producent został z gołą ręką w sensie sprzętowym i tylko kieszeniami pełnymi gotówki. Oto kolejna przyczyna, dla której do pokazu wyglądanego przez wszystkich systemu mogło nie dojść, jako że czas pędził nieubłaganie, a zrobienie tych Vox Olympian to nie przelewki i w tydzień ani dwa się ich nie wystruga. Koniec końców doszło do tego, że system na Warszawę skończyli dosłownie przed samym pakowaniem i taki całkiem surowy musiał jechać, a nie muszę nikomu tłumaczyć, co znaczy w audiofilizmie sprzęt wcale nie ograny. Pierwsze próby odbyły się wprawdzie już w czwartek, ale czymże jest jeden dzień, kiedy naprawdę potrzeba przynajmniej miesiąca. No nic, tak być musiało, bo nikt wszak nie zrezygnuje z transakcji opiewającej na pięć milionów tylko po to, by zadowolić publikę w jakiejś Warszawie. (Gdzie ona leży, ta Warszawa, ktoś wie? – że się na moment w Anglika przedzierzgnę.) Skutkiem tego właściciel Living Voice i twórca kolumn – Kevin Scott – uwijał się jak w ukropie, czyniąc wytężone starania, by jakoś to jednak zagrało. Przywieźli ze sobą nawet potężną elektrownię, dzięki której system napędzany był bateryjnie a nie z polskiego gniazdka, ale to wcale nie upraszczało sprawy, ponieważ miało owo zasilanie wiele możliwych ustawień, a w piątek rano, przed otwarciem, byłem świadkiem jak diametralnie zmieniało brzmienie w zależności od na przykład podwyższania napięcia. Całkiem jakby różne systemy grały, a każdy z plusami i minusami. I weź teraz, wybieraj, na godziny przed oficjalnym pokazem. Ostatecznie stanęło na niższym napięciu, łagodzącym szarpliwość nie wygrzanych tub sopranowych, ale zmniejszającym realizm.
Trzecia rzecz, powiązana z poprzednią, to temperatura sprzętu. Tak masywne głośniki, wystudzone w transporcie idącym poprzez listopadowe chłody, nie mogły na przestrzeni jednego czy dwóch dni nawet uzyskać pokojowej temperatury, a ta jest przecież warunkiem odpowiedniego brzmienia.
Ostatnia z rzeczy wstępnych, zawalona trochę moim zdaniem przez samego Kevina, to użycie jedynie napędu CD zamiast zabrania gramofonu. Trzeba było przewidzieć, że system nie ograny z gramofonem spisywał będzie się lepiej, ale rozumiem błąd, bo już trzeciego dnia grało to niesamowicie, a przyzwyczajony do tego super grania właściciel po prostu nie wziął pod uwagę kłopotów z analogowością. Bo też naprawdę spisywał się ten napęd C.E.C. z przetwornikiem Audio Note KSL-DAC niesamowicie, ale dopiero pod sam koniec, a nie na początku. Uprzedzam tym samym bieg zdarzeń i palę kulminacyjny moment, ale relacja z AVS to nie powieść kryminalna i nie musimy dbać o sensację ani zwroty akcji.
Pora przedstawić system. A więc jak mówiłem czytnikiem był C.E.C., czyli klasyk w najczystszym, klasycznym wydaniu, uchodzący za jeden z najlepszych transportów w historii, a cała reszta też była klasyczna i z absolutnego topu. Konkretnie przetwornik Audio Note KSL-DAC, przedwzmacniacz Audio Note Ongaku PRII oraz monobloki Audio Note Gakuoh na lampach mocy 300B. Całe to klasyczne towarzystwo pospinane było równie klasycznymi interkonektami także od Kondo (srebrnymi wprawdzie, ale nie grającymi jak większość srebrnych, tylko jak najlepsza miedź raczej), napędzane tą bateryjną elektrownią i przede wszystkim spięte z gwoździem programu – kolumnami Vox Olympian/Vox Elysian, czyli podwojonymi w każdym kanale kolumnami głośnikowymi, złożonymi z osobnej sekcji góra-środek oraz wydzielonego modułu basowego wielkości kabiny prysznicowej.
Słowo o tych głośnikach. Tak naprawdę stanowią trzy nawet osobne moduły, tyle że sekcja sopranowa stawiana jest na ogromnym głośniku średniotonowym. Ale już ona sama, czyli rzucająca się w oczy sopranowa trąba, zwana poufale „super gwizdkiem”, waży bite trzydzieści kilogramów, gdyż ma postać potrójną, złożoną z tego dużego i masywnego głośnika tubowego o wyjątkowo grubościennym tubusie, obstawionego od góry głośnikiem supersopranowym a od dołu dużą, spłaszczoną tubą drewnianą, o górnym i dolnym wywinięciu ze specjalnego, bardzo wymyślnego i ciężkiego kompozytu pokrytego laminatem. Stawia się to wszystko na supertubie średniotonowej w postaci wielkiego kloca z podwójnie wywalonym ozorem, sporządzonym także z tego super kompozytu dla super tub. Jeszcze większy, niczym komoda czy szafa, jest oddzielny moduł basowy, ważący solo trzysta pięćdziesiąt kilogramów i zwący się nie Olympian tylko Elysian. System można tak nawiasem nabywać bez niego, ale to chyba nie ma sensu. Wszystko razem wymaga masy kabli ale nie prądu, jako że skromne mocowo 300B spokojnie za napęd wystarczyły. Jak przystało na taki popis były to oryginalne Western Electric a nie żadne nowszego typu wymysły, chociaż kto wie jak by się one spisać mogły. A jest tych nowego sortu super lamp 300B całkiem sporo, bo oferuje je Psvane, Sophia, Takatsuki, Emission Labs, EAT, KR Audio i Elrog, a więc jest w czym wybierać.
System stanął w sali Azalia 1 hotelu Golden Tulip, zawczasu jako najlepsza przez samego Kevina wybranej, jednak dalekiej od optymalności, jako że szerszej niż dłuższej i ze szklaną ścianą za głośnikami. Od razu też wyjaśnię, że widoczny na zdjęciach stan z odsłoniętymi kotarami nie był jakimś zaniedbaniem ze strony wystawiających, tylko rzecz została sprawdzona i z zaciągniętymi okazało się grać gorzej. Dźwięk zaczynał się dusić i trzeba było przy tym odsłoniętym szkle zostać.
Dźwięk
Dźwięk, ano właśnie, rzecz jest o dźwięku totalnym, potencjalnie najlepszym na świecie; wiele razy za taki uznanym i wiele nagród za najlepszy na wystawach mającym. I to nie z jakichś podrzędnych, o których mało kto słyszał, tylko między innymi z Monachium i Las Vegas. A zatem audiofilizm ostateczny, powyżej którego nic nie ma poza chórami serafinów i cherubinów.
Nie bez jadowitej satysfakcji czytałem zatem wynurzenia krajowych znawców, zarówno niektórych piszących pod szyldem profesjonalnym, jak i części z udzielających się na forach, na których powstały nawet specjalne wątki krytyczne, tak by każdy posiadacz aparatury audio mógł sobie tymi Vox Olympianami buty wyczyścić. Czytać to było pyszną zabawą i nie wiadomo – śmiać się czy płakać? – jak bardzo niektórzy z głos zabierających pojęcia nie mają, ale trzeba też przyznać, że rzecz była złożona i do oceny bynajmniej nieprosta. Bo jeśli ktoś słuchał tylko w piątek, albo nawet tylko w sobotę, to faktycznie mógł mieć powody do narzekań i prawo twierdzić, że jak za tyle milionów, to nie wszystko było OK. Sam słuchałem każdego dnia, także przed otwarciem wystawy i po jej zamknięciu, a różnice odnośnie tych dwóch odsłuchów granicznych były naprawdę duże. Niemniej ośmielę się twierdzić, że nawet gdy ktoś jedynie w piątek słuchał, powinien był z miejsca wyłapać, że ma do czynienia z systemem potrafiącym rzeczy dla innych nieosiągalne. Tymczasem paru gazetowych znawców, chwalących na co dzień rzeczy tak okropne, że aż ciarki biegają, postanowiło udowodnić, że są prawdziwymi krytykami i krytyka jest ich naturalnym żywiołem. Dla przykładu pan jeden, który napisał niedawno pochwalną recenzję wzmacniacza słuchawkowego Audeze, o którym wiem z pierwszej ręki, że jest dla swojego dystrybutora samym kłopotem, dał wyraz swemu znawstwu pisząc, że efekt w sali Vox Olympian był odwrotny od zamierzonego. No cóż, zależy jakie się ma zamiary…
Zostawmy jednak cudze opinie i skupmy się na własnej. Tą wyłożę w dwóch turach – piątkowej i niedzielnej.
Piątek
W piątek nie tylko siedziałem kilka godzin przed otwarciem, przysłuchując się zmaganiom wystawcy z materią dźwięku, ale uczestniczyłem także w pokazie zamkniętym, przeznaczonym dla prasy. I teraz o tym jak przed oraz podczas tego pokazu grało.
Zacznijmy za koleją, a więc od tego jak grało jeszcze przed otwarciem, z tym podbitym napięciem. A grało „materialistycznie”, na samej granicy przsteru i w linii głośników. Całościowo i w generalnym odbiorze przede wszystkim estradowo, tyle że bez estradowego wzmocnienia, czyli jak to mawiają „unplagged”.
Wejdźmy w szczegóły. Soprany były niesamowite. Całkowicie nieumowne, doskonale strzeliste i z pełnym rozejściem na przestrzeń. A więc prawdziwe, jak żywe, niespotykanej poza żywą muzyką jakości. W efekcie fortepian okazał się najlepszy jaki w życiu słyszałem, ze śladem tylko cyfrowego ziarna w linii melodycznej, a za to z dynamiką realizmem i mocą całkowicie realistycznymi. Zważywszy tą ścianę szkła z tyłu i ewidentnie zły sufit, to już na dzień dobry była rewelacja. Kevin zdecydował się jednak napięcie obniżyć, tak by ten graniczny przester się oddalił, a wówczas dźwięk stał się wprawdzie bardziej analogowy – granulki stały się mniejsze – jednakże całościowy efekt przestał być tak niezwykły; w tak dojmująco realistycznej manierze kreślony i szokująco wyrazisty. A trzeba jeszcze dodać, że niezwykłość dotyczyła także dolnego skraju pasma, które również było niesamowite, zwłaszcza że mieszało się z całkowicie naturalistyczną potęgą.
Pomimo tego wdrożonego złagodzenia, ściągającego przy okazji dźwięk bardziej ku środkowi, pozostała przeszywająca siła wibracji, już w przypadku wiolonczeli odczuwalna mocno na piersi, natomiast nieusuwalną cechą okazał się brak głębi sceny, która wprawdzie szerokim pasem, ale rozciągała się głównie pomiędzy głośnikami. Ale to właśnie było realistycznie estradowe, niczym prawdziwa estrada. Z drugiej strony audiofile cenią sobie sceny „magiczne”, takie szczególnie głębokie, z estradą na pół kilometra do tyłu, że konno można pogalopować. I tego tutaj nie było. Ani trochę. Poza tym mimo złagodzenia wokale i tak okazywały się porażające, a pierwszy fragment z ludzkim głosem wrażenia zostawił niezatarte. Do tego jeszcze dynamika najlepsza jaką w życiu słyszałem, podobnie jak naturalna głębia brzmienia. Dźwięk w sensie rozmiaru źródeł był duży i dosyć bliski, choć te aspekty niejako na drugim planie, jako że dominowało odczucie niespotykanej ekspresji i dramatyzmu. Smutek do bólu przenikał, a chłód wyjątkowo był chłodny, podobnie jak ciepło szczególnie przyjemne, duszę całą rozprostowujące. Nie pomyliłem się przy tym zgadując, że stały za takim realizmem między innymi papierowe membrany o dużych średnicach, czerpiące wprost z doświadczeń inżynierii dźwięku lat 50-tych, wspierane pod względem trójwymiarowości i podtrzymywania przez te długie i ciężkie tuby. Kevin nie krył, że do takich wzorów przy konstruowaniu swoich Vox Olympian nawiązał, bo według niego nikt niczego lepszego dotąd nie wynalazł, a tylko wymyślono całą kupę tandety i półśrodków.
Imponujące okazało się też przejście pomiędzy mocą a delikatnością, całkowicie zachowujące najdelikatniejszą subtelność i nic nie odejmujące najbardziej nawet szalejącej mocy; a szczególnie miły w odbiorze był towarzyszący temu leciutki meszek na dźwięku, wyczuwalny cały czas mimo potężnych skoków dynamiki. Podobnie udane było związanie tajemniczości z bezpośredniością przekazu, gdyż tak jak w żywym odbiorze koncertu unplagged, odpowiadały za nią same aranże i instrumentacje, a nie klimat tworzony przez aparaturę.
Niesamowitość splatała się z naturalnością w jeden styl autentycznego doznania o koncertowej skali. W żywy teatr muzyki. Szczegółowość odpowiednio do tego była uwydatniona, podobnie jak ożywianie przestrzeni, lecz bez żadnego manieryzmu i bez specjalnego podkreślania, tylko tak po prostu, jako coś oczywistego, zrozumiałego samo przez się. A podobnie sfera emocjonalna. Ani nie szło to w monotonny, jednostajnie ciepły optymizm, ani w nieustający smutek chłodu, tylko otwarte było na każdą ewentualność. Tym niemniej zapisałem w kajecie, że system grał trochę za zimno.
Dlaczego zatem, w obliczu takiej nawały tak imponujących walorów, wyraziłem wcześniej opinię, iż piątkowi i sobotni słuchacze mogli mieć uwagi krytyczne? Otóż mogli, ponieważ nie tylko ten chłodek przeszkadzał, ale przede wszystkim czuć było to ziarno, a więc zabrakło analogowego spoiwa. Nie tego które zwiemy wypełnieniem, bo jego ani trochę nie brakowało, ale muzyczny obraz był niczym w malarstwie pointylistycznym o maluteńkich plamkach. Nadrabiane to było szczególnie głębokim muzycznym oddechem i tym naturalnej skali realizmem, niemniej to nie była rozdzielczość zdolna przekroczyć barierę ludzkiej percepcji, tylko swoisty muzyczny atomizm, taki do usłyszenia gołym uchem. Właśnie przez to pretensję miałem do Kevina, że nie zabrał gramofonu, ani nie zgodził się na użycie obecnego na miejscu wysokiej klasy Nottinghama. To drugie mogę jeszcze zrozumieć, na zasadzie, że nie chciał się rzucać do nieznanej wody, ale własny gramofon powinien był zabrać. W końcu wiedział, że pracować będzie z zimnym, surowym systemem. A przy tym gdyby tylko ze swoim cyrkiem dwa dni wcześniej przyjechał i z nim trochę poćwiczył, żadne głosy krytyczne poza tymi obligatoryjnie złośliwymi nie mogłyby się pojawić. Lecz mimo to raz jeszcze napiszę, że jak ktoś już w piątek nie załapał, że gra system niesamowity a nie tylko drogi, to ja mu za opinie na przyszłość, przeszłość i teraźniejszość uprzejmie dziękuję i ani trochę nie poważam. Bo albo jest głuchy, albo był uprzedzony, albo chciał się popisać – a nie wiadomo co gorsze.
Niedziela
„Ale za to niedziela, ale za to niedziela, będzie dla nas!” – śpiewali u zarania polskiego big beatu Niebiesko-Czarni, pewnie nie myśląc o tej warszawskiej niedzieli 8 listopada 2015 roku. Niemniej to była jedna z „tych” niedziel. Dwa i pół dnia starczyło Olympianom, Elysianom i Kondo Audio Note by się rozegrać i pozamiatać.
Bo w niedzielę, moi drodzy, żarty się skończyły. „Pozna szlachcic po festynie, jak się panu w kaszę dmucha!” – ryczał cześnik Raptusiewicz, tknięty porywczym szałem. I taki właśnie pokazowy festyn urządził system flagowy brytyjskiego Living Voice i japońskiego Audio Note tamtej niedzieli. W każdym razie urządził wieczorem, bo wieczorem słuchałem. Troszkę przed zamknięciem i dłuższą chwilę po nim. A grało…
Jedną rzecz musimy sobie wyjaśnić na wstępie, i ona bardzo jest ważna. Otóż opisywany system nie nadaje się do mieszkania. Nie nadaje się także do jednorodzinnego domu, nawet takiego dużego. Living Voice sugeruje wprawdzie, że może grać na powierzchni poczynając od sześćdziesięciu metrów kwadratowych – i może faktycznie przy dobrych proporcjach, wysokim suficie oraz należytej akustyce źle wówczas nie będzie. Ale to jest aparatura przede wszystkim do uskuteczniania prywatnej filharmonii. Trzeba mieć pałac, ot co. I na warszawskim pokazie miało to swoje reperkusje. Jeden z odwiedzających, prezes znanego przedsiębiorstwa finansowego, długo się przysłuchiwał, wyjawiając na koniec, że szuka aparatury zdolnej w sposób maksymalnie wierny odtworzyć prawdziwe organy. Bo kocha muzykę organową i chce ją mieć zawsze przy sobie, a przysłuchawszy się stwierdził, że to jest to i bardzo poważnie rozważa zakup, ponieważ nic czego wcześniej słuchał do tego poziomu się nie zbliżyło, a słuchał wszystkiego i był wszędzie. Z kolei Piotr Guzek, znany impresario i organizator życia koncertowego, zapragnął przenieść muzykę Vox Olympian na swoje wrocławskie spotkanie, tyle że do prawdziwej sali koncertowej a nie jakiejś dowolnej, bo w innym razie nie miałoby to sensu. Nie wiem czy się z Kevinem dogadają, ale są podobno odpowiednie fundusze do uruchomienia, tak więc kto wie… Wszakże nie jest w tej chwili ważne czy ktoś kupi i czy kto inny zaaranżuje koncert. Na użytek tego sprawozdania ważne jest tylko, że jak nie masz kilkuset metrów z przeznaczeniem na muzykę, to powinieneś poszukać skromniejszego systemu. No, powiedzmy, jak masz ze sto pięćdziesiąt, to już jesteś na fali a nie pod nią. Ale jak nie, to sobie daruj.
Tak więc nie rozmawiamy o normalnej aparaturze audio, jaką posiadacz dużego salonu może sobie do niego wstawić. To nie ten rozmiar, nie ta skala. Nie XL, ani nawet XXL, tylko XXXX…. – i im więcej X-ów, tym lepiej. A zatem z punktu widzenia przeciętnego, a nawet całkiem nieprzeciętnego audiofila, rozmawiamy o abstrakcji. Nie ma zatem co robić przymiarek do własnego audio, albo nawet tego u najzamożniejszego ze znajomych, ani też takiego z sąsiednich sal AVS, bo one są niczym motorówki przy liniowcu. Inny rozmiar, inne przeznaczenie. Vox Olympian & Elysian to ustrój filharmoniczny a nie domowy. To koncert na prywatny użytek w sensie całkiem dosłownym, bez śladu umowności. Nic czego dotychczas słuchałem, jak słusznie zauważył także pan prezes (aczkolwiek ja wszędzie nie byłem), nie zbliżyło się pod względem realizmu do tej prezentacji. Jeżeli miarą jakości ma być owo sławetne „jak w życiu”, to jakość obecna w sali Azalia 1 była poza konkurencją. W niedzielę wieczorem na pewno.
Tak więc poweźmy właściwą optykę i porzućmy niepotrzebne przymiarki w odniesieniu do rzeczy nieadekwatnych, pochodzących z innych przedziałów. Z tej perspektywy patrząc był to przede wszystkim, a może nawet tylko, żywy, prawdziwy koncert, taki widziany z pewnego oddalenia a nie przyswajany tuż przy estradzie. (Siedziałem teraz w ostatnim rzędzie a poprzednio w trzecim). A więc sytuacja podkreślająca, że muzyka dzieje się „tam”, a my jesteśmy „tu”. Zarazem z pełnym oddaniem ciśnienia akustycznego, i to właśnie ciśnienie mają Vox Olympian & Vox Elysiam ze wszystkich znanych mi głośników najlepsze; dobre tak bardzo, że przenoszące je do innej kategorii. Uważnie się przysłuchałem i moim zdaniem jedyna różnica pomiędzy tym a żywą muzyką była taka, że żywa muzyka podmuch trąbek czy odpowiedź uderzonego talerza ma jeszcze szybszą. Poza tym pełny realizm i inne systemy są jakościowo całkiem gdzie indziej. Pewnie nie wszystkie – wszystkich nie słyszałem.
Ale te goszczące na AVS w ostatnich czterech latach na pewno. Było wśród nich masę fantastycznych, których posiadanie we własnym zakątku muzycznym (w moim wypadku niecałych trzydziestu metrów) byłoby kupą szczęścia, ale czym innym jest zadowolenie podczas zjazdu z Kasprowego Wierchu, a czym innym spadanie na nartach ze Streif w Kitzbühel. Jedno to zabawa, drugie prawdziwy, wielkoskalowy wyczyn. Przymierzmy to jednak dokładniej, bez literackich uproszczeń. System domowego kalibru może całkiem realistycznie oddać gitarę, saksofon, ludzki głos. Możemy zamknąć oczy i jeśli tylko jego jakość i materiał muzyczny pozwolą, weźmiemy udział w kameralnym wydarzeniu muzycznym.
Ale chór, organy, orkiestra, perkusja, fortepian, koncert kapeli rockowej – to jest poza zasięgiem. Nie da się. Przepustowość za mała, inna skała energetyczna. A Vox Olympian & Elysian potrafi; i dlatego gra w innej lidze i inne ma wymagania, potrzebując aż tylu metrów. To estradowa bestia a nie domowy pieszczoszek. Tylko w nim potężna energia tak doskonale i tak naturalnie łączy się z pięknem, jako że taka energia jest jego domem a nie marzeniem kurczaka o gwiazdach. Ten system przenosi moc tej samej miary co prawdziwa orkiestra i prawdziwe piszczałki organów, dlatego nie musimy słuchając go doznawać ograniczeń i nie jest potrzebna umowność. Nie jest tylko fajnie, czy nawet aż super. Jest dosłownie jak w życiu. W niedzielę wieczorem, kiedy wszystko się już rozgrzało i podocierało, kiedy zupełnie ustąpiła ta granulacja i chłód przestał przeszkadzać, słychać to było z całą oczywistością. Łuny chórów i prezentacje orkiestrowe nie zostawiały wątpliwości. Przeszkadzało już tylko jedno – że zaraz nastąpi koniec, że zgasną światła muzycznej rampy i trzeba będzie wracać do domu.
Okropnie nie lubię tego momentu, ale zawsze musi nadejść…
Poniżej galeria zdjęć z produkcji obudów systemu głośnikowego Vox Olympian & Elysian, które udostępnili Państwo Lynn i Kevin Scottowie, za które serdeczne podziękowanie.
System:
- Transport: C.E.C. TLO 3.0
- Przetwornik: Kondo Audio Note KSL-DAC
- Przedwzmacniacz: Kondo Audio Note Ongaku PRII
- Monobloki: Kondo Audio Note Gakuoh
- Głośniki: Vox Olymian/Vox Elysian
- Okablowanie: Kondo
- Stolik: Living Voice G8
- Zasilanie: Victron Energy
stolarka poziom ART
I pomyśleć że gitara za 3 stówy zagra lepiej od sprzętu za 7 baniek. A zagra bo jest źródłem dźwięku. W czym tkwi haczyk? Ano w tym że Queen czy Judas Priest nie przyjadą ci po obiedzie do Twojego domu i nie zagrają. A ten sprzęt zagra prawie jak w oryginale
Piotrze czy ten dźwięk przebił nawet Raidho, które miałeś u siebie i Zingali słyszane w fabryce a produkowane na specjalne zamówienie dla azjatyckiego klienta?
Pozdrawiam
PS. Wkradła się literówka do słowa unplugged.
Pisząc poprzednią wiadomość nie doczytałem jeszcze akapitu o niedzieli ;). Także widzę bezsensowność pytania o Raidho ale ciekawy jestem czy i custom made Zingali też poległy wobec tych trębaczy 🙂
Pozdrawiam
Poległy to nie jest odpowiednie określenie. Te Zingali były nawet podobne. Dwa wielkie głośniki w każdej kolumnie plus tuba powyżej (też taka spłaszczona). Ale Zingali grały w pomieszczeniu o powierzchni jakichś góra trzydziestu metrów, z niskim sufitem i elektroniką mającą się do Kondo jak trójkołowy rowerek do ścigacza. Grały rewelacyjną ekspresją i dynamiką, tyle że słuchaliśmy ich kilka minut i to na pewno nie było granie na miarę filharmonii, bo być takie nie mogło. Vox Olympian też by tam tak nie grały. Tak więc trudno porównywać. Natomiast Zingali 3.18 od Vox Olympian grały słabiej. To na pewno.
Głośniki głośnikami ale z chęcią bym się zaopatrzył w takie zasilanie bateryjne jakie stosują do napędzenia tego systemu.
Myślę, że ten system zasilający to bardzo istotna część sukcesu całości.
Pozdrawiam
Tak jeszcze pomyślałem, że kto nie słuchał tych Vox Olympian, powinien sobie chociaż obejrzeć to:
http://www.servustv.com/at/Medien/Downhill-Streif
Bo nie da się przenieść tutaj emocji muzycznych, ale emocje można pokazać także inaczej. To była jazda…
A ja polecam z innej beczki taki filmik o K812:
https://www.youtube.com/watch?v=W-I1Dvu-yuk
Gdyby tak jeszcze dali im lepszy kabel i od obu muszli doprowadzony. No i gdybyż grały lepiej od K1000. Ale nie grają.
No tak… 🙂 Ale lubię te filmy z montażu. Ultrasone też ma podobny: https://www.youtube.com/watch?v=yZMSHP1dLOw
choć z każdego z tych filmików bije coś z prezentacji Mango Tele Shop…
Z tego typu obrazów technologicznych najbardziej lubię fragment z „Jabberwocky” Monty Pytona, kiedy to Michael Palin usprawnia pracę w zakładzie płatnerskim. Majstersztyk.