To będzie opowieść o tym, jak można nie trzymać się szlaku. Bo cóż my wiemy o Kondo? – Że jest sławne i jest japońskie. A co o Audio Note? – Że była kiedyś afera wokół praw do tej marki. A co bliżej o Kondo? – Kondo to czyjeś nazwisko, nazwisko Hiroyasu Kondo. I z czego on zasłynął, co jego wyróżniało? – Wyróżniały słynne wzmacniacze w technice Single-Ended-Triode okablowane srebrem i ze srebrnymi trafami. A co w tym kontekście wiadomo o tytułowym Overture? – Że to wzmacniacz o architekturze push-pull na lampach EL-34, a gdy głębiej się wczytać, że okablowano go miedzią i ma transformatory miedziane.
Tym samym jasnym się staje, że tytułowy Overture zszedł z głównej trasy firmowej i na własny rachunek pomaszerował ścieżką push-pull poprzez miedziane przewody, a mimo to zwą go Kondo, zwą Kondo Audio Note. Zwą także Overture, ponieważ stanowi pierwszy stopień ofertowego wtajemniczenia firmy o sławie ponad inne.
Wielu pewnie się żachnie, lecz ci, którzy by mogli naprawdę – ci godni jeszcze większej sławy, jak Western Electric czy RCA, audiofilskimi urządzeniami formalnie już się nie zajmują, to pole zostawili innym. Rzecz jasna na tym polu i bez tych sławnych marek wybór mamy niemały, lecz pośród nich to właśnie Kondo owiane szczególną sławą, okadzone niezwykłym prestiżem. Nie tylko dlatego, że brzmienie jego urządzeń sięgnęło absolutnych wyżyn, też poprzez to, że nigdy nie splamiło się produktem niżej absolutnego topu. Cokolwiek od nich wyszło, przynależy do klasy szczytowej, i na dodatek spowite będzie nimbem japońskiego podejścia do tworzenia przedmiotów. Takiego znaczonego religijną niemalże estymą, maksymalną koncentracją uwagi i nade wszystko wytężeniem twórczym podnoszącym martwe surowce do sfery duchowego dzieła. Tak powstają japońskie ogrody, mające obrazować piękno natury, kruchość istnienia i nieuchronność przemijania, w tym duchu kute są japońskie katany, ucieleśnienie samurajskiej tradycji, majestatu walki i hartu wojownika, tak też tworzone są wzmacniacze Kondo, mające materializować piękno ulotnej formy, na cześć Muz zwanej Muzyką. Z ich brył emanuje esencja sącząca się wprost w duszę, w tym wypadku esencja nad esencjami – taka, że lepszej nie ma.
Ładnie tak sobie pisać, lecz rzeczywistość po swojemu. Utarło się widzieć w Kondo producenta wzmacniaczy SET, ale o ile duże triody były w obróbce od zarania, to pierwszym autorskim wzmacniaczem Hiroyasu Kondo był push-pull a nie SET – push-pull postawiony na dużych triodach 211. W użyciu od startu było też przeszłe do legendy marki srebro, a mówiąc ściślej srebro włoskie. Dlaczego to akurat? Ano z tej ważkiej racji, że Hiroyasu zauważył, iż to włoskie najczęściej spotyka się w instrumentach muzycznych, jako odznaczające się nie tylko wyjątkową czystością, ale też specyfiką przymieszkową najlepszą do muzycznych potrzeb.
Z wszystkiego tego wyłania się obraz powrotu do pierwszego push-pull, a nie odejścia od SET, choć trzeba przyznać, że to Single-Ended-Triode zrosło się potem z Kondo. Odejściem niewątpliwym miedź, a także to, że w Overture nie skrywa w sobie dużych triod – w ich miejsce cztery średnie pentody mocy EL34, wspierane przez dwie średnie triody sterujące 12BH7 i dwie mniejsze radiowe 6072. Ale nie trap się czytelniku, ten push-pull taki nadzwyczajny, że z dumą mówi o sobie, iż wraz z bratnią końcówką mocy Kondo Melius jest najlepszym push-pull na świecie. I na poparcie tego dorzuca to, co Kondo o swych wyrobach każdorazowo podkreśla – wszystkie poza niektórymi rezystorami komponenty są ich własnego projektu oraz własnego wykonania. Tu nie ma patchworkowej składanki tego, co rynek daje, to przemyślana od założeń po realizację konstrukcja na własnych częściach, pasujących jak rękawiczka do dłoni. Oprócz tego wzrost mocy. Duże triody są duże, ale moc ich nieduża, za wyjątkiem rzadkich specjalnych, nieczęsto spotykanych.[1] Te najczęstsze[2] oddają kilka do kilkunastu watów, a Overture ze średnich pentod wyciska 32 Waty w kanale, z łatwością mogąc obsługiwać kolumny typowe. Nie oszukujmy się bowiem, te kilka, kilkanaście watów SET najczęściej nie wystarcza, trzeba sięgać po głośniki tubowe, dziesięciokroć sprawniejsze od zwykłych. Prócz tego dorzucę od siebie: słyszałem konstrukcje push-pull porywające jakością. Trudniej taką zrealizować od dobrze grającego SET, ale kiedy się uda… Są na tych łamach recenzje takich, wystarczy rzucić okiem.
Pozostało słowo o twórcy marki i smutne słowa o tym, jak ją sobie przywłaszczono.
Hiroyasu Kondo (1942 – 2006) był synem buddyjskiego kapłana – buddyjskie śpiewy religijne towarzyszyły mu od dzieciństwa. Przy czym, rzecz specyficzna, ojciec nie był wyłącznie cieszącym się szacunkiem kapłanem i utalentowanym śpiewakiem, był też twórcą używanych przez siebie wzmacniaczy do nagłaśniania świątyń. To powiązanie medytacyjnej ciszy z religijnymi pieśniami i technologią nagłośnieniową pchnęło młodego Kondo na studia techniczne, podczas których rozpoczął samodzielną działalność od tworzenia mikrofonów lampowych. Po studiach, w 1968, podjął pracę w wytwórni nagraniowej CBS-Sony, skąd odszedł w 1976, aby rozpocząć własną działalność – produkcję aparatury muzycznej pod szyldem Audio Note. (Oficjalna data powstania marki to 1 października 1979.) W historię miesza się wcześniejsze zdarzenie o fundamentalnym ponoć znaczeniu. W 1958 Hiroyasu usłyszał symfonię „From the New World” Antonina Dworzaka pod batutą Arturo Toscaniniego, i zwłaszcza IV część, Allegro con fuoco, natchnęła go muzycznie. Powstałe w 1953 nagranie wstrząsnęło szesnastoletnim Hiroyasu, zwracając ku muzyce klasycznej.
Nie mniej zapewne wstrząsnęły nim zdarzenia datowane na rok 1997, kiedy to odkrył, że uważany za przyjaciela Peter Qvortrupe, pełniący dotąd rolę dystrybutora „wszędzie poza Japonią”, korzystając z braku zastrzeżenia praw do marki Audio Note na terenie UK, podjął próbę przywłaszczenia jej sobie, wdrażając zrazu za zgodą Kondo, ale potem bez zgody rozszerzając własną produkcję pod tą nazwą. Z przykrością należy stwierdzić, że próba się powiodła, sąd potwierdził brak zastrzeżenia i w rezultacie mamy dziś do czynienia z dwiema markami Audio Note. Jedną późniejszą, nad Atlantykiem, zwaną Audio Note UK, którego polską dystrybucją zajmuje się warszawski Szemis Audio Konsultant, oraz nad Pacyfikiem oryginalnym Audio Note Japan, które dla odróżnienia przybrało i zastrzegło nazwę Kondo Audio Note. To, pożegnawszy Szemisa, który czas jakiś dystrybuował obie marki, przeniosło dystrybucję do krakowskiego Nautilusa, z którego testowane urządzenie. Przy czym, podkreślmy to wyraźnie, firm oprócz trzonu nazwy i sądowej historii nic już ze sobą nie wiąże, to różne, nie współpracujące podmioty gospodarcze.
Japoński, jedyny z Kondo w nazwie, posiada zakład projektowo-wykonawczy w półtoramilionowym Kawasaki, pół godziny pociągiem od Tokio. W niepozornym piętrowym budynku na kilkuset metrach kwadratowych dziesięciu łącznie pracowników bez żadnego pośpiechu, wyłącznie z nadania misji tworzenia możliwie najwierniejszego oryginalnym emocjom muzycznym dźwięku, opracowuje nowe i realizuje dotychczasowe owiane legendą konstrukcje. Żadna nowa nie może być czymś tylko zapychającym lukę ofertową, żadna modyfikacja nie może nie przewyższać pierwowzoru. Możemy zatem być spokojni – zespół Kondo powoli i z rozmysłem stworzył udoskonalonego Overture – recenzowany, jeszcze doskonalszy wzmacniacz Overture PM-2i.
[1] Ale akurat 211’ takie.
[2] Tzn. 45’, 2A3, 300B i 845’.
Forma i technologia
Wzmacniacz ma formę klasyczną, nie poszukuje wzorniczych udziwnień, nie stara się niecodzienną powierzchownością przykuć do siebie wzroku. Bo chociaż kupujący kupują podobno oczami, podczas słuchania ekstrawagancka aparycja mogłaby skoncentrowanego na muzyce od tej muzyki odciągać, a przecież nie o to chodzi. Czy dobrze, kiedy oprawę muzyczną stanowi coś niezwykłego, czy lepiej, by ta oprawa nie rzucała się w oczy, tego rzecz jasna nie da się rozstrzygnąć, to zależy od preferencji słuchacza. Poza tym wzmacniacz, jako z reguły okazały, poza czasem słuchania stanowił będzie zauważalny akcent domowego pejzażu – i znów: lepiej żeby zauważalny mało, bardzo, a może średnio? – tego też nie da się rozsądzić.
W przypadku Overture określenie „średnio” będzie chyba najodpowiedniejsze. Duża bryła ze srebrzystym frontonem rzuca się w oczy, lecz nie szokuje. Znaczą ją w centrum dwie poziome szczeliny wentylacyjne, na prawo od nich mistrzowsko frezowana gałka wybornika wejść i dalej taka sama regulacji głośności. Prócz tego jeszcze jeden akcent – duże firmowe logo z przejściem w nazwowe Overture. Jest trochę, ale sumarycznie niewiele firm, które samą symboliką wstrząsają, Kondo do nich należy, jego symbol starcza za wszystko.
W narożach frontonu śruby, których nie starano się skrywać, na dole z lewej przycisk włącznika, nie skoligacony z żadnym pilotem i nad nim czerwona lampka sygnału aktywności. Regulowanie wejść i poziomu dźwięku oznaczać będzie spacerek dla kogoś już opadłego na odsłuchowy fotel; pilot padł tu ofiarą walki o doskonałość brzmienia, tak samo jak w przypadku innego sławnego push-pull, EAR Yoshino V12.[3] Od razu zauważmy i jednocześnie przypomnijmy względem poprzedniego rozdziału – podzespoły używane przez Kondo są ich własnego projektu oraz własnego wykonania, co tyczy też potencjometru, który tym samym jawi się jako unikalny i referencyjny.
Boki i wierzch też metalowe, czernią anodyzacji znaczone, na bokach i na płycie górnej mnogość szczelin – zamknięte w środku lampy muszą mieć dobrą wentylację. Już wspominałem, że to cztery średnie pentody EL34, wspierane przez dwie średnie triody sterujące 12BH7 i dwie mniejsze radiowe 6072. Sumarycznie nie generują wysokiej temperatury, wzmacniacz jak na lampowy bardzo umiarkowanie się rozgrzewa. Wsparciem dla lampowej oktawy legendarne kondensatory Audio Note ze srebrnymi okładzinami i wyjątkowo pieczołowicie nawijane transformatory z trzecim odczepem dedykowanym pętli negatywnego sprzężenia, którego wartość długo ustalano metodą wytężonych odsłuchów, chcąc uzyskać brzmienie naturalne barwowo i jednocześnie dynamiczne przy skrajnie niskich zniekształceniach.
Całą konstrukcję podporządkowano nie tylko prawdzie muzycznej, ale także dążeniu do braku wzrostu zniekształceń wraz ze wzrostem głośności, i cel został osiągnięty. Można też się domyślać, że miedziane okablowanie nie wzięło się z oszczędności, tylko sięgnięto po nie jako odpowiedniejsze dla push-pull – jako to lepiej tonujące jego drapieżniejszy niż w SET naturalizm.
Właściwe wyważenie między emocjami płynącymi z mocnych akcentów, a tymi z łagodniejszych, było dla twórców wyzwaniem. Szybkość, dynamikę i wyraźność konturów – cechy wrodzone push-pull – należało opleść poezją kolorów i głębią lampowego brzmienia, sumarycznie wydobyć najwyższy naturalizm – ten wolny od przedobrzeń w którymkolwiek kierunku. Zdaniem ekipy realizacyjnej to dostąpiło spełnienia, moje zdanie za chwilę.
Duża, wysoko wypiętrzająca się metalowa bryła o wymiarach 438 x 201 x 409 mm wspiera się na chromowanych walcach i waży 26 kg. Ze ściany ciągnie maksimum 180 W mocy i sama maksymalnie oddaje 2 x 32 W, do wyboru dla impedancji 4 lub 8 Ω, stosownie do czego z tyłu po trzy, a nie dwa, stronami przyłącza głośnikowe – one również produkcji Kondo, a więc niespotykanej jakości; tak duże i tak precyzyjnie wykonane, że inne to przy nich żarty. Na miedzianej płycie rewersu sześć tych głośnikowych u dołu, powyżej cztery pary gniazd RCA, oznaczające cztery równoważne wejścia, nie przewidziano bowiem ani osobnego dla zewnętrznego przedwzmacniacza, ani wyjścia na zewnętrzną końcówkę mocy. Integra jest wobec tego integralna, niejako całkowicie wsobna, odnośnie funkcji wzmocnienia posiadacz będzie całkowicie od niej uzależniony. Ale w końcu to Kondo, miło zależeć odeń, za co przyjdzie zapłacić €32 000. (Wobec wahań kursowych cena w międzynarodowej walucie.)
Oprócz gniazd we i wy z tyłu już tylko przyłącze prądowe i dziesięć zgrupowanych w dwóch rzędach niewielkich szczelin wentylacji. Na dostarczanych przez firmę zdjęciach widać japońską staranność łączenia point-to-point po obu stronach miedzianej płyty montażowej wypełniającej całe wnętrze – tam duże trafo zasilania i prawie równie duże osobne obsługowe dla każdego kanału, lampy mocy bocznikowane dużymi kondensatorami i gęsta pajęcza sieć przewodów przetykana rezystorami, odznaczająca się schludnością i dbałością o podnoszącą jakość krótkość łączeń, również dbałością o to, by kable nie zginały się pod dużymi kątami, tylko łagodnie szły po łukach. Finałem pasmo akustyczne 6 Hz – 110 kHz o tych niezwykle niskich jak na lampowy tor zniekształceniach, maksimum rzędu THD 1% niezależnie od poziomu głośności, przy szumie własnym poniżej 0,5 mV. Ogólnie więc – zarówno tak na oko, jak i według dołączonych papierów – push-pull klasyk i referencja, że lepszego już nie uświadczysz. Co na to własne uszy?
Odsłuch
Trzeba zacząć od tego, że Kondo stawia warunek. Postępuje odwrotnie niż cała reszta stawki, wprost albo w domyśle mówiącej: „Zrobiliśmy najlepszy sprzęt, na jaki było nas stać, okablowanie dobierz sam.” Kondo w miejsce tego powiada: „Dla naszych przedwzmacniaczy i wzmacniaczy stworzyliśmy idealnie pasujące kable, więc jeśli pragniesz posmakować autentyzmu naszego brzmienia to ich należy użyć”.
Dobrze zatem się stało, że okablowanie również dotarło, wraz ze wzmacniaczem otrzymałem kabel zasilający Kondo ACz-Avocado (€2600) i interkonekt Theme (€4000), również przewody głośnikowe SPs-2.7 (€5800). Jednak wiara na słowo nie jest narzędziem recenzenta, jest nim coś przeciwnego. Dlatego odsłuch zacząłem od własnego okablowania, darując sobie zasilanie, ale już nie koneksje między wzmacniaczem a źródłem i głośnikami. Przy okazji przyszło zastanowienie – czy Kondo aby nie sugeruje także konkretnych głośników? Bo źródło w jakimś stopniu owszem – w dawniejszych czasach proponowali kilka modeli przetworników D/A, a teraz tylko gramofon z własnym ramieniem i wkładką oraz gramofonowym przedwzmacniaczem, których to przedwzmacniaczy od Kondo mamy kilka. Gramofonu próżno jednakże wypatrywać w internetowej ofercie, trzeba go indywidualnie dogadywać, gdyż powstaje wyłącznie na zamówienie i jak wszystko pomału. Cena przekracza €100 000 – dokładnej nie znam, nie dogadywałem. Więc co z tymi głośnikami? Kondo pracuje nad nimi niemalże od powstania, ale wciąż nie jest zadowolone. Raz jakieś oferuje, potem się z nich wycofuje, by za czas jakiś wrócić z innymi. Jedno przy tej zmienności pewne – Hiroyasu Kondo uważał, że idealne brzmienie powinno być oparte o pojedynczy obejmujący całe pasmo głośnik, wszystko inne to cesja. Ale takiego głośnika stworzyć się nie udało, zdarzają się oferty takich, czasami interesujące, lecz zawsze obarczone jakimiś problemami. A zatem wolna droga do używania kolumn własnych.
Odnośnie kabli krótko powiem – mój zestaw jest miedziany, a dostarczony droższy z dwóch przez Kondo oferowanych srebrny. Co było słychać, ale nie na zasadzie, że srebrny zimny-ostry, miedziany ciepły-łagodny, tylko tak ledwo-ledwo odnośnie różnic, a głównie poprzez to, że z miedzią dalszy plan pierwszy, więc w efekcie i cała scena. Jedno i drugie okablowanie wypadło znakomicie, a o trzecim powiem na końcu, główny opis odnosząc do przewodów samego Kondo, inaczej byłoby niegrzecznie.
Sprzętowy wstęp za nami, a teraz – również wstępnie – muszę rozbiegowo przedłożyć coś na temat zapoznawczych odsłuchów.
Pierwsza sprawa tyczy odbioru. Sami wiecie jak często ulegamy zauroczeniu. Coś zrazu się podoba, niejednokrotnie nawet bardzo, a potem – po minutach, albo godzinach, albo dniach – podobać się przestaje. Z tym Overture jest na odwrót – od razu się podoba, a potem coraz bardziej.
Druga rzecz tyczy ostrożności w ferowaniu wyroków. Tak się akurat zdarzyło, że kilka pierwszych nagrań obrazowało bliski plan pierwszy, więc pochopnie sądziłem, że to cecha wzmacniacza. A nic bardziej mylnego. Niemylne za to stwierdzenie, że jak niemal żadna aparatura Overture potrafi odczytać i zobrazować aranżację sceniczną. Jak ustawiono mikrofony, ile ich było, w jakich warunkach akustycznych dokonano nagrania, na ile biegły był aranżer i jak względem siebie porozstawiano instrumenty – to wszystko nie tylko słychać, to staje przed oczami wyraźniej niż kiedykolwiek. Staje aż tak wyraźnie, że komuś nieobytemu może to w pierwszych chwilach przeszkadzać, o ile nie miał do czynienia z podobnie deszyfrującą aparaturą, a prawdopodobnie nie miał. Z dotychczasowym widzeniem znanego sobie nagrania[4] dzieje się coś na podobieństwo akordeonu, którego miech z pozycji ściśniętej zostaje rozszerzony. Ale to rozpostarcie ma ścisłą korelację z przedkładanym nagraniem – podczas gdy jedne bardzo zyskują, ukazując rozmach i głębię, inne już nie tak bardzo albo wcale, na tle najlepszych okazując się gorsze niż myśleliśmy.
Trzecia sprawa odnosi się do tonalności, a ściślej pieczołowitości z jaką o nią zadbano. Ona też okazała się nadzwyczajna, zadająca kłam powszedniemu postrzeganiu nagrań. Albowiem zwykle mamy trójcę: Mówi się, że tonacja albo została obniżona, albo podana prawidłowa, albo że podwyższona. I odpowiednio otrzymujemy dominantę basową, lub nacisk na średnicę (jako najobszerniejszą), bądź akcent sopranowy i skutkiem podostrzenie. Tymczasem Kondo Overture nie pozwolił się zaszeregować do żadnej z kategorii. O jego tonalności trzeba bowiem powiedzieć, iż nie tylko była poprawna, ale że oprócz poprawności z niespotykaną pieczołowitością dbał o nią, a już szczególnie by nie obniżać, ale też nie podwyższać. Zwłaszcza dzięki pierwszemu można było wejść w kontakt z autentycznym brzmieniem wiolonczel, kontrabasów i fortepianów; każdy z tych instrumentów rodził się jakby na nowo względem przeciętnego słuchania, które w dawniejszych czasach miało za główną bolączkę ostrość, a teraz ma na odwrót, najczęściej przechył w basy.
To pierwsze przeszkadzało wszystkim oprócz mających deficyty słuchowe, to teraz jest mniamuśne: – Ach te masaże basowe! Na jednym i drugim błędzie wiolonczele i fortepiany wychodzą źle lub gorzej, dopiero podczas słuchania z Overture można usłyszeć jak bardzo. – Prawdziwa wiolonczela, ze swym skowytem duchowym, w miejsce tępej basetli staje słuchającemu przed oczami. Doskonale też słychać jak dużo fortepianowego brzmienia uciekało spod każdego klawisza, uciekało odnośnie złożoności i klarowności, jak również separacji. A ta złożoność harmoniczna i ta separacja międzydźwiękowa… Zdaje się, nie podejrzewałeś swoich kolumn o taką w odniesieniu do nich sztukę.
Rozpoznawszy pole odsłuchu bojem, mogłem już sączyć dźwięk Overture w ramach analizy krytycznej. Najpierw ogólny kształt brzmienia, a ten roztaczał chmurę o nadzwyczajnej spójności i nadzwyczajnym ożywieniu. Dźwięk oddziaływał całościowo, mimo że separacja źródeł i brzmień poszczególnych zdawała się najlepsza z możliwych. Lecz tkanka łączna nie ograniczała się do dźwięków, ogarniała też przestrzeń, na równi zaangażowaną. Brzmieniowa chmura kłębiła się przede wszystkim za linią głośników, ale w przypadku utworów chcących ogarnąć słuchacza to ogarnianie następowało, w przypadku tych wolących zachować dystans, dystansowość się utrzymywała, a w przypadku pragnących ukazać perspektywę, holografię i bezkres, były one ukazywane, z tym że ogrom mógł być dowolnie bezkresny, ale holografia zachowywała wyraźność, nie chcąc w bezkresie się zacierać.
Uzupełnić to trzeba odnośnie wysokości sufitu. Przeważnie była zwykła w stronę dużej, ale zjawiała się czasem niespotykanie wysoka, zwłaszcza w produkcjach symfonicznych i organowych, co przekładało się na spektakularność o wyjątkowej mocy.
Tyle odnośnie sceny, pora na postać brzmienia. To okazało się triodowe, a nie żadne push-pull. Nie wiem jak ustawiono pracę lamp od strony regulacji prądowej, ale triodowa poetyka z jej charakterystycznym nasyceniem barw i eleganckim łukiem analogowej fali wyraźnie dawała znać o sobie. Jedyne, co się ostało z push-pullowego brzmienia, to szybkość narastania i nie przeciąganie wybrzmień. Te ostatnie średniej długości, tak żeby nie ucinać, ale też zbytnio nie przeciągać, nie popadać w zawodzące zaśpiewy. Liryzm więc też dochodzący do głosu, triodowość jeszcze wzmacniający; dochodzący mimo szybkiego tempa i arcy wyraźności, górującej, choć nie do końca, nad elementem światłocienia.
Odsłuch cd.
Towarzyszyła temu ciepłota zdrowego organizmu, a nie aż rozgorączkowania, nie towarzyszyła natomiast słodycz, której najwyżej na koniec noża, a lepkości nie było wcale. Brzmienie więc nie lubieżne, a chcące zachować trzeźwość i przede wszystkim prawdziwość, lecz przy tym w żadnym razie nie chcące być kliniczne ani sennie spokojne. O czym informowała dobitnie już sama postać medium, o której już wspominałem sygnalizując brzmieniową chmurę, do której trzeba wrócić. To medium całkowicie przezierne, ale zarazem gęste działaniem, jako nasycone energią pole akustyczne, w każdym punkcie sygnalizujące swój niezerowy stan istnienia. Przenoszące zarówno energię akustyczną brzmień, jak i niesionych nimi emocji; dźwięki nie były tu abstraktami, niosąc ładunki ludzkich uczuć nie tylko poprzez nuty, ale też sposób odczytania.
Hiroyasu Kondo mówił w wywiadach, że jego aparatura daje oprócz muzyki możność odgadnięcia nastroju muzykujących: – Czy byli spięci, czy odprężeni? – Zadowoleni z siebie, a może nie? – Czy dobrze szło im w życiu, czy może wręcz przeciwnie?
Przyznam, że zwykłem tego rodzaju rozpoznanie odnosić bardziej do kompozycji niż do jej wykonawców; wyczuwać w nastrój samej muzyki i poprzez nią kompozytora, a instrumentalistów, o ile, to raczej w drugim rzędzie. Niemniej sposób interpretacji też zawsze był kluczowy, podobnie jak kunszt wykonań. Dlatego wolę Filharmonię Berlińską od Wiedeńskiej i dyrygenturę Furtwänglera albo Celibidache niż Toscaniniego czy Reinera. Niezależnie jednak od własnego widzenia trzeba Kondo-San przyznać, że gdyby ktoś miał potrzebę wczucia się w nastroje grających, przy Overture to możliwe – do tego stopnia świat emocji towarzyszy nagraniom. To samo w odniesieniu do koncertowej widowni – jej nastrój wyjątkowo gęsty, przepajający wnętrza, udzielający się słuchaczowi. Czego natomiast nie było, to bardzo wysokich ciśnień. Trzydzieści dwa waty w kanale nie potrafiły czterodrożnych kolumn zmusić do wyższych niż samo czucie na skórze. Nie było więc zgniatania, co zupełnie nie przeszkadzało, spektakl skupiał się na czym innym. Niemniej na wszelki wypadek od razu odniosę się do bębnów i do rocka. Bębny taiko na pokazowej płycie Ushera finalizują pokaz szałem, bębniarze biją najszybciej jak potrafią, co zlewa się w jeden warkot.[5] Przywykłem sądzić, że towarzyszące temu zniekształcenia leżą po stronie głośników bądź źródła, ale Overture pokazał, że leżą głównie po stronie wzmacniacza. Po raz kolejny dowiódł, że rozdzielczość jest jego siłą, super warczenie nie wtrąciło go w najmniejszy charkot zniekształceń, lepiej niż którykolwiek wcześniej ukazał pracę perkusisty, jego zawziętość i mistrzostwo.
Na tej kanwie fakturowanie. Podobnie jak w przypadku fortepianów, kontrabasów i wiolonczel, autentyczności membrany bębna inne wzmacniacze mogą zazdrościć. Mogą też atmosfery tworzenia muzyki, która dosłownie zawisa w powietrzu – czuć zapał i energię towarzyszące wykonaniu. (O ile ktoś gra z pasją, ale innych nie warto słuchać.)
A zatem pokazowe bicie, co w połączeniu z szybkością i owym brakiem zniekształceń bardzo przydało się do rocka, który został zobrazowany dużo dokładniej niż zazwyczaj i po swojemu był brutalny.
Nie mniejsza waga odtwórcza przynależała delikatnym aspektom brzmienia. Dźwięki generowane przez Kondo Overture umiały zjawiskowo pieścić. Ta delikatność dotykowa wywierała nie mniejsze wrażenie od super rozdzielczości; gradację siły dotknięcia wzmacniacz ukazał wyjątkową. Co znalazło odzwierciedlenie min. w obrazowaniu strunowym – struny zabrzmiały głębiej i w sposób bardziej złożony, wolne od narażenia na obecność naprężeń przekraczających rzeczywistą skalę. Na tej kanwie miękkość i rozciąganie brzmieniowe kontrabasu były naprawdę zjawiskowe, jakże dalekie od twardego, zlewającego się dudnienia, którym większość wzmacniaczy częstuje.
Sumą tego wszystkiego nasycanie muzyki życiem. Nie sama jej obecność, pozwalająca słuchać i przeżywać, a cała aura duchowej oprawy – życie oraz emocje ludzi, którzy ją stworzyli i wykonali, w razie koncertów też słuchali. Pełny ciąg przeżyciowy we wszystkich jego odcieniach; wieloraka, wieloźródłowa pajęczyna nastrojowości. Wszystko to jako istnienie w sensie realnym i dosłownym, a nie teatru marzeń. Szybkość, naturalność i rozmach w kreacji Overture zdecydowanie górowały nad tym, co zwiemy rozmarzeniem. Ta jego delikatność, delikatnością autentyczną, tak samo jak rozdzielczość, tak samo jak napór emocji. Prezentacje nie sprzedawały własnych światów, prawdziwy pragnąc odtworzyć. Co udawało się tak dalece, że mocno byłem pod wrażeniem. Przykładem choćby ta różnorodność basu – tak zróżnicowanego, przyznam, dotychczas nie słyszałem. Więc, jak już dwakroć zauważałem, im dłużej trwało słuchanie, tym się ciekawiej stawało. Kolejne utwory raz po raz opowiadały się na nowo, pieczętując spostrzeżone walory. Raz po raz przywoływały mistrzowskie operowanie pogłosem i w następstwie architekturę, raz po raz personalizację wokalną, z całą gradacją barwy i indywidualizmem głosu. A ta chropawość kontrująca gładkość, aby się nudno nie stało – też była na szczytowym poziomie, z precyzją dawki i urodą.
Wreszcie ostatni wątek, niejako finalizujący sprawę. Kiedy już wszystko posprawdzałem, oddałem się słuchaniu. Uwolniony od badawczej skrupulatności i ferowania wyroków mogłem z brzmieniem popłynąć, doznać muzyki samej, oddać się jej działaniu. A wówczas objęty zostałem przez coś nadzmysłowego – zjawiła się nabożność jako autogenne doznanie, przeniosłem się do świata piękna i harmonii, a jednocześnie doskonałości odbicia faktu zaistnienia w takiej okazałości i perfekcji tej a nie innej muzyki.
[3] EAR po latach uległo, zaczęło dodawać piloty, Kondo na razie się trzyma.
[4] Sprawdzamy przecież na znanych.
[5] Sławne z takiego warczenia były niemieckie karabiny maszynowe MG 42, zwane dla szybkostrzelności „Schnellespritze” albo „piłami Hitlera”. Pomimo prób Amerykanom ani Rosjanom w czasie II wojny światowej nie udało się ich skopiować.
Podsumowanie
Wzmacniacz swoje kosztuje, ale adekwatnie potrafi. Przy czym nie ma potrzeby wchodzić w tym miejscu po raz enty w dyskusję pod tematem „Czym w branży audio adekwatność”. Wszyscy obeznani to wiedzą, mając wyczucie rynkowe i zdając sobie sprawę zarówno z nieliniowości korelacji, jak i niecodzienności niektórych marek. Nikt z branży samochodowej nie oczekuje tanich Bugatti czy Bentleyów ani z modowej tanich strojów o pochodzeniu haute couture. A przecież z jednym i drugim mamy tu do czynienia; sam Kondo porównywał swe wyroby do samochodów Morgan i Duesnberg, sam też podkreślał szycie na miarę poprzez własną produkcję części i długie, wieloetapowe odsłuchy wiodące do możliwie najdoskonalszego, najwierniejszego kształtu brzmienia. Mamy więc do czynienia ze szczytowego poziomu elektromechaniką i elektroniką na usługach dążącej do prawdziwościowego ideału reprodukcji audialnej. Oczekiwanie, że efekt końcowy zmieści się w kilku pensjach jest tak samo realne jak garnek złota na końcu tęczy. Za tą kosztowną inżynieryjną sztuką ocierającą się o artyzm stoi przy tym coś samo-się-tłumaczącego, a mianowicie stoi sukces. Kondo Audio Note to marka jak Dior albo Ferrari. Słyszysz nazwę i wiesz, że przeciętność została w tle, że się ponad wybiłeś. Mając coś Diora czy Ferrari możesz poczuć się wyróżniony, zwykłość już ciebie nie dotyczy. Nie dotyczy kiedy naciskasz pedał gazu albo odkręcasz flakon, to samo dzieje się gdy słuchasz wzmacniacza Kondo Audio Note. Sam pod tym brzmieniem się podpisuję i podpisuję także pod tym, że oryginalne okablowanie wyjątkowo pasuje. Wypróbowałem kilka droższych i skądinąd rewelacyjnych, żadne nie okazało się lepsze. Jedna dodatkowa uwaga, może nieelegancka, ale trzeba. Kiedy ktoś się lubuje w brzmieniach dyskotekowych, niech Kondo sobie odpuści, ono z innego świata.
W punktach
Zalety
- Legendarny producent.
- Godny swojej legendy.
- Jego wzmacniacz jest wyjątkowy, dlatego nie ma sensu wyliczanie typowych zalet.
- Zostając przy niezwykłych trzeba wyróżnić:
- Naturalizm.
- Niecodzienność obrazowania w sensie aż takiej perfekcji.
- W ramach której nie tylko doskonałość sceniczna i brzmieniowego kształtu, ale też nadzwyczajny ładunek emocji.
- Kondo uważał, że potrafi odgadnąć, jaka podczas nagrania była za oknami pogoda. Sam tego nie potrafię, nie pracowałem nigdy przy mikrofonach, ale coś z tego czucia atmosfery na pewno w reprodukcjach jest.
- Trzeba także wyróżnić perfekcyjną tonalność.
- Także rozdzielczość, a już zwłaszcza basu.
- Biorącą się z niej szczegółowość.
- Złożoność harmoniczną.
- Energetyczność medium.
- Stopień indywidualizacji głosowej.
- Skalowanie dotyku.
- Nieobecność zniekształceń.
- Wyjątkowe obrazowanie pogłosem.
- Wraz z tym obecność architektury.
- Dopieszczony technicznie projekt.
- Strojony głównie na ucho.
- Muzyka i tylko ona.
- Wyłącznie własne podzespoły, same referencyjnej klasy.
- Żadnego ponaglania, wszystko zostało podporządkowane osiągnięciu doskonałości.
- Made in Japan.
- Ryka approved.
- Sprawdzona polska dystrybucja.
Wady i zastrzeżenia
- Nie dla smakoszy rozgrzanego brzmienia.
- Nie dla lubiących słodycz i lepkość.
- Nie dla lubiących mocne cieniowanie i dodawaną gęstość.
- Ogólnie biorąc nie dla tych wszystkich lubiących sztuczki pod publiczkę.
- Także nie dla tych, którzy lubią ekstrawagancki wygląd.
- Cena jest haute couture.
Dane techniczne:
- Typ: zintegrowany wzmacniacz stereofoniczny Push-Pull
- Moc znamionowa: 32 W + 32 W / 1 kHz, 1% THD
- Pasmo przenoszenia: 6 Hz – 110 kHz (+0 dB -3 dB / 1 W)
- Wejście / Impedancja: 4 pary (RCA, niezbal.) / 50 kΩ
- Wyjście: 4 Ω, 8 Ω
- Szum: <0,5 mV
- Lampy: EL34 x4; 12BH7 x2; 6072 x2
- Pobór mocy: 180 W
- Wymiary: 438 mm x 201 mm x 409 mm
- Waga: 26 kg
Cena: 32 000 €
System
- Źródło: Cairn Soft Fog V2 z przetwornikiem Phasemation HD-7A 192 K2 i bez
- Kabel optyczny: WireWorld Supernova 7 Glass Toslink
- Przedwzmacniacz: ASL Twin-Head Mark III
- Wzmacniacze zintegrowane: Aura VA-40 Rebirth, Kondo Audio Note Overture
- Końcówka mocy: Croft Polestar1
- Kolumny: Audioform 304, Falcon Acoustic M10
- Interkonekty: Kondo THEME 41, Next Level Tech Flame, Sulek RED
- Kabel głośnikowy: Kondo SPs-2.7, Sulek 6×9
- Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Kondo ACz-AVOCADO, Sulek 9×9 Power
- Listwa: Sulek Edia
- Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS
- Kondycjoner masy: QAR-S15
- Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS
- Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”
- Ustroje akustyczne: Audioform
No i jeszcze jedna duża zaleta – kotoodporny, nie ma lamp na wierzchu!
Ech, rozmarzyłem się…
A ponieważ niektóre słuchawki najlepiej grają z odczepów głośnikowych to pytanie – czy tak też był sprawdzany, ze słuchawkami?
Nie był. Znajomy inżynier, spec od aparatury audio, mi odradzał, wg niego push-pulle są jako napęd dla AKG niepewne z uwagi na bardzo duży rozrzut impedancji, co może je wtrącić w „dziwne, nieustalone stany”. Może i tak, ale EAR Yoshino napędzał K1000 fenomenalnie, może mimo wszystko się skuszę. Z tym, że te stany są podobno groźniejsze dla wzmacniacza niż słuchawek.