Recenzja: Entreq Olympus USB

   Wróciło coś po siedmiu latach, siedmiu i pół dokładnie. Na samym początku 2014-tego publikowałem recenzję poprzedniego szczytowego kabla USB od Entreqa, kosztownego modelu Atlantis. Firma ze szwedzkich lasów, bo tak też można ją określać, przystopowała potem z rynkową ekspansją, osiadając nieco na laurach. Zyskawszy pozycję jednego z czołowych dostawców okablowania wszelakich zastosowań (od cyfrowych po zasilające i kondycjonery), na nową linię szczytową kazała długo czekać. Właśnie te siedem lat z okładem, gdy wcześniej szło to jak burza. Na podstawie czego należałoby domniemywać, iż pewne techniczne maksima zostały osiągnięte i stosunkowo łatwy postęp przestał być na wyciągnięcie ręki. Krok kolejny trwał nieproporcjonalnie długo, a uzyskane rezultaty sam twórca charakteryzuje następująco:

Trzecia od góry seria Apollo to kable neutralne klasy high-end, bardzo otwarte i szczegółowe. To także nasze najbardziej wszechstronne przewody, dobrze się wszędzie sprawdzające.  Dotychczasowi liderzy – zepchnięta teraz na drugi stopień podium seria Atlantis, to kable dla najlepszych systemów, dające brzmienie jeszcze bardziej szczegółowe i o cieplejszym charakterze. Natomiast nowy lider – seria Olympus – to również grupa kabli do najlepszych systemów, dająca dźwięk podobny stylem do wszechstronnych Apollo, ale najbardziej ze wszystkich szczegółowy i koniec końców zwycięski.

Wynikałoby stąd, że po nowych szczytowych Olympus należy względem zdetronizowanych Atlantis oczekiwać większej neutralności, w tym zwłaszcza temperaturowej, oraz jakiegoś wzrostu detaliczności – mniejszego czy większego. Z uwagi na nie wycofanie serii Atlantis oraz niespecjalnych różnic cenowych przy identycznej grupie docelowej (sprzęt high-end), zapewne raczej niewielkich.

Recenzowany Entreq Olympus USB jest tak nowy, że w cennikach ani na stronie producenta jeszcze nie figuruje, ale obok samego kabla dostałem informację, że za metrowy przyjdzie zapłacić16 tys. PLN. Względem metrowego Atlantis to zatem skok z dwunastu, czyli myliłem się, oszacowując różnicę jako niewielką. Atlanci[1] okazują się mieszkać sporo poniżej olimpijskich bogów, tak w każdym razie głosi wykładnia mitologii greckiej wg szwedzkiego Entreqa.

Słowo przypomnienia o producencie. Firma Entreq Energy Transforming Equipment „The Sound of Nature”, będąca autorskim dziełem i własnością Per-Olofa Friberga, zgodnie ze swą tytułową maksymą stawia na ekologię i naturalne podejście do wszystkiego czym się zajmuje  i czym nie zajmuje. Jej zawołaniem Głos Natury; w „O nas” pisze Per-Olof, że ona, Pani Natura, powinna być dla wszystkich wzorem oraz przykładem tego, jak pewne prawa muszą być przestrzegane i jak zmiany należy wprowadzać stopniowo, czerpiąc z obserwowania jej inspirację. Jako przykład swoich w tym zakresie dokonań podaje wynaleziony przez siebie preparat dezynfekcyjny „Virkon”, o którym wiem skądinąd, że ma postać różowego proszku i po rozpuszczeniu w wodzie służy do zamgławiania bakrerio- i wirusobójczą mgłą, której substancją czynną tlen. Virkon niszczy czynniki chorobotwórcze aktywnym tlenem i jest w tym wyjątkowo skuteczny – skuteczniejszy od środków dezynfekcyjnych opartych na antybiologicznych czynnikach jodu, chloru czy alkoholu, co potwierdziły profesjonalne testy. (Dla obeznanych z biochemią nie powinno to być zaskoczeniem – tak ceniony przez ekologicznie natchnionych tlen pozostaje najbardziej zabójczym dla życia pierwiastkiem zaraz po nieobecnym w przyrodzie plutonie; to właśnie skutkiem obecności tlenu w atmosferze nie tylko żyjesz, ale starzejesz się i umierasz.)

Per-Olof Friberg szczyci się tym, że jest z zawodu i też zamiłowania rolnikiem. To tylko w Polsce bowiem ukuła się tradycja widzenia rolników jako upośledzonych istot niższego rzędu, a powiedzenie: „Ty rolniku!” – uchodzi za obelgę. To konsekwencja posiadania przez obecną (zwłaszcza medialną) „yntelygencję” i tak zwane „autorytety” rodowodu właśnie rolnego, a ściślej małorolnego lub bezrolnego (parobki). Licząc dwa, trzy pokolenia wstecz prawie wszyscy oni autoryteci wywodzą się z wiejskiej biedoty, proletariuszy lub najwyżej drobnego mieszczaństwa, bardzo się tego wstydząc, czego przejawem nienawiść. Tymczasem w takich krajach jak Dania, Belgia, Szwecja, Szwajcaria, a już zwłaszcza Holandia, rolnicy to swego rodzaju społeczna arystokracja, podczas gdy osoby nie będące posiadaczami ziemi są obywatelami niższej kategorii, tak jak w szlacheckiej Polsce mieszczanin był kimś gorszym od szlachcica – mocium panie, ten tego, dobrodzieju …

Właśnie do szlachectwa polegającego na zbrataniu z przyrodą wynikłym z wiejskiego życia nawiązuje Per-Olof i ma niemałą rację, aczkolwiek współczesne rolnictwo ma z naturalną przyrodą mniej więcej tyle wspólnego, co konik morski z koniem, to znaczy też opiera się na podziale komórkowym. Poza tym podglądanie natury i czerpanie z jej stylu może doprowadzić do wniosków w rodzaju: „wszystko zżera wszystko”, albo: „silniejszy zawsze gnębicielem”; czego byśmy, jako ludzkości ogół, wydaje się nie chcieli, choć ci najbardziej zaawansowani „ekolodzy”, mający portfele miliarderów, tym właśnie się kierują. W Szwecji wygląda to jednak łagodniej, w tym też rolniczo dużo lepiej niż na większości globu, tak więc z przyrody czerpane wytyczne Per-Olofa nie całkiem pozbawione są sensu. To z niej, Wielkiej Pani Natury, wywodzi swą metodologię podpatrywania i cierpliwego testowania, pozwalającą eliminować błędy i pomału docierać do miejsc dotąd nieprzebadanych, aby odkrywać rzeczy przydatne, poprawiające życie. W naszym akurat przypadku brzmienie, jako że jest Per-Olof  miłośnikiem muzyki i entuzjastą aparatury audio, parającym się audiofilią poczynając od 1976 roku. Na własnej skórze przerabiającym związane z tym radości i troski, bo jak sam mówi o sobie: nieobca mu gorycz rozczarowania drogim nabytkiem, który okazał się chybiony. Dlatego postanowił na własną rękę poprawiać co się uda, w czego ramach kable, kondycjonery i specjalne systemy uziemiające, plus trochę audiofilskiej biżuterii, ze sławnymi „myszami” na czele. W nazwie firmy zawarto bowiem cel przedsięwzięcia i ramy jego działania: Energy Transforming Equipment.

[1] Potomkowie tytana Atlasa.

Olympus USB – budowa

Pudełko oczywiście drewniane. Bez zawiasów, na śrubki.

   Kabel USB niewątpliwie przesyła energię, bo wszystko jest energią, lecz czyni to nawet bardziej od reszty kabli, wyłączając zasilające, jest bowiem także zasilającym – coraz więcej urządzeń, w tym też gabarytowo dużych, zadowala się zasilaniem przez kabel USB. (Kupiłem niedawno profesjonalny skaner i tak się właśnie karmi.) Ale informacja zawarta w sygnale to też zawsze energia – i pod sygnałową postacią też płynie kablem USB. Na okoliczność energetycznej dwoistości firma iFi stworzyła kabel USB Gemini, w którym żyły prądowa i sygnałowa zostały rozdzielone, ale miażdżąca większość łączówek USB posiada formę zintegrowaną i nasz Olympus też.

Czy to oznacza regres? Pytanie jest zasadne. W teście modelu Atlantis czytamy: „nie składa się z jednego tylko dwóch przewodów, z których jeden wyraźnie jest grubszy, pośrodku oddzielony od sąsiada sporym drewnianym owalem, przez który każda z żył przechodzi oddzielnie”. No tak, zapomniałem – Entreq Atlantis także miał żyły rozdzielone. iFi swe rozdzielenie podtrzymało, najnowsza wersja ich Gemini, to nadal dwie oddzielne taśmy, tymczasem Entreq zintegrował. Dlaczego? – nie wiem, nic nie mówią. Ale domyślam się, że chodziło o uproszczenie budowy; prawdopodobnie część użytkowników, zwłaszcza posługujących się laptopami, narzekała na dwużylność. To samo dotyczy wtyku B, który w kablu Atlantis był całkowicie autorski, nietypowo wyglądający i wykonany z różnych metali, a w Olympusie dostajemy z wyglądu bardziej tradycyjny – to znaczy ze zwyczajnego kształtu ryjkiem, ale obudową całą drewnianą i w ryjku widocznymi przewodami od samego Entreqa. Zmieniła się też powierzchowność wtyku A – drewniana oprawa jest okrągła, gdy w Atlantisie graniasta, a widoczne na samej wtyczce cztery przewodzące żyły wyglądają w Olympus jak z jednego metalu, gdy w Atlantisie dwie były srebrne, dwie miedziane.

We wnętrzu też coś z drzewa.

Skonstatowawszy te odmienności raz jeszcze uważnie obejrzałem recenzowany kabel, ale napis na drewnianym owalu, teraz zorientowanym podłużnie, nie pozostawia wątpliwości: pisze tam wypaloną czcionką „Entreq Olympus Infinity”. W tej sytuacji poprosiłem dystrybutora o zapytanie u źródła, dlaczego takie zmiany. Przyszła odpowiedź takiej treści, że szczegóły modyfikacji są tajemnicą, a osiągnięte rezultaty pozwoliły za pośrednictwem USB nawiązać jakościowo do tradycyjnych, analogowych interkonektów. Cóż, tyle musi wystarczyć.

Trudno także powiedzieć coś bliższego o serii Olympus jako takiej; sam Entreq mówi tyle, że gdy jej zakosztujesz, nie ma dla ciebie odwrotu. E tam, e tam – panowie Szwedzi – powrót z pewnością będzie. Kabel chcecie do zwrotu i zwrotnie go otrzymacie. Coś jednak trzeba powiedzieć o jego architekturze, a w takim razie zacytuję w uproszczonej formie zasady budowania kabli przez Entreq Energy. (Te podpatrzone u Natury.)

  • Przewody plusowe i minusowe powinny być z różnych materiałów i mieć różny kierunek skrętu, czasem też różną długość. To zmniejsza negatywny wpływ polaryzacji i redukuje interferencję.
  • Całkowita długość przewodu może wynosić 55 cm, 1,1 m, 1,65 m, 2,2 m, 3,3 m lub 4,4 m (ta ostatnia najlepsza), by zredukować efekt anteny.
  • Styki i przekroje przewodów powinny do siebie pasować, a tor sygnału być jak najprostszy, bez żadnych przejść pomiędzy metalami.
  • Drewno nie ma wpływu na sygnał, więc jak najwięcej drewna.
  • Żadnych stopów! Wyłącznie czysta miedź i czyste srebro.
  • Oczyszczać sygnał uziemieniem. Bez tego wszystkie śmieci wylądują w sygnale i dostaniesz je w ucho.
  • Oplot z bawełny gwarantem największej neutralności.

Ale nie tylko z niego.

Zgodnie z takimi wytycznymi nasz Entreq Olympus USB ma długość 1,1 m, drewniane wtyki, miedziane i srebrne żyły, oplot z bawełny i gniazdo uziemienia. Nic więcej nie wiem, bo nie mówią, lecz przyznać trzeba, że i tak wiele. Niektórzy producenci ani mru-mru – a każdy ma swoje tajemnice i swoją politykę zdradzania-nie zdradzania. Ze strony Entreqa padają jeszcze ogólne zapewnienia o kablu wyjątkowo melodyjnym i wolnym od rezonansów, zdolnym z lepszą od innych biegłością nie tylko sublimować dźwięki, ale i tworzyć muzyczną przestrzeń; taką o właściwych proporcjach źródeł i ich naturalnych lokalizacjach. Nie zdarzy się więc wokalista trzymający gitarę nad głową, ani fortepian stojący coś jakby na jamniczych nogach.

Cena za takie ulepszenia powalająca, a może być jeszcze wyższa i będzie, bo do kompletu z Olympusem przyjechał Entreq Silver Minimus (skrzynka uziemiająca). Sama w cenie 2890 PLN, plus kabel do łączenia za 1280 złotych; razem to wszystko na rzecz optymalnego transferu USB w budżecie 20 170 PLN.

Olympus USB – brzmienie

Budowa wewnętrzna tajemnicą.

   Zacznijmy może od uziemienia. Bez niego też gra świetnie, a ono działa nie od razu. To znaczy, po wetknięciu wtyku uziemiającego różnica zaczyna wolno narastać po parunastu sekundach i nie jest finalnie spektakularna, niemniej jak dla mnie dość znacząca, gdyż zyskuje jakość dotyku, na co jestem uwrażliwiony, też dostajemy więcej wilgoci. Muzyczne dotknięcie zyskuje na powabie, a dźwięk ma więcej nasączenia zabezpieczającego przed suchością. Ten w suchszej formie, sprzed uziemienia, też bardzo mi się podobał, ale jak jakiś składnik toru ma inklinacje do osuszania, to lepiej w odwodzie mieć uziom.

Coś o użytym torze. Przetwornik PrimaLuna EVO 100 Tube DAC znowu potwierdził wybitną jakość, tym bardziej mając najlepsze lampy. Z ciekawostek dopowiem, że układ on i wzmacniacz słuchawkowy Phasemation zadziwił faktem lepszego brzmienia, gdy we wzmacniaczu zasilający Sulek, a w przetworniku Harmonix – niż odwrotnie. (Ten audiofilizm ma meandry, że aż się wierzyć nie chce.) Zasilanie internetowe zapewniał zestaw Silent Angel, dopiero co zrecenzowany, kabel ethernetowy od Ayona. Zestaw słuchawek składał się z Final D8000 Pro, HEDDphone, Sennheiser HD 800 i Ultrasone Tribute 7. Najlepiej wypadły Final i HEDDphone, ale skupię się na tych drugich, bo na nich wyraźniejsze różnice. Poza tym te HEDDphone są niezwykle wymagające – bardzo, ale to bardzo trudno dać im przy komputerze sygnał zdolny zmusić je do pięknego brzmienia. Tu grały z kablem słuchawkowym Sulka, który najlepiej współgrał z sygnałem po Olympusie.

I teraz rzecz kluczowa – dwa kable USB stanowiące punkt odniesienia. Rozdzielony na dwie osobne linie iFi Gemini oraz używana przeze mnie na co dzień Fidata. Brzmienia pokazały stylistycznie podobne, ale Fidata lepszej jakości i ją bliżej scharakteryzuję. W teście bardzo wysoko ją oceniłem i przy okazji pisałem, że japońska firma, specjalizująca się w elektronice, stworzyła ten kabel jako uzupełnienie swojego muzycznego serwera, kosztownego nawiasem. Zaznacza przy tym, że oferuje go po kosztach (1600 PLN), jakość odpowiada natomiast takim za circa dziesięć tysięcy. Z czym generalnie się zgadzam, ten kabel jest wybitny. Wybitny i spektakularny, dający muzykę żywą i aktywną, do tego gęstą, ze światłocieniem, melodyjną i wzbogacaną efektownym ale kontrolowanym pogłosem. (Dobitne pogłosy z HEDDphone i PrimaLuną.) Ogólnie miks pięknego brzmienia, momentalnie uderzający jakością. Względem zwykłego USB przepaść, a względem Olympusa?

 

 

 

 

Olympus to jest inna szkoła, nawet zupełnie inna. Tu słowo „miks” w ogóle nie pasuje, bo jego działanie czerpie jakość właśnie z nie miksowania. Nie ma wydatnych pogłosów (nawet z HEDDphone) i nie ma ciemnej, gęstej atmosfery z dobrze wyczuwalną wilgocią. Wszystko staje się spokojniejsze i wypośrodkowane, zrazu zdaje się też mniej efektowne. Takie wrażenie w pierwszych chwilach po przeskoku z muzycznego świata Fidaty, potem zaczynamy odkrywać. Z tym, że niepotrzebna do tego żadna wzmożona analiza – zbędne i wytężanie wzroku, i nadstawianie uszu. Rzecz prędko dociera sama, a im się dłużej słucha, tym jawi się piękniejszą. A jest to brzmienie luksusowe nie tylko własną, swoistą perfekcją, ale też niespotykanością. To znaczy, można dostać taki dźwięk od aparatury audio czerpiącej sygnał z high-endowego odtwarzacza (aczkolwiek dokładnie takiego samego nigdy nie doświadczyłem), natomiast z kabla USB w systemie komputerowym, to może coś podobnego przez Synergistic Research Galileo? (14 tys. PLN za metrowy plus 15,4 tys. za moduł uziemiający Ground Box SX.) Nie wiem, łeb w łeb trzeba by móc porównać, a chyba nie będzie okazji. Przy czym, o ile pamiętam, z Galileo jednak inaczej.

Skupmy się na przymiotach Olympusa. To kilka kluczowych cech tworzących własny świat. Przede wszystkim – takie wrażenie – sygnał zostaje oczyszczony. Zanika wszelkie dudnienie (a sygnał USB z natury jest dudniący), zanika także komasacja – dźwięki przestają sobie przeszkadzać, każdy ma dość dla siebie miejsca. Światło naturalizuje się do dziennej postaci i jest bardzo przyjemne, zarówno odnośnie temperatury barwowej, jak i tego, że nie jest ani jaskrawe, ani mroczne, ani też mdłe. Światłocień staje się dyskretny, a ekspozycja wyjątkowo wyraźna.

Na zewnątrz można uziemić.

Wraz z takim światłem i przestrzenną swobodą postaci wykonawców, a dokładniej ich głosy, zostają tak wyeksponowane, że nawet z dobrego odtwarzacza, a co dopiero po USB z komputera, takiej ekspozycji się nie spotyka. Przekaz uspokojony (najmniejszej sztucznej wyrywności), koloryt pastelowy (choć kiedy trzeba z połyskiem), muzykalność uwodzicielska. A przede wszystkim to razem – ta muzyczność, to światło, ta ekspozycja i swoboda przestrzenna – tworzy tak zjawiskowy klimat, że trudno się oderwać. Zdarty jak stara płyta audiofilski slogan „odkrywamy muzykę na nowo” okazuje się jak najbardziej na miejscu; via kabel Entreq Olympus USB muzyka podawana jest inaczej i jest zniewalająco piękna. Zarówno pod względem samej postaci dźwięków, jak i wydobywania ich z tła, które jest lepsze niż kiedykolwiek w muzyce przykomputerowej. Parametry separacji i rozdzielczości zyskują nowy punkt odniesienia, a wespół z tymi cechami pojawia się muzyka żywa, dynamiczna, oparta na dużych źródłach. Mająca także cechę obiecywaną przez Entreqa – znakomite proporcje i lokowanie dźwięków w przestrzeni. A powtórzę raz jeszcze rzecz stale powtarzaną: prawidłowe lokowanie w przestrzeni i trójwymiarowość sopranów (ergo całego dźwięku) to warunki sine qua najwyższej klasy brzmienia.

Tak sobie teraz siedzę przed monitorem po sesji odsłuchowej i myślę, że nie umiem tego brzmienia opisać, zmieścić jego postaci w słowach. Jest inne; zrazu zdaje się mniej efektowne, potem efektowniejsze. Może najlepiej będzie powiedzieć zwięźle, że ma najlepszą plastykę. Formowanie brzmień i przestrzeni, też uobecnianie w tej przestrzeni postaci, wychodzi tutaj lepiej. Ale ta muzyka nie jest dla tych, którym najbardziej odpowiada kotłowanina i efekty świetlne. To nie jest pokaz sztucznych ogni, to nie jest dyskoteka, to nie zamieszki uliczne. To jest pokaz kultury, także wolności od sztuczności i zniekształceń. Co, broń Boże, nie znaczy, że jakieś mocne, ostre kawałki wypadną przez to słabiej. Rockowy zespół rozpręży się przestrzennie, wykonawcy lepiej się wyosobnią, gitarowe struny lepiej zaznaczą, a każde, najmniejsze nawet brzmienie, zostanie wyeksponowane i zyska na specyficzności. To jest muzyka popisowa, galowa i uroczyście piękna, a nie jak piłkarska widownia, gdzie wszystko zbija się w jeden ryk. Na szczęście ta jej postać nie zatraca spontaniczności, zatem zostajesz urzeczony – w każdym razie ja byłem.

Najwyższej klasy słuchawki potwierdzają użyteczność tego wyrobu.

Oni staną się poprzez ten kabel inny – ci, których dobrze znasz. Kamienie milowe muzyki rozrywkowej, jak Louis Armstrong, Perry Como, Julie London, Elvis Presley, The Beatles, The Rolling Stones, Led Zeppelin i kolejni, pospołu z tymi wszystkimi, którzy tworzą krąg twych muzycznych fascynacji. Odkryją inne muzyczne twarze; dotychczasowe ich wizerunki, o ile zwykłeś czerpać je z Internetu, staną się piękniejszymi portretami.

Na mnie szczególne wrażenie wywarło wykonanie Fantaisie-Impromptu op.66 Chopina przez Alfreda Cortot. Normalnie brane z YouTube też oszałamia klasą pianistyczną, ale dźwięki nieznośnie się zlewają w realizacji z 1935 roku. Aż miałem ochotę bić brawo Olympusowi za to, jak pięknie je rozdzielał. Podobny efekt lepszego rozdzielenia mogłem obserwować w Hansa Zimmera Jisas Yu Holem Hand Blong Mi (The Thin Red Line), gdzie mamy do czynienia z klaszczącym wielogłosowym chórem.

Cholera, drogo każą za to płacić, ale jak kogoś stać …

Podsumowanie

Wybitne brzmienie po USB? Da się zrobić.

   Z  tym kablem brzmienie staje się „wygodniejsze”, jakbyś się przesiadł z drugiej do pierwszej klasy: wygodniejsze fotele, więcej miejsca na nogi i karmią także lepiej. Do tego otoczenie ładniejsze. To nie jest dobre porównanie, ale z porównaniami to tak zawsze, jeśli nie liczyć chlubnych wyjątków. Najprościej będzie powiedzieć, że przesyłana przez Entreq Olympus USB muzyka i bardziej się podoba i bardziej fascynuje, jako elegantsza i niezwyklejsza. Trochę jak kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, kiedy pojawiły się pierwsze stereofoniczne audycje radiowe. Znowu to nie jest trafne porównanie, ale te szokujące wówczas programy też dużo lepiej separowały źródła, dając muzyce więcej miejsca. Na większą oczywiście skalę, ale przy Olympusie USB także odnosimy wrażenie, że muzyka stała się mniej ścieśniona oraz zyskała więcej czasu na ukazanie swego przepływu przy lepszej rozdzielczość. Z tym czasem jednak przesadziłem, bo płynie równie wartko, a tylko lepiej widać nuty. Do czego dochodzi naturalistyczne zaplecze – odnosimy słuszne wrażenie, że brzmi to wszystko prawdziwiej. Względem niektórych kabli jest to też przejście w jeszcze innym stylu – z widoku miasta w nocnych światłach do widoku za dnia. I znów chybione porównanie, ponownie  przesadzone, ale coś z tego klimatu, z takiego świetlnego przeobrażenia, w tej kablologii jest.

Można powiedzieć jeszcze inaczej: kiedy się słucha wybitnego toru z udziałem Olympusa, bardzo dobrze nam jest wiadome, że muzyka ta jest lepszą. Ale kiedy przychodzi to uzasadnić, zwłaszcza uzasadnić dokładnie, to dzieje się jak z czasem w wykładni Św. Augustyna – dobrze wiem czym on jest, dopóki mnie nie pytasz.[1] Lecz że muzyce nie chodzi o wykładnie, a tylko samą lepszość (jej samej i jej aranżacji najszerzej rozumianej), możemy na tym poprzestać, wsparci na dotychczasowych porównaniach. Tego się słucha lepiej, ergo mocniej przeżywa. Przynajmniej ja przeżywałem. Zwłaszcza kiedy chwilami dostępowałem zapomnienia, że kabel nie jest mój i że tyle kosztuje.

 

System:

  • Źródło: PC. (YouTube, TIDAL, pliki Hi-res z dysku)
  • Switch: 2 x Silent Angel Bonn N8 z zasilaczem Forester 1.
  • Przetwornik: PrimaLuna EVO100.
  • Wzmacniacz słuchawkowy: Phasemation EPA-007.
  • Słuchawki: Final D800 Pro, HEDDphone (kabel Tonalium-Metrum Lab i Sulek), Sennheiser HD 800 (kabel Tonalium-Metrum Lab), Ultrasone Tribute 7 (kabel Tonalium-Metrum Lab).
  • Kabel LAN: Ayon.
  • Kable USB: Entreq Olympus, Fidata HFU2, iFi Gemini.
  • Interkonekty analogowe: Sulek Edia & Sulek 6×9.
  • Kable zasilające: Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek Edia.
  • Listwa: Sulek Edia.
  • Kondycjoner masy: Entreq Silver Minimus.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Acoustic Revive RIQ-5010, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”.

[1] Czymże więc jest czas? Jeśli nikt mnie o to nie pyta, wiem. Jeśli pytającemu usiłuję wytłumaczyć, nie wiem. (Św. Augustyn z Hippony „Wyznania”)

Pokaż artykuł z podziałem na strony

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy