Recenzja: Aqua Acoustic La Diva i La Scala

 

Aqua_Acoustic_La_Diva_La_Scala_009_HiFi Philosophy   Dawnośmy się odtwarzaczem płyt kompaktowych nie zajmowali, a ściślej od czasu dzielonego Ayona Sigma/CD-T, a to już rok prawie. Można oczywiście zabrać się za to było wcześniej, bo w końcu jest ich na rynku trochę, ale fakt że się jeden przed drugi nie pchają mówi sam za siebie, jasno dowodząc, że coraz bardziej zawężają im horyzont rynkowy z jednej strony powracające hurmem i w tryumfie gramofony, a z drugiej napierające w rosnącej masie odtwarzacze plikowe – od PC-tów zasobnych w przetwornik, poprzez smartfony i takie przenośne, a na coraz liczniejszych stacjonarnych kończąc,

I co to się porobiło, panie szanowny? A tak było miło. Jeszcze osiem lat temu nic na to nie wskazywało, bo gramofony nieśmiało dopiero zaczynały się pokazywać, a plikowców nie było wcale. Za to każda debata wokół nabywania nowego CD rozpalała namiętności i spory toczono zawzięte, że ten a nie tamten, a ów, to już wcale. A teraz gramofony-paniska, że w pas trzeba się kłaniać i bez nich wielkiego audio prawie już nie ma; odtwarzaczy plikowych tłumy wokół, że się trzeba między nimi przeciskać; a poczciwe CD-ki, to owszem, egzystują, i nawet jeden z drugim jest jeszcze gotów o wyższość poszczególnych modeli się kłóci, ale to już nie taka temperatura sporu i nie ta sama co kiedyś rozgorączkowana publika. O kable to się jeszcze czasami do krwi pobiją, ale o odtwarzacze już nie bardzo. Jednak co by nie mówić, każdy szanujący się audiofil płyt CD zgromadził zapas niemały i w czymś je kręcić musi, żeby nie zardzewiały. Latka też lecą nieubłaganie i starsze odtwarzacze pora złomować, za nowszymi się rozglądając, bo nie każdy chce mieć tylko gramofon albo tylko plikowca, co jasno wynika z korespondencji z czytelnikami. Pytania o dobry CD ciągle padają, a chociaż przeważnie w odniesieniu do przedziału poniżej dwudziestu tysięcy, to teraz zajmiemy się takim dwa i pół raza droższym, dzielonym i sławnym, bo takie mocniej działają na wyobraźnię i lepiej wszystkim są znane. A ten tutaj to nawet klasyk, rzecz bardzo uznana i sławna, a że na dodatek ze słonecznej Italii, ojczyzny pięknego śpiewu, to tym jeszcze lepiej.

Recenzowałem onegdaj znakomity włoski odtwarzacz, Lector CDP-7, ale o nim to teraz należy powiedzieć, że wraz z nowszą wersją podupadł boleśnie i trzeba o nim zapomnieć. A szkoda wielka, i może go jeszcze wydźwigną, ale na razie sza, bo to porażka. Nagrodę pewnie w związku z tym zaraz od kogoś dostanie albo już dostał, gdyż to wypróbowana metoda ratowania nadszarpniętych, tak więc tym bardziej ostrzegam. Kto inny musi zatem bronić honoru włoskiego audio na odcinku cyfrowych odtwarzaczy płytowych, ale o to nie ma zmartwienia, bo strzeże go właśnie nasz tytułowy duet przetwornika z napędem od Aqua Acoustic – La Diva-La Scala.

Na początek czepię się nazwy, bowiem Aqua Acoustic brzmi trochę dziwnie, ale uświadomiwszy sobie, że w wodzie dźwięk niesie się prawie pięć razy szybciej, dzięki czemu dociera o wiele dalej i wieloryby potrafią wymieniać wiadomości na dystansie nawet stu kilometrów (wykorzystując dodatkowo kanały akustyczne na styku wód o różnej temperaturze), szybko dociera do nas, iż „wodna akustyka” może stanowić synonim wyższości. Poza tym początkowe „aq” znaczy tu także według producenta „aqurate”, no więc tym bardziej. La Scala znów – to wiadomo – najsławniejszy teatr operowy świata i matka wszystkich oper, a La Diva to główna postać na jego scenie – tak zwana primadonna we własnej postaci. Divy operowe nie są wprawdzie od czasu ustania słynnej rywalizacji Marii Callas z Renatą Tebaldi tak popularne jak niegdyś, ale wciąż pomieszkują w legendach, że przypomnimy oszałamiającą ponoć Giudittę Pastę, której Bellini dedykował najsłynniejszą kobiecą arię Casta diva; muzę Rossiniego, potrafiącą śpiewać sopranem i altem, przedwcześnie tragicznie zmarłą Marię Malibran, czy Jenny Lind, podziwianą przez Chopina i uwielbianą przez Mendelssohna. Tak więc już w samej nazwie przedmiotu tu opisywanego zaszyte są wielkie ambicje i światowe aspiracje, a pozostaje sprawdzić, czy są zasadne.

Firma Aqua Acoustic nie wlecze za sobą długiej historii, którą mogłaby się przyozdobić, ale to ma też swoje zalety, gdyż nie ciąży żadnym balastem opinii ani koniecznością kontynuacji jakiejś drogi rozwojowej. Poza tym i tak ma się ta włoska marka w co promocyjnie przyodziać, bo firma została wprawdzie powołana do życia pod obecną nazwą dopiero w 2010 roku, ale wcześniej istniała przez dwie dekady pod inną, świadcząc usługi wykonawcze i projektowe dla zewnętrznych zleceniodawców, których nazw zdradzić nie można, ponieważ objęte jest to klauzulą tajności. Powołana została w Mediolanie przez konstruktorów Stefano Jelo i Cristiana Anelli, z myślą, by wykonać możliwie najlepsze przejście od dźwięku cyfrowego na pylcie (bądź w przypadku samego przetwornika także plikowego) do jego analogowej reprezentacji w głośnikach, z wykorzystaniem rozległej wiedzy, jaką udało się zgromadzić na przestrzeni wieloletniej działalności,

Przedsięwzięcie zainicjowane pod herbem Aqua Acoustic się najwyraźniej powiodło, bowiem w bardzo krótkim czasie spadło nań wiele nagród, włącznie z takim typu: „Najlepszy przetwornik na świecie”, czy „Niczego lepszego dotąd nie słyszałem”.  A były też między nimi laurki od najbardziej znanych recenzentów, jak również złote medale za najlepszy dźwięk na targach, tak więc rekomendacyjny przyodziewek ledwie jeszcze raczkujące Aqua Acoustic bardzo prędko posiadło. Trzeba także od razu wspomnieć, na jakiej bazie ten najlepszy transfer cyfry w analog miał się odbywać; i tu wymienić musimy brak cyfrowej filtracji na wejściu, nieobecność sprzężenia zwrotnego, czystą klasę A w odniesieniu do wzmacniania sygnału, super kości  w przetworniku (pracujące osobno po dwie  w każdym kanale), brak upiększania poprzez nadpróbkowanie i sztuczne wygładzanie, a także zaprzęgnięcie do roboty tranzystorów MOS-FET i lamp. Gdyby więc chcieć to ująć krótko a treściwie, zamiany cyfry w analog postanowiono dokonać najkrótszą drogą i w oparciu o możliwie najlepszą technologię, a podejście z brakiem filtracji szybko znalazło naśladowców pośród najbardziej znanych producentów. Pora sięgnąć po szczegół.

Napęd La Diva

No no no, nie częsty widok - rasowa dzielonka rodem z Piemontu. La Diva. I La Scala.

No, no, no, nieczęsty widok – rasowy podział rodem z Piemontu. La Diva i La Scala.

   Sekcja napędu zwie się La Diva, bo to ona wiruje na scenie, a wiruje kręcącą się płytą. Skoro zaś obiecane na wstępie było, że użyte zostanie wszystko co najlepsze, to nie mogło stać się inaczej, niż żeby te płyty obracał napęd Philips CD2-Pro, powszechnie uważany za właśnie do tego najlepszy.  Ma on wprawdzie mocną konkurencję ze strony napędów TEAC i Accuphase, a w dodatku sam nie jest już przez Philipsa wytwarzany, ale Aqua Acoustic zgromadziło spore zapasy na użytek nowej produkcji oraz ewentualnych  napraw (szacowane na kilka lat), a przy tym te konkurencyjne zamienniki nie są do kupienia, ponieważ stworzono je wyłącznie na użytek firm macierzystych. Wobec tych zgromadzonych zapasów nie musimy się kłopotać o los tych napędów w La Diva, musimy natomiast dokładnie przyjrzeć się całości. Dorzucę tylko nim to nastąpi, że firma właśnie kończy prace nad własnym napędem, a zadebiutuje on w nowym odtwarzaczu, jeszcze bardziej referencyjnym od teraz opisywanego, który jednak go nie zastąpi, tylko będzie stanowił nowy czubek oferty. Ale to jeszcze raczej nie jutro nastąpi.

Od zewnątrz ma La Diva po włosku, a więc w sposób wyszukany i niepowszedni, wykrojony z grubego aluminium panel przedni o łukowatych i ozdobnie podcinanych kształtach, przy czym od razu zaznaczę, że rzucająca się na fotografiach w oczy nieco inna karnacja tych paneli u sekcji napędu i przetwornika, wynika ze zmiany podwykonawcy a nie jakiegoś zużycia czy braku dopasowania. Nowsze panele będą jaśniejsze, albo do wyboru czarne, a na obecnym w teście przetworniku jest jeszcze wersja starsza, ciemniejsza, choć sam przetwornik wcale stary nie był, tylko sprzed paru zaledwie miesięcy. Wykonany nawet w najnowszej wersji MkII, ale o tym za chwilę.

Także sekcja napadu pochodziła już z czasów po modyfikacji, czego przejawem nie tylko jaśniejszy panel, ale także wyświetlacz w kolorze bursztynowym a nie zielonym, mający nieco większe znaki. Rzucane na czarne tło prezentują się ładnie i są bardzo czytelne, a zaraz obok lokującego się jak zawsze po lewej włącznika głównego znajduje się osobna dźwigienka do tego panelu wygaszenia, po której użyciu będzie tylko przez sekundę wyświetlał nową wiadomość (na przykład tytuł nowo zaaplikowanej płyty), a poza tym pozostanie czarny, co pozwoli bardziej skupić się na muzyce.

Włoska elektronika nie zawodzi wizualnie - jest smakowicie, acz bez zbędnych wodotrysków. Po prostu piękne!

Włoska elektronika nie zawodzi wizualnie – jest smakowicie, acz bez zbędnych wodotrysków. Po prostu piękne!

Dość twardo – powiedziałbym, profesjonalnie – chodzące dźwigienki funkcyjne są dla Aqua Acoustic charakterystyczne, a zaczerpnięto je najpewniej rzeczywiście od profesjonalnych paneli obsługowych. Oprócz dwóch na lewo od wyświetlacza, będących włącznikiem i ściemniaczem, po prawej znajduje się pięć tradycyjnych funkcyjnych, dublujących obsługę z pilota, który także jest nowy i cały z metalu.

Od wierzchu po prawej znajduje się ręcznie przesuwana i ze średnią siłą oporu chodząca osłona napędu, którego tradycyjnym uzupełnieniem jest niewielki krążek dociskowy. Załadowanie płyty następuje szybko i bezproblemowo, a odczyt startowy trwa dwie sekundy.

Oprócz grubego płata aluminium na froncie resztę korpusu stanowi profil z aluminiowej blachy, a ciekawostką jest fakt, że powleczono go specjalnym lakierem proszkowym, używanym w lotnictwie do tłumienia wibracji. Powłoka ta ma szorstką fakturę i trzeba uważać by jej nie uszkodzić, a prezentuje się efektownie i skrywa swą niecodzienną funkcję.

Od tyłu, poza oczywistym gniazdem zasilania z włącznikiem głównym, znajduje się aż sześć wyjść cyfrowych: I2S, Word Clock, AT&T, S/PDIF (w dwóch typach) oraz AES/EBU. Producent zaleca jednak tylko jedno, dostarczając od razu do niego kabel, a chodzi o najszybsze i najbardziej bezstratne I2S, które zaleca dla swojego napędu także Ayon.

Całość stoi dość nietypowo, bo na czterech elastycznych stożkach z gumowatego tworzywa, dających wyraźnie odczuwalne resorowanie. A że postawiłem obie sekcje na sobie, a wspólnie na platformie Rogoz Audio i jeszcze stoliku Power Base, to odcięcie od wibracji miały perfekcyjne.

Przetwornik La Scala

Nawet najdrobniejsze detale są wykonane niezwykle pieczołowicie.

Nawet najdrobniejsze detale są wykonane niezwykle pieczołowicie.

   Wobec ładowanego od góry napędu przetwornik La Scala musiał się znaleźć na spodzie, ale to chyba dla niego nie ujma, bo tak to pomyślał sam producent.

Panel przedni ma ta La Scala identyczny, ale na nim nie dźwigienki tylko po lewej dwa przełączniki obrotowe, z których jeden jest włącznikiem OFF/ON, a drugi selektorem wejść. Poza tym jest jeszcze tylko wąska szczelina, analogiczna do tej z napędu skrywającej dźwigienki funkcyjne, tyle że nieco dłuższa i zasobna jedynie w zieloną kropeczkę informującą o pracy oraz pojedynczą dźwigienkę regulacji fazy wyjścia XLR. Szczelinowość nie jest jednak wyłącznie ozdobna z dodaną lokacją dla światełka i dźwigienki, ale pełni też funkcję nawiewu dla dwóch znajdujących się za nią lamp wzmacniających sygnał wyjściowy. Są nimi klasyczne triody ECC81, które producent oferuje w wersji od słowackiego JJ albo rosyjskiego Gold Lion-Marconi; a do mnie dotarły te drugie i wiąże się z nimi dłuższa historia, ale o tym przy okazji odsłuchów. Poza tym od zewnątrz mamy ten sam co w napędzie aluminiowy profil pokrywy korpusu, napylony antywibracyjnym proszkiem, oraz te same stożki nośne, a z tyłu pięć wejść cyfrowych (bez AT&T, a za to z USB), a wszystkie z obsługą standardu 24-bit/192 kHz, plus 384 kHz dla USB, jako upgrade do wersji MkII. Poza tym jeszcze tylko po tradycyjnej parze wyjść RCA i XLR, o których krążą słuchy, że te symetryczne są o wiele lepsze, a co sam o tym sądzę, do tego jeszcze dojdziemy. Wejście USB jako jedyne obsługuje też standard DSD, a więc zgodność plikowa nie nastręcza problemów.

W przypadku przetwornika szczególnie ważne jest wnętrze, a w nim obok pary lamp na wyjściu znajdziemy też parę transformatorów rdzeniowych, znacznie lepszych od toroidów zasilających niższy model La Voce i własny napęd. Jednak najważniejsze są same kości DAC, a te zbiegiem okoliczności okazują się identyczne jak w dopiero co recenzowanym przetworniku Audio-gd, bowiem znów trafiamy tu na starych znajomych z 1998 roku – 24-bitowe kości Burr-Brown PCM1704-K. Można wprawdzie zamówić wersję La Scala z kośćmi bez K, czyli nie selekcjonowanymi, ale polski dystrybutor się na to nie pisze i sprowadza wyłącznie urządzenia na bazie selekcjonowanych. Tych kości od Burr-Brown zgromadziła Aqua Acoustic podobno wiele tysięcy, tak więc ma zagwarantowaną od ich strony produkcję na lat kilkanaście, co raczej dobrze nie świadczy o przewidywaniach włoskich inżynierów odnośnie osiągnięć producentów współczesnych przetworników jednobitowych, ale może nas jeszcze oni kiedyś pozytywnie zaskoczą.

Staromodna ergonomia użytkowa z wykorzystaniem hebelków również cieszy oko, a przy tym jest miłą odskocznią od tych wszystkich przycisków i paneli dotykowych.

Staromodna ergonomia użytkowa z wykorzystaniem hebelków również cieszy oko, a przy tym jest to miłą odskocznią od tych wszystkich przycisków i paneli dotykowych.

Tych PCM 1704-K jest tu po parze w każdym kanale, a przesunięte są względem siebie fazowo, tak samo jak robi to Accuphase, tyle że używając dużej ilości kości jednobitowych. Służyć ma to poprawie analogowości poprzez wygładzanie krzywej sygnału i naprawdę nieźle się sprawdza. Przetwornik wdraża też zainicjowaną przez twórców Aqua Acoustic jeszcze w 2005 roku koncepcję braku filtracji cyfrowej na wejściu, a na wyjściu posługuje się, jak już zdążyłem wspomnieć, parą lamp i tranzystorami MOS-FET. Wybór lamp ECC81 nie jest przy tym dowolny, bowiem znane są z najmniejszej ilości generowanych zakłóceń i szumów własnych.

Bardzo ciekawą własnością jest zastosowanie budowy modułowej, w postaci siedmiu osobnych płytek montażu dla poszczególnych sekcji, dzięki czemu zarówno naprawa jak i ewentualne modyfikacje dają się łatwiej realizować, czego najlepiej dowodzi możliwość szybkiego przejścia od wcześniejszej wersji MkI do obecnej MkII.

Przypomnę tu po raz kolejny, że wiele lat temu obiecywano taką modułowość dla wszelkiej aparatury elektronicznej, ale pojawiła się tylko w odniesieniu do komputerów, a i to nie do końca, z uwagi na niepodzielność i integracyjny charakter płyt głównych.

W opakowaniu przetwornika oprócz instrukcji i całkiem niezłego  kabla zasilającego znajdziemy jeszcze porządny kabel I2S, a spiąwszy nim obie części zabrałem się za ocenę brzmienia.

Odsłuch

Granie z plików co prawda nie jest już równoznaczne z posiadaniem CDka, ale   wciąż kojarzy się z najwyższą formą audiofilizmu.

Granie z cyfrowego zapisu co prawda nie jest już równoznaczne z posiadaniem CD-ka, ale ten wciąż kojarzy się z najwyższą formą audiofilizmu.

   W tym miejscu, tak jak już nieraz, pojawia się historia lampowa – dosyć zawiła, bo aż o cztery pary lamp zatrącająca.

Odtwarzacz przyjechał z lampami Gold Lion, nowiuteńkimi jak wiosna, czyli do wygrzewania. Ale i tak postanowiłem go od razu posłuchać, a postąpiłem przy tej okazji dosyć perfidnie, bo odsłuch odbył się bezpośrednio po posłuchaniu ogranego niczym doświadczony piłkarz Accuphase DP-700. Tego typu podejście duetowi od Aqua Acoustic nie bardzo się spodobało, toteż obdarzył mnie mocną wypowiedzią w stanowczym i nieco szorstkim tonie, dając jasno do zrozumienia, że odrobina odsłuchowej kultury ze strony pana recenzenta by nie zaszkodziła. Zbesztany szybko się pokajałem, zostawiając lampy na trzy doby pod prądem, do wiadomości przyjmując też fakt, że gra to włoskie duo na pewno dynamicznie.

Trzy dni później zabrałem się za odsłuchy już bardziej na serio i z miejsca dotarła do mnie radykalna przemiana, a wraz z tym informacja, że lampy Gold Lion – mimo iż współczesne i jeszcze rosyjskie – prezentują poziom naprawdę nielichy. Zagrały nie tylko dynamicznie, ale także dużym dźwiękiem i z wysoką kulturą. Gładko, z werwą, z parciem naprzód (bardzo w dodatku żwawym), a jednocześnie z precyzją artykulacji (bez podostrzeń) i z dobrą, a nawet bardzo dobrą, indywidualizacją wokalu. Tyle tylko, że w uszach poza samą elegancko wybrzmiewającą muzyką dzwoniła mi wypowiedź dystrybutora, według którego te zakupowe, to owszem, ale sam ma parę Mullardów, z którymi jest dużo lepiej, a pewnego razu zawitał też do nich klient z parą autentycznych ECC81 Gold Lion-Marconi, no i do dziś się nie mogą otrząsnąć po tamtym odsłuchu, zwłaszcza że od pół roku próbują i nie mogą takich oryginalnych Marconi zdobyć.

Wspomniane Mullardy też miały według zapowiedzi przyjechać, ale zapomniano je zapakować, niemniej po telefonicznej interwencji przybyły. Zanim jednak je zaaplikowałem, posłużyłem się w miejsce fabrycznych Gold Lion własnymi ECC801S Telefunkena, uchodzącymi według periodyków branżowych i stron handlujących lampami za zdecydowanie najlepsze jakie tylko były – i nie ma nawet o czym gadać, bo są genialne. Lampy te wykonywał Telefunken na zamówienie telekomunikacji i wojska, a gdyby chodziło o wersję 803S, będącą odpowiednikiem najpopularniejszych małych triod ECC83, to na pewno bym takich nie miał, bo para z pewnego źródła kosztuje teraz circa tysiąc pięćset dolarów. Ale 801S są cztery-pięć razy tańsze i sobie pozwoliłem. To nie byłby zły zakup, gdyby porównywać je do tych rosyjskich Gold Lion, czy nawet oryginalnych Mullardów – jeszcze na dodatek takich „yellow label”, czyli najlepszych . Ale nie tylko do nich można je porównywać. Na razie jednak do nich właśnie je porównajmy – i do rosyjskich Gold Lionów, na pewno są lepsze; a lepsze głównie poprzez różnicowanie i całościową kulturę. Co by nie mówić o dobrym poziomie tych nowo produkowanych Gold Lionów w odniesieniu do gładkości połączonej z dynamiką, szczegółowością i dobrą ekspresją barw, a jeszcze lepszą ludzkich głosów, to jednak sławne Telefunkeny pod każdym z tych względów poza dynamiką okazały się lepsze, a przy tym dźwięki zdecydowanie lepiej różnicowały. Subtelniej ukazywały delikatność, bardziej też były misterne, i więcej wyszukiwały niuansów, a brzmienie całościowo miały trochę ciemniejsze, bardziej tajemnicze i ciut cieplejsze. Bardziej w dodatku płynne – co dobrze korelowało z nazwą odtwarzacza – i lepiej w całość spojone, czyli bardziej koherentne. Dawało się od razu usłyszeć różnicę, ale gdyby ktoś chciał utrzymywać, że te legendarne (było, nie było) Telefunkeny  jakoś deklasowały czy pogrążały, to w żadnym razie. Były po prostu odczuwalnie lepsze i na tym koniec. Tak z dziesięć, może dwadzieścia procent, gdyby się upierać na miary liczbowe. No, może w porywach trzydzieści. A porównywałem rzetelnie, na dwóch wzmacniaczach, bo oprócz Twin-Heada podpiętego Sulkiem  zaprzągłem tranzystorowego Phasemation, podpinając go XLR Tellurium Black Diamond.

I może ta technologia się już realnie zestarzała...

I może ta technologia się już realnie zestarzała…

Na kanwie tej partii porównań jeszcze taka dygresja, że kiedy był początkowo ten Phasemation podpięty do zasilania podobnie krótko jak Twin-Head, wówczas dostał tęgie baty, ale jak sobie postał wraz z odtwarzaczem trzy dni pod prądem, to grał zrazu na poziomie tylko niecałą godzinę grzanego Twin-Heada i dopiero potem zaczął coraz bardziej odstawać, ale i tak prezentował się przednio, mimo iż nie wykorzystywał po stronie słuchawek swojej symetryczności, która go bardzo poprawia.

Gorzej-lepiej, od razu czy po czasie, lampy Telefunkena do żadnrgo ze wzmacniaczy nie chciały się idealnie dopasować, chociaż na pewno lepiej do Phasemation. Z Twin-Head grały trochę za ciemno i nie dość ekspresyjnie, topiąc niektóre smaczne kąski w brzmieniowej ciemnej i gładkiej toni, natomiast z Phasemation w jaśniejszej tonacji, ale minimalnie za jasnej, zwłaszcza przy słabszych nagraniach. Nie było ideału, aczkolwiek z Phasemation świetnie, a i z Twin-Head też bardzo dobrze. Zastosowane następnie Mullardy pokazały jednak, że może być lepiej – i to o sporo. Dwie się ukazały poprawy. Po pierwsze dopasowanie do obu wzmacniaczy, bo ani z Twin-Head nie było już za ciemno, ani z Phasemation zbyt jasno i ciut za surowo, tylko wszędzie w sam raz i bardzo bogato. A jeszcze do tego z większym zróżnicowaniem tego co ciche i głośne oraz drobne i duże, a na dodatek wszystkie linie dynamiki i melodyki kreślone były na pięknych łukach analogowego brzmienia, bez żadnych strzępień czy schodków. Elegancka, płynna jazda pod każdym względem – no i jeszcze jedna rzecz bardzo ważna, ta druga najważniejsza – mianowicie więcej światła. To światło wszystko rozświetlało, a przy tym było migotliwe i subtelne; coś jak toń górskiego strumienia podświetlana słońcem. I grało to naprawdę pięknie, a jedyne co psuło zabawę, to telefoniczne relacje dystrybutora, że te oryginalne Marconi pobiły „yellow label” Mullardy tak dotkliwie, że zgroza –  no i co by to konkretnie znaczyć miało? A znaczyć miało podobno przestrzeń i precyzję lokalizacji źródeł oraz ogólne piękno, które z nimi szczególnie były dobitne i głęboko w pamięć zapadające.

Wszystkie te lampowe relacje niewątpliwie okazały się pouczające i bardzo same z siebie ciekawe, ale tak naprawdę czekałem na co innego. Tak się składa, że lampy ECC81 pracują także jako sterowniki w mojej końcówce mocy i dlatego kupiłem te 801S Telefunkena. Ale oprócz nich mam kilka innych par – RFT, GE, JJ i jeszcze jakieś, ale to nie jest istotne. Ważne jest, że są pośród nich 5965 Telefunkena o długich anodach, co je już na oko odróżnia. (Chociaż Gold Lion też mają długie.) Te uchodzą w świecie lampowym za bardzo dobre ale nie jakieś szczególnie wybitne; lokujące się w hierarchii wyraźnie poniżej 801S, których mogą być zamiennikiem.

...to przypadek La Divy i La Scali ma pokazać, że Compact Disc wciąż potrafi czarować!

…to jednak przypadek La Divy i La Scali ma pokazać, że Compact Disc wciąż potrafi czarować!

Pisałem niedawno w artykule o audiofilizmie i szczęściu, jak wiele krąży w Internecie mylnych głupot, a wyższość 801S nad 5965 jest właśnie jedną z nich. Nie wykluczam, iż mogą zdarzyć się sytuacje, kiedy 801S faktycznie wypadają lepiej, ale raczej trudno mi to sobie wyobrazić. Poczyniłem jakiś czas temu staranne porównania na bazie własnego toru i cienia wątpliwości nie mam, że 5965 oferują brzmienie wyższej jakości, co w odtwarzaczu La Diva-LaScala dokładnie się powtórzyło. Tak więc wszystko co dalej odnosić się będzie do opisu z tymi lampami, a na początek charakterystyka brzmienia Twin-Head i OPPO PM-2 napędzanych tytułowym źródłem z rzeczonymi 5965.

Odsłuch cd.

Ale nie obejdzie się to bez wykorzystania nowoczesnej technologi.

Ale nie obejdzie się tu bez wykorzystania nowoczesnej technologi.

   Na czym polega przewaga tych lamp i ich wyjątkowość? Przede wszystkim na całościowym charakterze spektaklu. Zagrał z nimi włoski odtwarzacz w sposób odmienny niż wcześniej i niezwykle wyrafinowany. W tym samym artykule o szczęściu pisałem też o zjawisku jakości granicznej, poza granicą której słuchanie zyskuje inny wymiar, stając się iluminacją. I właśnie dopiero z lampami 5965 spłynęła na mnie iluminacja, co tym jest cenniejsze, że ostatnio ulegam jej niemal wyłącznie ze słuchawkami K1000 albo jakimiś super głośnikami. Tymczasem tutaj bez wsparcia ze strony wszystko okraszającej dynamiką końcówki mocy i mających binauralną konstrukcję K1000, za sprawą „zwykłych” OPPO PM-2 i samego słuchawkowego wzmacniacza, który do arcymistrzów dynamiki na pewno nie należy i bardzo jej od źródła pożąda, przeniosłem się w świat czystej kreacji piękna. A między innymi dlatego, że system zdołał powtórzyć pewną kluczową własność takich najwyższej jakości popisów, mianowicie pokazał całościowy, wszystko ogarniający spektakl. A w tym spektaklu najważniejszą z cech była moim zdaniem jakość, czy raczej postać, sopranów. Nieraz już o tym pisałem, ale powtórzyć nie zaszkodzi: Otóż w takim super graniu soprany nie zostają przestrzennie ograniczone. Nie są jak jakieś iskierki czy nawet większe lokacje, które tu i tam się pokazują – a kiedy brzmią dźwięcznie, misternie i bez śladu podostrzeń, to mówi się, że są świetne. Naprawdę dobrze reprodukowane soprany są całkiem innej natury (no chyba, że będziemy mówili o dzwoneczkach). One się rozciągają na cały muzyczny przestwór i niczego nie mają z punktowości. Są niczym jakaś wypełniona sopranowo przestrzeń, wszystko sobą ogarniająca, co daje całkiem inną postać muzyce i inny jej odbiór. Dopóki takich sopranów nie ma, dopóty system nie wzbije się na prawdziwe wyżyny i przynajmniej u mnie nie będzie iluminacji. Będzie tylko świetnie lub bardzo dobrze – i owszem, chętnie posłucham, ale się z tym nie utożsamię. Żaden sopranowy pikuś, nawet najbardziej wykwintnie pikający, nie wprawi mnie w ekstazę. Tak więc dopiero po przejściu na 5965 zaznałem prawdziwego spełnienia, mimo iż te Mullardy takie były świetliste i głębokie. Dwie jeszcze inne bardzo ważne rzeczy lampy 5965 zaoferowały. Pierwsza, to realizm wykonawców. Co do niego, także jest pewna granica; trudniejsza może niż w przypadku sopranów do opisania, a polegająca na tym, że obecność „innego” nie wymaga łapania się na tym, że faktycznie ma miejsce, tylko staje się sama przez się oczywista. Nie trzeba się przyglądać, analizować, rozpatrywać za albo przeciw, tylko ten ktoś śpiewający po prosu jest. Wyczuwa się całym sobą jego perfekcyjną złudę bycia, odruchowo i bezrefleksyjnie nie poczytując jej wcale za złudę. W naturalnym, intuicyjnym odbiorze jest ona oczywista, i co za tym idzie nie można jej doczepić żadnego uchybienia. Ani ciut nie ma za wysoko czy za nisko podanej tonacji, artykulacji zbyt gładkiej albo chrypliwej, przesadnego oświetlenia bądź nazbyt słabego. To się na pewno też wiąże z tą wspomnianą reprodukcją sopranów, a także z widzeniem całościowym i całościowym odbiorem. A kolejna rzecz ważna, to właśnie całościowy odbiór nie tylko ludzkich postaci, ale ogólnie wszystkiego. Ta muzyka przestoje być „jakaś”. Dobra czy świetna, ciemna albo jasna, bardziej basowa bądź sopranowa, super szczegółowa, poprawna tonacyjnie – i tak dalej. Ona po prostu jest sobą i nie podlega ocenie, tylko objawia się niczym prorok. Inaczej mówiąc – jest natchniona. Sama z niej bije prawda i nie potrzeba tego analizować, chociaż recenzent oczywiście powinien.

A już na pewno w przypadku La Divy!

A już zwłaszcza w przypadku La Scali!

A zatem skoro już muszę, to powiem, że w części poświęconej odsłuchom słuchawkowym odtwarzacz La Diva-La Scala pozwolił się poznać jako przede wszystkim dynamicznie i realistycznie grający. To combo nie odwołuje się do upiększeń, nie przesadza z podgrzewaniem atmosfery i nie akcentuje w przekazie muzycznej drobnicy, a już zwłaszcza z lampami 5965. Nacisk kładzie na całościowy spektakl i nurt główny muzyki, a nie jakieś sprawy poboczne, smaczki, detale i niuansiki. Zwyczajnie nie ma na nie czasu, bo chociaż są jak najbardziej obecne, to z uwagi na wybitną dynamikę i wysokie tempo działania, traktujemy je właśnie jak detale i sprawy drugorzędne, a nie coś, co wobec całościowej rozlazłości i braku pochłaniającego spektaklu zaczyna wybijać się na plan pierwszy i najbardziej przykuwa uwagę. Tu dominuje tempo i autentyczny realizm, a nie taki spaczony nienaturalnym światłem czy zalewem drobiazgów wobec nie dość wyeksponowanych spraw najważniejszych. Albo mówiąc najkrócej – nie ma dziwaczenia i nudy.

Nie wiem czyście zwrócili uwagę, ale zapanowała ostatnio w sztuce filmowej moda na operowanie nieautentycznym światłem. Robi się filmy w oświetleniu zielonym, niebieskim albo żółtym – i pewnie w mniemaniu twórców bardzo jest to artystycznie przebiegłe i nastrojowości służące, ale w sumie to lipa, a sztuka filmowa generalnie ma się teraz nad wyraz kiepsko i kicz następuje za kiczem. To jednak inny temat, a mnie chodzi wyłącznie o to, że La Diva-La Scala gra jakby się akcja rozgrywała przy świetle naturalnym i wziętym ze środka dnia, a nie w schyłku wieczoru lub o jaskrawym brzasku. To jest realizm południa; bardzo ruchliwy i wartki. Ale to wcale nie znaczy, że nie może się tu pojawić jakiś mocno akcentujący się nastrój. Smutek, groza czy radość jak najbardziej się pojawiają, ale tylko w oryginalnym aranżu nagrania, bez dodawania przez aparaturę nastrojów własnych. Bez chłodzenia czy ocieplania, jaskrawości czy mroku, sopranowego kreślenia cienkich kresek bądź basowego pogrubiania.  Samo życie wypływa z nagrań i mnie przynajmniej bardzo to odpowiadało. Nie jestem wprawdzie wrogiem nut tłustych, polewanych gęstym, zawiesistym sosem; ani delikatnych sopranowych mgiełek i srebrzeń, ale dynamiczny realizm jest mi na pewno bliższy i na długą metę mniej męczący, tudzież mniej narażony na kontestację. I to właśnie tutaj dostałem, ku swej niekłamanej uciesze.

No proszę - dekady cyfryzacji wciąż nie mogą doścignąć ducha lampy elektronowej. Może kiedyś...

No proszę – dekady cyfryzacji wciąż nie mogą doścignąć ducha lampy elektronowej. Może kiedyś…

Słuchawki słuchawkami, a gros audiofili dosiada jednak kolumn, tak więc pora najwyższa na nie. Nie mając dwóch par 5965, zostawiłem te jedyne w przetworniku, a do osieroconej końcówki mocy włożyłem Mullardy, jako następne z najlepszych. A dalej już kablami głośnikowymi Crystal Cable Reference wędrował sygnał ku głośnikom Egglestone The Rosa Signature, tak żeby nikt nie marudził, że nie dość jakościowo było.

Prawdę rzekłszy za wiele nowego do zreferowania nie mam, bowiem tor z głośnikami ukazał walory ściśle odpowiadające prezentacji słuchawkowej. Znów było dynamicznie i znowu w świetle dnia, a realizm jak z życia, bez żadnych upiększeń. W żadnym razie nie był to jednak realizm ubogi, bo nie tylko zdobiła go dynamika i komplet walorów stricte high-endowego grania, ale sama muzyka nie jest  wszak daniem postnym tylko odświętnym, a psim obowiązkiem każdego realizatora nagrań jest nie tylko tego nie zepsuć, ale jeszcze wyeksponować. Efekt wypadkowy był taki, że system bardzo dobitnie ukazywał różnice w jakości przedkładanych mu krążków, niczego nie maskując ani nie upiększając ponad samo to, że był właśnie zawsze pięknie realistyczny i odtwórczo szczery. Bez czarowania, złocistości, smolistych czerni, tajemniczych zakamarków ani dociepleń; tylko dynamicznie i wartko naprzód, a każdy detal wyraźny, ani trochę nie schowany, i jeszcze w dodatku z całą mocą naturalizmu przekazany. W efekcie za każdym razem budował się klarowny obraz orkiestry czy jakiegoś mniejszego składu, a głosy wykonawców były tak prawdziwe, jak tylko w przypadku płytowych nagrań jest to możliwe; samym czarem własnym i niczym więcej ozdobione. Prawdę o sobie głosił także fortepian, ze szczególnym naciskiem na potęgę, dźwięczność oraz złożoność harmoniczną, które wspólnie dawały inspirujące spektakle. Jedyne co było od samego toru dodane, to znakomita przestrzenność głośników Egglestona, z tym że w analogii do odtwarzacza również ten aspekt charakteryzował realizm, a wraz z tym jeszcze dobitniejsze było różnicowanie nagrań, znakomicie obrazujące w którym przestrzeń zawarto ogromną, a gdzie jest ona znacznie skromniejsza. Żadnego własnego uprzestrzenniania ze strony głośników i upiększania ze strony toru, a jedynie potencjał ukazywania wszystkiego co zapisano na płycie.

Odsłuch cd.

Ale co tam, liczy się efekt, a ten wprost oszałamiający swym realizmem!

Ale co tam, liczy się efekt, a ten jest wprost oszałamiający swym realizmem!

   Na koniec nie od rzeczy będzie scharakteryzować styl odtwarzacza La Diva-La Scala poprzez pryzmat porównania do konkurującego z nim w bezpośrednich porównaniach Accuphase DP-700. Niezależnie bowiem od przynależności obu do ścisłego high-endu, pewne rzeczy pokazują naprawdę inaczej. Accuphase jest nieco słodkawy i nieco cieplejszy, a źródła dźwięku pokazuje mniejsze i bardziej skupione. Przy tym dźwięk głębszy buduje i bardziej w ciepłych kolorach, które na ciemniejsze tło są rzucane. Większą także wagę przykłada do drobnych dźwięków i niuansowości, a z kolei wraz z głębszym całościowo brzmieniem bas również podaje głębszy i bardziej wypełniony. W sumie jest to zatem popisowy Technicolor w maksymalnej rozdzielczości i z subwooferowym basem, wyjątkowo miły i przyjazny w odbiorze, że skojarzenie z palącym się na kominku ogniem i choinką z masą prezentów się z lekka nasuwa. To niewątpliwie atmosfera odświętna i same miłe rzeczy, że nawet zziębnięty na kość się ogrzeje a srodze zasmucony pocieszy. Super przyjazne granie, a jednocześnie aromat i bogactwo smakowe najlepszego koniaku, co to go także na ogrzanie i poprawę nastroju serwują. A w tle tego też oczywiście realizm, bo inaczej jak na jego bazie i autentycznym przywołaniu wykonawców nie ma high-endu. Tyle że japoński odtwarzacz bardziej przypomina inscenizację teatralną niźli happening uliczny, z całym przepychem gry świateł, doborem specjalnej akustyki i atmosferą czegoś niezwykłego.

La Scala-La Diva podaje zaś muzykę znacząco odmiennie. Nie dociepla, nie złoci i nie jest słodkawa. Światłem operuje naturalnym, w którym wszystko prezentuje się wyraźnie ale bez żadnej natarczywości, a temperaturę otoczenia ma spacerową, jak w jakiś zwykły dzień. Nie skupia się na detalach i dźwięku nie pogłębia, tylko atakuje całościowym brzmieniem, w którym dynamika oraz duże i promieniujące na całą scenę źródła wraz z towarzyszącym wszystkiemu realizmem stanowią główne wyznaczniki. Tu nie ma atmosfery świątecznej ani nic z bajkowości, tylko jazda muzyczną autostradą, że trzeba bardziej uważać, bo nie jest tylko miło i nie wszyscy się uśmiechają. Lecz nie ma obaw o życie i żadne katastrofy się nie przydarzą, bo jedziemy na autopilocie, a wszystko wkoło szumi, jako że pełno jest wokół powietrza. Tak bardziej jak na dworze a nie w pomieszczeniu zamkniętym, i bardziej naturalnie a nie w artystycznych aranżu.

Nie jest to efekciarskie granie, tylko czysta prawda o muzyce której chcemy słuchać.  Dla wielu będzie to wprost mistrzowska robota!

Nie jest to efekciarskie granie, tylko czysta prawda o muzyce której chcemy słuchać. Dla wielu będzie to wprost mistrzowska robota!

Nasunęło mi się też skojarzenie z dzielonym odtwarzaczem Metonoma, który operował dosyć podobnym do włoskiego stylem, tyle że kładł mocniejsze akcenty sopranowe, dynamikę miał jeszcze lepszą, a nacisk na szczegóły większy. Bardziej był dynamiczny, a nieco mniej całościowy. Trochę odciągał uwagę od głównej muzycznej akcji poprzez eksponującą się szczegółowość, ale za to dynamikę oferował bajeczną i też stricte realistyczną atmosferę w dziennym oświetleniu. Można też jeszcze przywołać flagowego Audio Research, który z kolei lekko upiększał, a przede wszystkim nadawał dźwiękom i scenie trójwymiarowych kształtów, będąc pod tym względem lepszy niż inni tutaj wspominani. Tak więc każdy z tej ligi pięćdziesiąt tysięcy plus inny skrywa wiodący walor i można w tym przebierać, o ile się ma za co to potem skwitować. A ponieważ mi to nie grozi, nie muszę ich wszystkich gromadzić i się nad kupnem zastanawiać, choć pewnie po paru dniach wyłoniłby się z odsłuchów zwycięzca. Oczywiście relatywny, akurat pod mój tor najlepiej skrojony.

Podsumowanie

Aqua_Acoustic_La_Diva_La_Scala_019_HiFi Philosophy   Odtwarzacz dzielony La Diva-LaScala nie od parady się tak nazywa i nie z łaski czy na pokaz otrzymał masę nagród. Ma swój styl, cenę adekwatną do możliwości względem przyjętej na rynku standaryzacji kosztów, a wygląd od razu rozpoznawalny i po włosku nietuzinkowy. Technologię w niego włożono przemyślaną, na przestrzeni lat wypracowaną, a efekt jest taki, że przede wszystkim brak wad.

To się może wydać niemądre, chwalić taki odtwarzacz za brak niedociągnięć, ale wcale tak nie jest. Bo nie brakuje na rynku odtwarzaczy w pierwszej chwili porywających słuchacza jakąś cechą, że się z punktu wydaje, iż oto właśnie znalazłem co chciałem i na cóż przepłacać. Ale potem, wraz z mijającymi godzinami słuchania, coraz mocniej dociera do nas, że to jednak nie to, bo tamta czy inna cecha zaczyna pomału doskwierać. Albo jest za pikantnie (to najczęściej), albo basu coś jakby mało, albo scena jakaś nie taka, albo dynamika zbyt przygaszona. Akurat tak jakby na złość, jakby się producenci zmówili, że każdy taki mniej kosztujący mieć będzie jakąś skazę, aczkolwiek migawkowo u mnie goszczony McIntosh MCD550 wydawał się wad pozbawiony. Ale po paru godzinach odsłuchów nie można przecież wyrażać opinii, więc jego bierzemy w nawias, a poza tym i tak nie miał tej miary realizmu co nasze tytułowe duo.

Tymczasem główną zaletą przywołanych odtwarzaczy z najwyższej ligi jest umiejętność podawania muzyki w stylu długodystansowym, że się nie znudzisz po pierwszej godzinie, a po dziesiątej będziesz nienawidził, tylko słucha się, słucha i nie ma temu słuchaniu końca. To jest właśnie ten brak wad i dlatego taki jest ważny. A dopiero za nim kroczą walory swoiste, tej akurat konstrukcji przypadające, z których La Diva-La Scala ma na pierwszym miejscu realizm i całościowość spektakli, a na drugim dynamikę. Podobno z oryginalnymi lampami Marconiego ma jeszcze niesamowitą scenę, ale tego nie dane mi było usłyszeć. Usłyszałem za to z lampami 5965 niesamowite soprany oraz promieniowanie źródeł, i one też były fascynujące.

Można podsumowując powiedzieć krótko – spośród odtwarzaczy za te pieniądze ten tutaj zrecenzowany jest najbardziej realistyczny a najmniej upiększający. Prozę prawdziwego życia okrasza samym tylko muzycznym pięknem, lecz że muzykę dla piękna stworzono i dla niego ją wykonują, przeto całkowicie to wystarcza by być zafascynowanym, a jednocześnie daje satysfakcję, że tak jest prawdziwie. Zapewne jeszcze prawdziwiej staje się po dodaniu jakiegoś zewnętrznego super zegara, a jeśli mieć o coś pretensje do twórców, to o to właśnie, że nic o tym wbudowanym przez siebie nie wspominają, chociaż podobno dzięki żonglerce z kośćmi DAC oraz ich wielobitowej analogowości jitter-dręczyciel jest tutaj wyjątkowo mały. Wypada na to przystać, bo inaczej nie mogłoby wszak być tego realizmu, ale słowo o zegarze by jednak nie zaszkodziło; a dla twórców mam taką jeszcze radę, by wzmocnili zasilanie, najlepiej korzystając z obwodowego jak u Metronome, oraz dociążyli płyty podstawy i usztywnili pokrywy wierzchnie. Na pewno to nie zaszkodzi, a przecież zawsze może być lepiej. Lecz może wszystko to znajdzie zastosowanie w jeszcze wyższym i droższym modelu, nad którym Aqua Acoustic właśnie pracuje.

 

W punktach

Zalety

  • Fantastyczny realizm – całkiem jak z życia.
  • Z lampami 5965 najwyższej jakości, wprasowane w przestrzeń soprany.
  • Znakomita, natychmiast zwracająca na siebie uwagę dynamika.
  • Podobna szybkość i werwa.
  • Całościowy wymiar muzycznych spektakli.
  • Naturalne, dzienne oświetlenie.
  • Bezdyskusyjna, wprost narzucająca się obecność wykonawców.
  • A co za tym idzie bliska perfekcji średnica.
  • Brak podkreślania detali przy super szczegółowości.
  • Podobnie jak soprany rozpisany na przestrzeń zakres basowy.
  • Powietrze i światło w dźwięku.
  • Ciekawa, głęboko idąca scena.
  • Brak budowania atmosfery własnej (poza tą realistyczną).
  • Dające się zauważyć promieniowanie źródeł, zwłaszcza z lampami 5965.
  • Klasyczny, uważany za najlepszy napęd Philips CD2-Pro.
  • Lampowy stopień wyjściowy w klasie A.
  • Dobre lampy w standardzie.
  • Po dwie kości DAC w kanale.
  • Legendarne, najbardziej analogowe przetworniki Burr-Brown PCM1704-K.
  • Najlepsze łącze I2S między przetwornikiem a napędem.
  • Dobry do niego kabel w komplecie.
  • Pełny zestaw przyłączy cyfrowych.
  • Autorski, podchwycony przez innych pomysł braku filtracji cyfrowej na wejściu.
  • Modułowa konstrukcja przetwornika, ułatwiająca naprawy i modyfikacje.
  • Nie jest prawdą, że wyjścia XLR są lepsze niż RCA.
  • Dobre, chociaż nie perfekcyjne zasilanie.
  • Oryginalna, z daleka rozpoznawalna stylistyka.
  • Wygaszany wyświetlacz.
  • Dbałość o surowce.
  • Staranne wykonanie.
  • Masa nagród.
  • A w efekcie mimo młodego wieku marki bardzo wysoka renoma.
  • Italia i muzyka to sprawdzone połączenie.
  • Polski dystrybutor.
  • Pięć lat gwarancji.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Niedosyt szoku cenowego względem bezpośredniej konkurencji.
  • Sztywniejsza obudowa by nie zaszkodziła.
  • Brak danych co do użytego zegara.
  • Nie dla lubiących czarowanie, koloryzację i pogłębianie.

Sprzęt do testu dostarczył firma:

audio_connect_logo

 

 

 

Strona producenta:

img0004

 

 

 

Dane techniczne:

La Diva

  • Zgodność   nośników:   CD, CD-R
  • Format zapisu   CD:   Red Book
  • Napęd:   PHILIPS   CD-PRO2 dostosowany
  • Technologia   podnoszenia:   Przedwzmacniacz   TRIGINTA i zasilanie lasera
  • Optyka:   Single   focault – 3 beam method
  • Silnik:   Precyzyjny DC   Motor
  • Zasilanie   Serwo:   Wysokiej   wydajności regulator napięcia (wysokoprądowy)
  • Dekoder   cyfrowy:   Zastrzeżony   ISDC
  • Izolatory   cyfrowe:   Specjalnie   zaprojektowany dyskretny układ szybkich transoptorów
  • Wyjścia     cyfrowe:   2 S/PDIF 75 Ω:   – 1 coaxial BNC   – 1 coaxial RCA   1 AES/EBU (XLR) 110 Ω   1 AQlink – I2S serial bus   (etherCON RJ45)   1 AT&T (optyczne typu ST)
  • Wyjście na   zewnętrzny zegar:   1 coaxial BNC   75 Ω
  • AQlink (I2S   bus):   Poziom CMOS
  • Częstotliwość   próbkowania:   16 bit / 44.1   KHz
  • Panel czołowy:   Standby, Display, Play, Pause, Stop, Previous, Next Switches
  • Wyświetlacz:   Wyświetlacz   fluorescencyjny (VFD) z regulowanym oświetleniem
  • Zdalne   sterowanie:   Podczerwień   (RC5)
  • Zużycie   energii:   100-115V /   220-240V; 50 lub 60Hz – 38VA
  • Ładowanie   płyty:   Manualnie od   góry
  • Wymiary:  450 x 370 x 100 mm
  • Waga: 10 kg
  • Wykończenie   frontu:   Satynowe   aluminium, Satynowa czerń
  • Wykończenie   obudowy:   Szary Nextel   malowany proszkowo
  • Urządzenie objęte pięcioletnią gwarancją producenta
  • Cena: 29 990 PLN.

La Scala MkII

  • Obsługiwane częstotliwości próbkowania:
  • – S/PDIF – AES/EBU : 24-bit/192 kHz
  • – I2S: 24-bit/384 kHz
  • Asynchroniczny USB (Dużej szybkości High Speed): USB Typ B
  • Odbiornik cyfrowy: PLL (pętla synchronizacji fazy) technologia 128 or 256 FS ustawiana  wewnętrznie.
  • AQlink (szyna I2S): Poziom CMOS
  • Filtr cyfrowy: Zastrzeżone DFD (bezpośrednio z dekodera) cyfrowe dekodowanie bez cyfrowego filtra.
  • Współczynnik nadpróbkowania: 1x.
  • Typ konwersji cyfrowo-analogowej: MODULAR:  Modułowy: wielobitowa drabinka rezystorowa R2R (PCM1704-K DAC opcja).
  • Wyjścia analogowe:
  • – Niezblansowane 2 RCA z poziomem 2.1V RMS.
  • – Zbalansowane (wyjście asymetryczne) 2 XLR z poziomem 4.2V RMS
  • Przetwornik prąd/napięcie (I / V): Pasywne rezystory (I / V)
  • Impredancja wyjściowa: 100 Ω RCA – 200 Ω XLR
  • Impredancja wejściowa: 10 k Ω (min.)
  • Odpowiedź częstotliwościowa: 20 Hz – 20 kHz (+0.5dB/-0.5dB).
  • THD + N: <0.1% 1KHz -20dB
  • Panel czołowy: Włącznik sieciowy, selektor wejść
  • Zużycie energii: 100-115V / 220-240V; 50 or 60Hz – 58VA
  • Wymiary: 450 x 310 x 100 mm
  • Waga: 7 kg.
  • Front: Satynowe aluminium, satynowa czerń
  • Obudowa: Szary Nextel malowany proszkowo
  • Urządzenie objęte pięcioletnią gwarancją producenta
  • Cena: 19 990 PLN.

 

System:

  • Źródła: Accuphase DP-700, Aqua Acoustic La Diva-La Scala MkII.
  • Wzmacniacze słuchawkowe: ASL Twin Head Mark III, Phasemation EPA-007.
  • Słuchawki: OPPO PM-2.
  • Przedwzmacniacz: ASL Twin Head Mark III.
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Głośniki: Eggleston Works The Rosa Signature.
  • Interkonekty: Harmonix HS101-Improved-S, Sulek Audio, Tellurium Q Black Diamond.
  • Kabel głośnikowy: Crystal Cable Reference.
  • Platformy: Power Base, Rogoz Audio.
  • Kondycjonery: Entreq Powerus Gemini, Verictum X-Bulk.
  • Listwa: Power High End.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

10 komentarzy w “Recenzja: Aqua Acoustic La Diva i La Scala

  1. Piotr Ryka pisze:

    Parę tytułów płyt:

    Stan Getz – Bossanova Yeats, Vangelis – Themes, El Greco, Antarctica, Usher –Sampler, Piwnica pod Baranami, Cortot – Chopin, Pepe Romero – Flamenco, Greenday – American Idiot, Dire Straits – Brothers in Arms (SACD), Led Zeppelin II, Beethoven – The Symfonies (von Karajan), Harmonia Universelle II, Miles Davies – Aura, Cat Stevens – Teaser and the Firecat, Jan Garbarek – Mnemosyne, Montserrat Caballe – Bellini & Donizetti, Mozart – Violin Concertos (David Oistrakh), Czarodziejski flet (Gardiner), Metalica – Black Bułat Okudżawa – Najlepsze przeboje….

    I wiele, wiele innych.

  2. Maciej pisze:

    O fajnie, posłucham te 2/3 których nie znam z tej listy.

  3. Maciej pisze:

    może bardziej nawet 3/5…

  4. Stefan pisze:

    Ciekawe zestawienie Piotrze, nie znałem Milesa z tej strony, bardzo ciekawy album bardzo mocno zróżnicowany, taki kolorowy 🙂
    Od dziś jest w mojej kolekcji.

  5. manio pisze:

    a gdzie się podziała DIANA KRALL , sie zapytywowuje !!!!

    toż wszem i wobec wiadomo że na tym najlepi wychodzo ałdiosystemy wszelakie …

    a tu jakiesik cepelingi, grin deje i traszometaliczni … toż na tym sie 50% systemów wykłado na zabój … szkliwo schodzi z uzymbienio i ałdiofile same w kaftany bezpieczeństwa wskakujo !!!
    .
    …a tak naprawdę – powyższy zestaw świadczy o tym że recenzent wie o co chodzi…
    gitarka solo , no dobra, nawet z towarzyszeniem fletu – też niech będzie … tylko jak ocenić na tej podstawie bas, szybkość ataku, rozdzielczość nagranych fafnastu instrumentów…
    .
    ja oprócz oczywistych oczywistośći wymienionych przez recenzenta, zachęcam zawsze do pójścia w extremalnie trudne rejony a więc : syntetyczny bas w super szybkich pulsacjach [np. gęste! techno w wielu odmianach] czy też wściekły i szaleńczy obszar metalu [np. death melodic/symphonic itp. – Metallica przy tym to dość romantyczne nuty są ;)].
    .
    wiem że fachowcy powtarzają mantrę typu Diana Krall – ale dla mnie [mimo że ją lubię i płyty jakieś posiadam] – to extrema błystawicznie pokażą bazowe , podstawowe możliwości systemu :
    – czy dół jest szybki, rozdzielczy, zwarty, punktowy czy odwrotnie
    – czy system jest czuły na impulsy [nie bezwładny]
    – czy gęste płyty [a jest ich obecnie chyba większość – bo w cyfrowym studio można ścieżek dokładać aż do znudzenia] są odczytywane tak że można poszczególne partie instrumentów śledzić pojedynczo czy też trzeba je wyławiać z kakofoni dźwięków …
    większość systemów się na tym wykłada – jak ktoś słucha tria jazzowego lub kameralistyki – nie zauważy nawet tych niedociągnięć – ale jak słucha rzeczy szybkich i gęstych – bez bazowych umiejętności systemu – szybko mu ochota na słuchanie przejdzie albo płytotekę zmieni …

    1. Maciej pisze:

      No i tu przychodzi mi na myśl kolejna sprawa: systemy uniwersalne. Wiele osób mówi: Panie, to do jazzu idealne, tu to wybitne wokale, a ten zestaw super metal zagra, no ale na tym to pan nie pogra elektroniki, itd… A ja ciągle, może naiwnie, dążę do tego by mój tor wszystko potrafił zagrać świetnie. I wiecie co? Może błądzę, ale wcale nie uważam, że duże triody i szerokopasmowce wzbogacone 15″ basem w bi-ampingu nie graję dobrze metalu. Ostatnio był u mnie przyjaciel i jak poszły w ruch takie gatunki był mocno zaskoczony.

      1. Piotr Ryka pisze:

        Każdy dobry system musi umieć zagrać wszystko. Inaczej nie jest dobry. Tu nie ma żadnego podziału na role. Musi grać całym pasmem i z odpowiednią przestrzenią A wtedy sprawdzi się w każdym repertuarze.

  6. gość44 pisze:

    Zdjęcia lepsze niż zazwyczaj. Jeszcze trochę … 🙂

    1. Maciej pisze:

      Ja bardzo lubię zdjęcia do recenzji na HiFiPhilosphy, bo są naturalisyczne. Trochę czasem tylko brakuje 'sesji rozbieranych’. Ale to pewnie nie każdy dystrybutor umożliwia…

      1. Piotr Ryka pisze:

        Sprzęt jest często zapieczętowany i nie da się go ruszyć, bo potem bez plomb nie ma naprawy gwarancyjnej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy