Recenzja: Burson Audio HA-160DS

Brzmienie     

Powiedzmy szczerze, Burson sam sobie trochę napytał biedy tymi chwackimi deklaracjami, choć z drugiej strony chwalenie się jest teraz czymś na porządku dziennym i jak najbardziej na miejscu. Targowisko audiofilskiej próżności niczym się obecnie nie różni od dawnych placów targowych, na których przekupnie gromko zachwalali własne towary, ciągnąc przechodniów za rękaw ku swoim stoiskom. Tu się nikt w skromność i powściągliwość nie bawi, bo byłby przez konkurencję natychmiast zakrzyczany i zadeptany. Puśćmy przeto w niepamięć te cokolwiek kuriozalne artystyczne odniesienia i zwyczajnie posłuchajmy naszego podopiecznego o uznanej wszak renomie, która znikąd się przecież nie wzięła.

burson-audio-ha160ds2Burson gra czysto, dynamicznie i bardzo wyraziście. Szczegóły eksponuje dobitnie, a odcień tonacyjny ma ustawiony na sam środek skali, w związku z czym nie jest ani za jasno, ani za ciemno. Jego sposób ujmowania muzycznego materiału preferuje w większym stopniu słuchawki łagodniejsze, a w każdym razie takie, które nie popełniają sopranowych szaleństw. W związku z powyższym lepiej wypadną wszystkie Sennheisery, czy konstrukcje ortodynamiczne, niż na przykład lekko zwariowana Audio-Technica ATH-W5000. Nie żeby ona całkiem do słuchania się nie nadawała, ale z także dosadnym, przejrzystym i dynamicznym Ayonem CD-1s wypadła nieco zbyt napastliwie i bez należytego powabu, a i z bardziej zamyślonym i wysmakowanym Cairnem niewiele lepiej. Nie wiem czy jej niska impedancja miała w tym jakiś udział, czy może ta właściwa jej pogłosowość tutaj nie pasowała, ale faktem jest, że poczytywane przez wielu za także trudne i w nazbyt dużym stopniu akcentujące warstwę techniczną nagrań Sennheisery HD 600 zupełnie nie miały tego rodzaju problemów, jak na mój gust grając po prostu pierwsza klasa.

W zestawieniu z Bursonem i Ayonem słuchałem tych dawnych flagowców Sennheisera niemalże z podziwem, radując się, że za tak stosunkowo niewiele pieniędzy można mieć aż tyle audiofilskiego szczęścia. To była prawdziwa maestria i tu można powiedzieć, że o ile pod względem wyglądu swojego dziecka panowie od Bursona na zbyt wiele sobie w pochwałach pozwolili, to jak chodzi o brzmienie słuchawek HD 600, trzeba im oddać honor, bo zagrały bez zarzutu, nie okazując żadnych słabości. Brzmienie było wyrafinowane i wytworne, łączące aksamitną miękkość dźwięku i meszek jego faktury z głębią kolorystyki i oddaniem szczegółów. A wszystko to na scenie rozległej i głębokiej, w spójną całość poukładanej.

Na ich tle późniejszy flagowiec – HD 650 – zagrał większą sceną (co jest normą) i też bardzo dobrze. Może nawet (co jest niezwykłe) bardziej szczegółowo, ale z takim jakimś sztucznym nalotem, który ciągle się w jego graniu z różnym sprzętem pojawia i za którym osobiście nie przepadam. Ni to mgiełka, ni to srebrzysta poświata; takie dziwne coś ich graniu towarzyszy, do czego idzie przywyknąć i co się nawet może komuś wydać ciekawym, ale ja niespecjalnie gustuję, chociaż w kreacji z Bursonem podkreślić muszę wybitnie jak na HD 650 dobrą reprodukcję sopranów, tym razem wcale nie przyciętych, jak to się im częstokroć przydarza. Także rewir basowy był stosunkowo dobrze rozlokowany, bez nadmiernego nadymania się i pakowania w szkodę. Jednakże porównanie obu słuchawek na klasycznym The Unforgiven  Metaliki ukazało zdecydowaną wyższość HD 600. Czystość i bezpośredniość w ich kreacji stały o klasę wyżej, niczym szkło wypolerowane naprzeciw przybrudzonego.

Sięgnijmy teraz po innego niedawnego flagowca – Audez’e LCD-2. To niewątpliwie słuchawki także specyficzne, mające świetny bas, neutralną tonację i wypośrodkowaną temperaturę przekazu, a jednocześnie sferę sopranową taką z lekka temperowaną, pozbawioną pików i wiercenia na wysokich obrotach dentystycznego wiertła. Ponieważ ich opisanie jest trudne, użyłem zarówno własnego Cairna jak i Ayona CD-1s, trafnie a priori zgadując, że ten drugi sprawdzi się lepiej. Ayon gra bowiem bardziej ofensywnie i przenikliwie, co w tym wypadku musiało być atutem.

Ogólnie zaszła bardzo duża zmiana zarówno względem samych Audez’e, które zapamiętałem z czasów ich recenzji jako nie do końca przejrzyste i trochę zbyt ciemne, oraz względem Bursona z pierwszych dni jego grania, które było z kolei za jasne, za mało nasycone i nie dość głębokie. Tymczasem teraz zabrzmiało to wszystko pospołu przejrzyście, głęboko i z audiofilskim szlifem, na który składało się zarówno niezwykle przekonujące oddanie ludzkiego głosu jak i towarzysząca mu muzykalność, oraz  bogactwo tekstur, pięknie wyrzeźbionych, a nie w prostacki sposób tylko płasko wydrukowanych.

Porównawczo względem K1000 z Twin-Head soprany okazały się dużo spokojniejsze, nie idące tak wysoko. Na fortepianie trochę ich brakowało, no ale prawie zawsze mamy coś za coś, bo Orfeusze i ich (nieistniejące) odpowiedniki nieczęsto się przecież przez recenzje przewijają. W zamian wszystko co na naszych płytach kąśliwe, zostało przez LCD-2 i Bursona uspokojone.

W muzyce rozrywkowej bas tego duetu był bardzo dobrze posadowiony; na nic nie zachodząc i nie pojawiając się tam, gdzie go nie chcą. Całościowa dynamika, szybkość i rytm były więcej niż zadowalające, natomiast trochę brakowało głębi sceny.

Odnotujmy na marginesie, że w porównaniu z Ayonem Cairn traktuje dźwięki z większym pietyzmem, bardziej zwracając uwagę na ich dokładne ukształtowanie, dzięki czemu jego fala dźwiękowa jest bardziej wieloraka i pofałdowana. Ma jednak nieco ciemniejszą barwę i łagodniejszą amplitudę, co akurat do LCD-2 nie pasowało najlepiej. Mimo to niektórych płyt, takich bardziej ofensywnych samych z siebie, słuchało się z nim lepiej, zwłaszcza że zejście basu też ma głębsze.

burson-audio-ha160ds3Choć osobiście jestem fanem przenikliwości i sopranowego szaleństwa, czego dowodem miłość do AKG K1000, muszę przyznać, że dźwiękowa maniera LCD-2 bardzo mi odpowiada. Jest specyficzna, bo te soprany są takie nieco głuche, a reszta pasma bardzo masywna, ale jak to mówią, ma niewątpliwie coś w sobie i to coś jest, jak zawsze kiedy się tak mówi, zdecydowanie po stronie pozytywów. Z uwagi na masywność i siłę ciosu szczególnie najcięższy rock kazał siebie słuchać z satysfakcją i kto wie czy nie pod jego kątem te słuchawki zostały skonstruowane. Inna rzecz, że HiFiMAN HE-6 ma na tym polu sporo więcej do powiedzenia, ale zarówno on sam jak i niezbędne do zorganizowania jego popisów otoczenie, to zdecydowanie więcej koniecznych do wydania pieniędzy, w porównaniu z którymi 3400 złotych za Bursona i tysiąc dolarów za Audez’e stanowi ledwie  połowę tej kwoty, a na pewno dużo więcej niż połowę satysfakcji.

Weźmy teraz w obroty Bursona na spółkę z flagowymi Grado PS-1000.

Z ręką na sercu trzeba powiedzieć, że tutaj dźwiękowe dłuto nie rzeźbi na taką głębokość jak u LCD-2, przez co tekstury stają się gorszej jakości. Samo brzmienie jest wprawdzie wyraźnie głębsze, niżej cały czas schodzące, ale trochę moim zdaniem przesadnie, z nadmiernym basowym podłożem w tle. No i przede wszystkim nie ma takiego trójwymiarowego modelunku tekstur. Nie są one płaskie – o, bynajmniej – ale jednak cokolwiek płytsze. Dźwięk jest wprawdzie osadzony na czarniejszym tle i taki bardziej „mokry”, ale ogólnie mniej mi się podobał. To oczywiście także kwestia przywyknięcia.  Tak głęboko brzmiący, wydobyty z czarnego tła fortepian może się jednak z kolei podobać, ale i w tym wypadku odjęcie sopranów względem K1000 z Twin-Head było ewidentne. Muzyki rozrywkowej z potężnym basem słuchało się za to kapitalnie. Nieprawdziwie, ale kapitalnie. Istna lawina fun factora. Scena okazała się głębsza niż u LCD, a Sułtani swingu byli nieprawdziwi ale pierwsza klasa.

Na koniec tego słuchawkowego przeglądu zorganizujmy wzorem kompozycji muzycznych finałową kodę, gwałtownie potęgując emocje i powracając do tematu wyjściowego.  W tym celu raz jeszcze sięgnijmy po wyrób chyba najbardziej rozpoznawalnej słuchawkowej firmy – Sennheisera – tym razem w postaci jego aktualnego flagowca.

Słuchawki te też łatwe do napędzenia nie są; co to, to na pewno nie. Ale uwaga, Burson ma na nie patent i ma do nich, jak to się mówi, dobrą rękę. Bez kupy szmalu na źródło i drugiej na jakiś kosmiczny wzmacniacz załatwia sprawę świetnego ich grania za swoje dość skromne w sumie pieniądze, o tysiąc złotych skromniejsze niż te do wyłożenia na same słuchawki. A wszystko to skutkiem bardzo prostego do opisania, ale jakże trudnego do odnalezienia na półkach ze sprzętem zabiegu. Burson po prostu w HD 800 tchnie życie. I z punktu wszystko okazuje się akuratne i takie jak trzeba. Soprany dźwięczą i są wysokie, średnica bogata i nasycona, a bas fantastycznie uformowany przestrzennie i z wielką precyzją rozrysowany. A wszystko to razem atakuje, pieni się i pędzi wartkim muzycznym nurtem w naszym kierunku, wcale przy tym nie męcząc, bo piękne jest i bogate, a do tego wspaniałe przestrzennie i się w swym bogactwie kłębiące, przynosząc ogromną odsłuchową radość. Burson z HD 800 to jest po prostu to! Synergia, że palce lizać. Kasa na stół, pod pachę i galopem do domu, panie audiofilu.  

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy