Relacja: Gryphon Audio Designs na AVS 2019

  Przejdźmy na Stadion Narodowy – i od razu do najcięższego kalibru. W 2019 palmę pierwszeństwa pod względem wagi, zarówno w sensie tonażu jak i budżetu, dzierżyły systemy duńskiego Gryphona i niemieckiego MBL. Zacznę od tego pierwszego, co można tłumaczyć zarówno asekuracyjnie – kolejnością alfabetyczną, jak i narażając się na ewentualną niezgodę – nieco większym kalibrem niespodzianki, jako że duże zestawy MBL w Warszawie już grywały, a flagowy Gryphona jeszcze nie. (Poprawcie mnie, jeśli się mylę.) W tej sytuacji najpierw Gryphon, chociaż kolejność dowolna i o niczym nie świadczy. Zauważmy jedynie, że Gryphon swój system flagowy prezentuje na wystawach niezwykle rzadko, toteż tym większe brawa dla imprezy.

Rozpocznijmy na wzór geografów – rozpocznijmy od źródła. Geografowie zwykle z niego wychodzą żeby opisać rzekę, a podróżnicy i konkwistadorzy zwykle zaczynali od ujścia i ku źródłom się pięli. W systemie audiofilskim ta kolejność nie ma znaczenia, o ile przez przypadek, albo innym sposobem, nie staliśmy się właścicielami jakiegoś elementu toru, przy którym chcielibyśmy pozostać. Natomiast dla firmy takiej jak Gryphon, która oprócz gramofonów produkuje wszystkie klocki do audiofilskiej układanki, nawet kable, kolejność ta będzie bez różnicy; my zaś, geograficznym stylem, podążymy za sygnałem od źródła do ujścia.

Tym źródłem był nowy w ofercie odtwarzacz Gryphon Ethos CD (152 tys. PLN), którego gdy sporządzałem w 2016 recenzję modelu wówczas jedynego (a tak naprawdę średnio półkowego) – Gryphon Scorpio – jeszcze w ofercie nie było, a patrząc od drugiej strony, także nie było już w niej wtedy poprzedniego flagowca – Mikado. Ten Mikado stał się przez lata swej rynkowej bytności sławny, toteż bycie jego następcą to duży obowiązek. Na ile Ethos się wywiązuje, tego nie umiem powiedzieć, bo badać go jeszcze okazji nie miałem, ale że ma potencjał, to nie ulega wątpliwości. Poza tym dumnie i samojednie pysznił się na okładce katalogu AVS 2019, czyli producent jest z niego dumny, zapewne ma powody. Lecz zanim o tym Gryphona potencjale, pozostałe składniki toru. Sami przedstawiciele firmy odnośnie kwestii wzmacniaczy rzecz ujmują w ten sposób, że nie zmieniają zdania. To znaczy: inni niech sobie robią takie lampowe albo o mniejszej mocy, a Gryphon zawsze słynął z mocnych i tranzystorowych.

Tym razem w takiej roli wystąpiły monobloki Mephisto (113 tys. euro za parę przy mocy po 200W/8Ω w klasie A i wadze jednostkowej 108 kg), poprzedzone dzielonym przedwzmacniaczem Pandora (127 tys. PLN). Odtwarzacz i przedwzmacniacz stały na najbardziej chyba na świecie wymyślnym stelażu audiofilskim hiszpańskiej Artesania Audio, a monobloki by się nie zmieściły, więc stały na podłodze. I poprzez kable głośnikowe Gryphon VIP słały wzmocniony do rozmiarów nurtu Amazonki sygnał na przeszło tonę łącznie ważące cztery kolumny Gryphon Kodo Reference ($390 tys. za komplet czterech wież).

Tak, tak – cztery wieże, konkretnie po dwie stronami, co nie jest czymś niewidywanym, ale ten tonaż, przyznacie, wrażenie robi… Podłoga Studia TV2 – jednej z dwóch najbardziej prestiżowych sal Stadionu Narodowego – spokojnie ten ciężar wytrzymała, bo obliczono ją na skaczących z radości albo tupiących ze złości kibiców piłki nożnej, a pozostałe okablowanie to też były VIP od Gryphona.

Dorzućmy coś o tych wieżach, bowiem jest co dorzucać. Dwie z nich to sekcje basowe, mające każda po osiem ośmiocalowych głośników pracujących w zakresie 16 – 200 Hz i wbudowany własny wzmacniacz, mogący w piku oddać aż 4000 watów. (Jak widać Gryfon naprawdę lubi mocne wzmacniacze, to nie było na wiatr rzucone…) Dwie pozostałe nie są aktywne (i stąd te monobloki); każda ma w centrum wysokotonową wstęgę harmonijkową typu AMT (Mundorf Air Motion Transformer); nad nią i pod nią po dwa głośniki czterocalowe; nad nimi i pod nimi jeszcze po trzy pięciocalowe – wszystkie produkcji własnej lub Scan-Speak. (Razem ze wstęgą daje to jedenaście w układzie d’Appolito i pod kontrolą systemu Duelund Constant Phase.)

Zestaw uzupełniał gramofon Grand Prix Audio Monaco v 2.0 z karbonową plintą i najprecyzyjniejszą na świecie prędkością obrotową, oferującą dokładność do 0,0001%. (Za $37 tys. taka dokładność.) Gramofon nie będący dzieckiem Gryphona, który, jak już mówiłem, gramofonów jako jedynych nie robi. Trochę to dziwne, gdyż firma startowała w 1986 nie czym innym jak przedwzmacniaczem gramofonowym o nazwie po prostu Gryphon.

Ten Gryphon stał się godłem marki, a więc dano na sztandar starożytny symbol największej drapieżności, wymyślony tysiące lat temu przez Sumerów ideał drapieżnika pod postacią krzyżówki lwa z orłem. (Lwy żyły kiedyś w Azji i na południu Europy, występowały też w sumeryjskiej Dolinie Dwurzecza, gdyby ktoś o to pytał.) Wracając ze starożytności do czasów współczesnych dodam, że siedziba firmy mieści się w duńskim miasteczku Ry, czyli nazywającym się jeszcze dziwniej ode mnie.

 

 

 

 

Przejdźmy do sedna sprawy. Co z łącznie 38 głośników spiętrzonych w czterech kolumnach po 237 cm wysokości każda udało się wyłonić?

Zrobię dziwną aluzję, bo do dwóch tylko malutkich głośniczków w słuchawkach Ultrasone Tribute 7. Albowiem istnieje iunctim – coś łączy te dwa światy. Tym czymś jest ciśnienie dźwięku. Nie ma drugich słuchawek dających dźwięk tak ciśnieniowy i prawdopodobnie na audiofilskim rynku nie ma też drugich takich jak te Gryphon Kodo Reference kolumn generujących takie ciśnienie.

Audiofile lubią posługiwać się wyrażeniem „dźwięk obalał”, stosując je na okoliczność pochwały jakościowej, natomiast w sali z systemem Gryphona dźwięk obalał dosłownie. Przesadzam trochę – nikogo nie przewróciło, no chyba że się potknął – niemniej ciśnienie dźwięku na całym ciele było o wiele wyższe niż gdziekolwiek i kiedykolwiek w historii AVS. System Gryphona „kopał” i robił to z lubością. Nie potrzebował też do tego żadnej specjalnej muzyki; żadnych potężnych kotłów, bębnów taiko, całych orkiestr. Zwykła muzyka rozrywkowa wałkowała słuchacza estradowym wałkiem potęgi. I teraz rzecz najważniejsza – takie słuchanie, to inny wymiar. Dlatego kiedy to piszę, siedzę przy komputerze i w tle puszczam sobie muzykę poprzez słuchawki Ultrasone Tribute 7. (Tribute na pamiątkę dawnego modelu Edition 7, który był niemal identyczny.) A mógłbym słuchać innych, bo przykładowo Final D8000 Pro potrafią lepiej – bardziej starannie, obrazować muzyczne frazy. Albo takie Abyss 1266 – one muzykę bardziej pieszczą, bardziej potrafią rozfalować, piękniejszych używają parabol. Ale jak chodzi o ciśnienie, o to fuknięcie mocą, to porównania nie wytrzymują; te Ultrasone zostają same na swoim innym poziomie.

Analogicznie działo się w Studio TV2 Stadionu Narodowego – flagowy system Gryphona produkował gęstościowe ciśnienie dźwięku na poziomie tylko sobie właściwym, niespotykanym nigdzie indziej. Zachodzi teraz pytanie z gatunku zasadniczych: czy także kosztem nie do końca perfekcyjnego rozwijania muzycznych fraz i maksymalnego ich rozbujania? Na nie niestety nie odpowiem, a w każdym razie nie wiążąco, ponieważ dwie okoliczności. Primo – w sali panował taki tłok i tak napięta atmosfera oczekiwania doznań niezwykłych, że nie chciałem się wtrącająco szarogęsić i prosić o puszczanie utworów z własnych płyt. Secundo zaś  – pan prowadzący, reprezentujący centralę Gryphona – opowiadał ze swadą, ale taką muzykę jako brzmieniowe przykłady swojej prelekcji puszczał, że nie nadawało się to do analiz. Bezdyskusyjne występowało owo ciśnienie, i na dodatek bardzo specjalne, ale co w warstwach pod nim, tego się w stopniu wiążącym nie dowiedziałem. Ciśnienie tak potężne, że powodujące u mnie nie tylko skrajnie silne czucie dźwięku ciałem, ale też i niezwykłe pobudzenie bębenków słuchowych, a przy tym jeszcze wrażenie, jakby płyn w uchu środkowym miał się za chwilę zagotować. Nigdy z czymś takim się nie zetknąłem i było to tyleż interesujące, co osobliwe. A najciekawsze w tym, iż w sensie jak najbardziej dosłownym muzyka stawała się całym światem. Każdy kubik przestrzeni i wszystkie powierzchnie sali częstowały muzyczną wibracją w stopniu tak wytężonym, że wyrażenie „kroić powietrze nożem” traciło sens przenośny.

Ten efekt nasycania przestrzeni odebrałem jako rewelacyjny; nikt wcześniej na AVS czegoś takiego nie proponował. Poza tym, nawet na bardzo wysokich poziomach głośności i przy tak ogromnych ciśnieniach, dźwięk w sensie muzycznej organizacji i prezentacji poszczególnych składowych niczego nie gubił – wszystko pozostawało widoczne i przy tym stanie rzeczy wydaje się mało prawdopodobne, by frazy podlegały jakiejkolwiek kompresji a melodyka coś traciła. I druga rzecz, niemniej ważna – ten dźwięk nie wykazywał wraz z podnoszeniem głośności żadnej tendencji do krzyku – zjawiał się jako czysta energia w niczym nieprzeszkadzająca muzyce. I na dodatek  trzecia rzecz wiodąca – idealne zgranie czasowe tych trzydziestu ośmiu głośników. Grały jak jeden, a nie tak liczna banda, że mogłaby władać dzielnicą. I w ramach tej jedności także zupełne wyważenie – żadnego przodownictwa basu (pomimo takiej jego potęgi), żadnego wyrywania się sopranów. Energia, super ciśnienie, idealna zgodność czasowa, zupełne rozwinięcie muzycznego kobierca oraz idealna spójność i wyważenie pasma. Coś dodawała do tego od siebie sala, której betonowe i szklane przegrody wnosiły odczuwalny pogłos. Na mój odbiór całościowej jakości nie miał on jednak wpływu – z nim czy bez niego te wiodące przymioty i tak kształtowały obraz zasadniczo, choć oczywiście lepsza akustyka byłaby mile widziana. Niemniej nie pogłos był tu siłą sprawczą, nawet nie drugoplanową. Ciśnienie i jednolitość dominowały wszystko i jeśli ktoś te aspekty, z nich przyrządzoną muzykę ceni, ten był w brzmieniowym niebie. Szczególnie dobrze było to widoczne na zasadzie kontrastu, bo zaraz obok, w sąsiednim Studio TV1, grał system MBL i oferował muzykę o innym kształcie, na bazie innych cech prymarnych.

O tym w następnym artykule, a teraz jeszcze o ciśnieniu. Niewątpliwie miało charakter brzmienia estradowego – to w koncertowych warunkach po takie ciśnienia się sięga. Rzecz ma znaczenie zasadnicze, ponieważ muzyka z ciśnieniem i bez ciśnienia – to są dwie różne muzyki, wręcz zasadniczo różne. Ta i ta może być piękna, tą i tą można kochać, ta i ta ma oczywiście charakter przede wszystkim zmysłowy. Jednak ta odbierana w samym uchu, i na dodatek odbierana w taki sposób, jakby ciśnienia nie było (choć oczywiście musi być, bez niego dźwięk nie istnieje), ma dużo silniejszy aspekt czysto melodyczny i refleksyjny, słabszy natomiast poryw i słabszą… jak to nazwać… – Zwierzęcość? – Zapamiętałość? Można by się w to długo wmyślać, ale nie o to chodzi. Gdy jeszcze nie mieszkałem w mieście, ćwiczył u mnie rockowy zespół, którego syn był perkusistą. Miałem wówczas okazję stawać pomiędzy perkusją a wzmacniaczem gitarowym Marshalla; tam właśnie takie doznania, takie muzyczne szaleństwa. Fakt, że brzmieniowo jeszcze bogatsze, ponieważ perkusja Pearl z talerzami Zildjiana i gitara Gibsona, to nie jest coś, co by się dało całe zmieścić w jakimkolwiek nagraniu. Niemniej aspekt energetyczny znaczenie ma zasadnicze – nawet saksofon solo, czy solo akordeon, jeśli się przysłuchacie, skoncentrujecie na tym uwagę – niosą dużą energię i jeżeli jej miarę odjąć, muzyka się kastruje. Znika jej postać żywa, pozostaje szkicowa. Przywykliśmy do tych szkiców, tak jak przywykli do życia pokazywanego na ekranach. Ale przecież to tam – to w telewizorze, na monitorze – to nie jest świat rzeczywisty w sensie dokładnego odwzorowania. Z muzyką jest tak samo: ta ze słuchawek i głośników nie jest całkiem jak żywa, chociaż – jak już wiele razy na to zwracałem uwagę – jest o wiele prawdziwsza od obrazów z ekranu. Brana od dobrego systemu jest niemalże prawdziwa, ale właśnie ten energetyczny aspekt jest prawie zawsze gubiony. System flagowy Gryphona tę posiada zaletę pośród rozlicznych wad, że aspekt ów oddaje niemalże idealnie. Hamują go same nagrania, więc trochę żałowałem, że nie miałem ze sobą którejś z płyt winylowych w standardzie Decca Tree, to mogłoby być ciekawe.

Zaraz nawiążę do gramofonu, ale najpierw te wady. Jakie wady, spytacie? I dlaczego w dodatku liczne? Nietrudno je wyliczyć: waga powyżej tony, cena powyżej dwóch milionów, nienadawanie się do zwyczajnych mieszkań, żarcie prądu kilogramami. To nie są cechy mogące cieszyć zwykłego Kowalskiego. Zabawka jest dla milionerów, dla najbogatszych entuzjastów. Ale jak ktoś chce sobie w warunkach dużego domu urządzić prawdziwy koncert bez potrzeby angażowania orkiestr – to będzie miał jak znalazł.

Co tyczy zaś gramofonu, to zabrzmiał głębiej, cieplej i przede wszystkim w bardziej naturalistyczny sposób miękko, zachowując przy tym ową niespotykaną energetyczność, przechodzącą aż w jej przewagę nad muzyką. Sala – wydaje się – była mimo wszystko za mała, któraś z dwóch największych w Golden Tulip byłaby odpowiedniejsza. Odpowiedniejszy byłby także inny muzyczny repertuar, a nie akurat taki, który basowe ciśnienie jeszcze wzmagał. Jeden z utworów puszczanych z płyty CD szczególnie mnie zirytował i nie będę przytaczał epitetów, które mi przemknęły przez głowę, chociaż rozumiem prowadzącego, chcącego dać basowemu potencjałowi rozwinąć te gryfonowe skrzydła. Niemniej wokalistka całkowicie zagubiona pośród basowego ambience najwyraźniej cieszyła jego, mnie natomiast odwrotnie. Nie bacząc na to rzec można śmiało, iż mieliśmy do czynienia z wydarzeniem. Takiego brzmienia na AVS jeszcze nie gościliśmy, takiej kondensacji energii nie było nawet w przybliżeniu. Gryphon szczyci się tym, że płynie pod prąd, a nie z prądem ogólnych tendencji rynkowych; że jego wizja dźwięku jest tylko jemu właściwa. I to się potwierdziło.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy