Recenzja: HiFiMAN HE-R10D

    Powróćmy do słuchawek. Miesiąc nie byliśmy przy nich, niektórzy pewnie zdążyli się stęsknić. Jak dobrze pójdzie, to słuchawkowych  recenzji w nadchodzącym kwartale będziemy mieli zatrzęsienie, a jak źle, to i tak cztery przynajmniej. Tytułowych najpierw; ich pięć razy droższych bliźniaczych z przetwornikami planarnymi zaraz potem; i też niedługo Beyerdynamic T1 V3, które nareszcie raczyły zawitać. A na okrasę Grado GH2 – limitowana ilościowo wariacja na temat sławnych RS1. Jakich ewentualnie jeszcze, tego nie będę wyliczał, ponieważ nie chcę zapeszyć; ale i ta, już zgromadzona czwórka, to same smakowite kąski.

Lata długie pisząc recenzje słuchawek napotykałem od czasu do czasu konieczność wzmiankowania elitarnych Sony MDR-R10 z 1987 roku – sprzed trzydziestu więc czterech lat[1]. Wraz z jeszcze starszymi planarnymi Yamaha YH-1000 (1978) oraz elektrostatycznymi Stax SR-Sigma (1977) i SR-Lambda (1979) stanowią one bramę do przyjmowanej poprzez słuchawki muzyki wysokich lotów; ale ściślej rzecz biorąc, dopiero wraz z Sennheiser HE 90 Orpheus (1991) i Stax SR-Ω (1993) takiej lotów najwyższych.

Wyposażone w unikalnej konstrukcji, przez nikogo później nie powtórzone przetworniki dynamiczne z biologicznego pochodzenia membranami, kosztowały te R10 w nie mającej jeszcze wspólnej waluty Europejskiej Wspólnocie Gospodarczej[2] równe 7000 DM; kwotę na tamte czasy zawrotną, równą cenie małego ale przyzwoitego auta. Dzisiejsze ceny na rynku wtórnym dobrze zachowanego egzemplarza lokują się grubo powyżej $10 000, przy czym trzeba brać pod uwagę, że decydujemy się na słuchawki nienaprawialne i pozbawione gwarancji, że oryginalnych przetworników nie zastąpiono w nich zdecydowanie niższej jakości pochodzącymi z modelu Sony MDR-CD3000, które rozmiarowo pasują. Myśl o nabyciu oryginalnych Sony R10 należy zatem do sensownych jedynie w głowach mogących bez większego uszczerbku dla psychiki i ekonomii przeboleć ewentualną stratę kilkunastu tysięcy dolarów, wraz z czym oraz przypisywanym brzmieniowym artyzmem stały się te R10 legendą.

Cechowanie legendarnością oznacza nieśmiertelność. W legendzie więc wciąż żyją i poprzez nią oddziałują; najbardziej, jak się okazuje, na dr Fang Bian, założyciela i głównego konstruktora znanego wszystkim amatorom słuchawek HiFiMAN-a.

Dr Fang zaczynał karierę słuchawkowego twórcy od naśladownictwa cudzych słuchawek, ale nie tych, tylko Sennheisera Orfeusza. Potem przerzucił się na naśladowanie planarnych, i takie jako pierwsze zaproponował własne. Obecnie jego należąca do ścisłej czołówki światowej firma ma w dorobku własne słuchawki wzorcowe – elektrostatyczne Shangri-la i planarne Susvary. To jednak okazało się nie wystarczać, legenda Sony R10 wciąż działała. Z dużą dozą pewności możemy przyjąć, że Fang posiada na własny użytek legendy o muszlach z Aizu zelkova[3], co pewnie głównie bodźcowało. Efektem wystrzał rynkowy z tych nieoczekiwanych – firma HiFiMAN w roku zeszłym rzuciła na rynek aż dwa naśladownictwa R10. Model jak oryginał dynamiczny, ale nie o takich jakościowych zapędach, o czym zaświadcza cena; oraz pięć razy od  niego droższy model niehamowany już ambicjonalnie, w najczęściej u HiFiMAN-a spotykanej technologii planarnej.

Jak jeden ma się do drugiego, o tym w recenzji droższego. Teraz o stosunkowo niedrogich HiFiMAN HE-R10D, dla których lustrem porównań staną się w tej recenzji używane przeze mnie na co dzień Ultrasone Tribute 7 z zamontowanym na stałe kablem symetrycznym Tonalium. One jedne, gdyż to jedyne słuchawki o konstrukcji zamkniętej, jakimi w tej chwili rozporządzam. Poza tym też mające pochodzenie nie byle jakie, w postaci dawnych elitarnych Ultrasone Edition 7 (2004), których są wierną kopią. Na uwierzytelniający dodatek zaakceptowane przez to piszącego w takim stopniu, by stać się jego własnością, co przy cenie jedenastu tysięcy z kiepskim oryginalnym kablem nie było posunięciem hop-siup. Siłą rzeczy rodzi się więc pytanie, czy ewentualna przesiadka na recenzowane nie byłaby zdrowym pomysłem, może nawet czymś pożądanym? I powtórzy się ono przy recenzji tych pięciokrotnie droższych, jako samo się nasuwające.

Zauważmy na zakończenie wstępu, że wybitnych słuchawek zamkniętych mamy teraz wybór niemały, by rzucić dla przykładu nazwami Sony MDR-Z1R, McIntosh MHP1000, Denon AH-D9200, Fostex TH-900 czy Final Sonorous X. Należy też koniecznie wspomnieć o jeszcze w zeszłym roku dostępnych, limitowanych i rocznicowych Audio-Technica ATH-L5000, jako nadzwyczaj udanych. Jednakże żadne, powtarzam – żadne z tych i minionych o konstrukcji zamkniętej – nie osiągnęły klasy muzycznej oryginalnych Sony MDR-R10. Posiadam wprawdzie słuchawki takiej klasy – też przeszłe już do legendy AKG K1000; nie mam ich jednak pod ręką, wybyły do Szwecji zmieniać kabel. Jednakże one, podobnie jak wszystkie inne z jakże nielicznych dorównujących klasą Sony MDR-R10, mają konstrukcję otwartą. Zamkniętych tak wybitnych nikt przedtem ani potem nie zrobił, aczkolwiek Final Sonorous X i Audio-Technica ATH-L5000 to jakościowe pobliże.

[1] 1987 – rok powstania, 1988-2002 – lata produkcji, 2004 – zniknięcie z rynku pierwotnego.

[2] Pierwszego listopada 1993 przekształconej w Unię Europejską. (Co za idiotycznie wybrana data.)

[3] Aizu to region obejmujący zachodnią część prefektury Fukushima, a Zelkova serrata to  brzostownica japońska – najczęściej wielopniowe, osiągające do 30 m wysokości drzewo z rodziny wiązów, zakresem występowania obejmujące podgatunkami obszar od Kaukazu przez Chiny i Koreę po Japonię. Zdolne żyć ponad tysiąc lat, ozdobne, symboliczne (herby) i pomnikowe, stosowane zarówno do nasadzeń parkowych, jak i na drzewka bonsai. W Japonii traktowane jako święte i używane do budowy świątyń, w Korei uważane za opiekuńcze dla swojej okolicy. Kolor twardzieli ma specyficzny, w katalogu odcieni brązu najbliższy miodowej ochrze; rysunek słojów przeważnie zaznaczony słabo, z daleka przypominający jednolitą powierzchnię. Roczne przyrosty są niewielkie, efektem miąższość spoista, a jednocześnie dość lekka i reaktywna akustycznie.

Kupiliśmy te HE-R10D. I co żeśmy dostali?

Aluminiowe wieko.

   Dostaliśmy tęgie pudło w oprawie imitacji czarnej skóry, z wiekiem niemalże całym jako metalową plakietą. Aluminiową, szczotkowaną, na której w górze godło producenta i nazwa „HIFIMAN”, na dole, mniejszym drukiem. naniesiono symbol produktu: „HE-R10”. Bo okazuje się, że opakowania tańszej i droższej wersji różni jedynie gatunek skóry (u droższej naturalnej i brązowej), natomiast plakieta z oznakowaniem identyczna. Myli to trochę, gdyż oficjalnie słuchawki nie nazywają się tak samo, różniąc literą po R10 braną od Planar lub Dynamic. Tego „D” tutaj nie ma – i diabli wiedzą czemu.

Wnętrze pudełka to imitacja czarnego atłasu okrywająca mocujący profil, w komplecie aż trzy kable: półtorametrowy z jackiem 3,5 mm i trzymetrowe z 4-pinemi i dużym jackiem 6,35 mm. Na kanwie tego inna zmyłka, bo kable droższej wersji są wyglądowo niemal identyczne (różnicą tylko wtyk przy muszli), po wzięciu w rękę jednak cięższe, po wzięciu w ucho jakościowo lepsze. (Podają nieco więcej informacji.) Nie mając własnego zamiennika, z uwagi na specyfikę łącza, użyłem do recenzji pożyczonych od droższych, aby wycisnąć jak najwięcej.

Wspomniana specyfika to podpinanie tylko do lewej muszli via symetryczny mały jack. Sam kabel lekki, giętki, w osnowie materiałowego oplotu – dosyć śliskiego i czarnego. Wtyk w muszlę trzyma pewnie, kabel układa się bezproblemowo, a trzymetrowa długość daje swobodę ruchową.

Pod nim drewniane słuchawki.

Same słuchawki też są lekkie (planarna wersja sporo cięższa) i bardzo dobrze naśladujące wygląd legendarnego pierwowzoru, który był o pięć deko cięższy. Muszle wykonano wprawdzie z sośniny, a nie unikalnego, świętego drewna z regionu Aizu, ale zadbano o identyczny kształt, w miarę podobny kolor i podobny rysunek słojów. Ten kolor to słoneczny oranż, poprawiający nastrój, a dotyk też przyjemny, z uwagi na niezwykłą gładkość. Identycznie uformowane wielkie kielichy okryw przypominają nowoczesną rzeźbę i nowoczesną architekturę; ten kształt opracowano ponoć z czysto badawczych pobudek na jednym z japońskich uniwersytetów, szukając najwybitniejszego akustycznie. (A niezależnie od genezy wybitny akustycznie jest.) Stanowił jeden z głównych atutów legendarnego wzorca i specyfiki swej użyczył naśladownictwom HiFiMAN-a.

Kolejnym atutem był magnezowy pałąk, którego naśladowcy nie dziedziczą. Obydwie wersje naśladowcze mają pałąki z hartowanej stali – mniej skrętne (nie ma sworznia), cięższe i nie tak płasko-szerokie. Ich elementem przenoszącym ciężar jest napęczniała otuliną okrywa łuku, a nie podwieszona pod nim opaska o elastycznym mocowaniu. Różnicą też opisane podpięcie jednostronne kabla i jego zwykłe końcówki, w oryginale rodowane. Też inne częściowo pady, jedynie na obwiedniach też skórzane (ale ze sztucznej skóry), a na płaszczyźnie styku z głową z mikrofibry. (Świetnej skądinąd i co do samych włókien, i co do elegancji ich splotu.) Uzupełnieniem gatunkowości padów pianka z pamięcią kształtu, w oryginale też obecna, wypełniająca tam poszycia z najwyższego gatunku skórki greckich jagniąt.

Ładne.

Trzecim, i chyba najważniejszym, wyznacznikiem jakości oryginalnych R10 były przetworniki o membranach z biocelulozy, wytwarzanej w specjalnych retortach z zawiesiną bakterii. Nie tylko były ultracienkie, ale też reaktywne niesłychanie. Co bardzo dobrze było słychać – aspekt szmerowy tych R10 był zgoła niezrównany. Podobnie aspekt melodyczny, jako predyspozycja falowania. Membrany naśladowniczych HE-R10D nie powstają w roztworze Acetobacter aceti i nie tworzą ich nano-włókna średnicy 200 do 400 angstremów. Mają jednakże inny atut – opracowany w laboratorium HiFiMAN-a proces napylania nano-cząsteczek na mylarowy (prawdopodobnie) podkład, nadający powierzchni membrany zaplanowaną z góry i nietrywialną topologię, dobraną wcześniej eksperymentalnie pod kątem najdoskonalszego dźwięku. Tak powstałe membrany napędzają drajwery wyposażone w magnesy produkowane z metali ziem rzadkich (czyli neodymowe), posiadające też „zaawansowane” cewki oraz oprawy z lotniczego aluminium. Poprzez osłonę nad przetwornikiem wewnątrz muszli widać pod mocnym światłem, że stożek wylotowy dźwięku uformowany został inaczej niż w pierwowzorze, ale dosyć podobnie. Zupełnie identyczna jest natomiast jego  perforowana otoka i identyczna średnica membrany – ø50 mm.

Aspektem w pierwowzorze nieobecnym, opcjonalny moduł łączności bezprzewodowej Bluetooth o nazwie własnej BlueMini, zgodny z protokołami aptX, AAC i SBC i przypinany zamiennie do wlotu kabla na lewej muszli. (Jego działanie sprawdzimy w recenzji droższej wersji.)

Bardzo wygodne.

Główne dane techniczne dynamicznego naśladowcy to pasmo przenoszenia 15 Hz – 35 kHz, impedancja 32 Ω, skuteczność 103 dB i waga 352 g. (Sprawdzająco zważyłem i okazało się, że dane producenta są odnośnie wagi nieścisłe.) W oryginale było to odpowiednio 20 Hz – 20 kHz[4]; 40 Ω; 100 dB i 400 g.

Ogólnie biorąc tytułowe słuchawki HiFiMAN-a są bardzo ładne i wygodne, a cena 6 250 PLN nie ma w sobie nic z rozwydrzenia. Za mniejsze  i podobne kwoty nie brak wprawdzie rasowych nauszników, ale wybitne słuchawki zamknięte, jakie tutaj nam obiecują, to nie lada wyzwanie. Zwłaszcza pod względem poczucia brzmieniowej swobody i wielkości scenicznej, a jeszcze bardziej zdolności do łączenia tego z brakiem zmniejszenia źródeł i poczuciem bezpośredniości. A jeszcze dalej idąc – dodaniem do tych atrybutów braku sztucznej pogłosowości.

[4] Panowała naonczas moda na podawanie pasma równego formatowi płyt CD.

 

Brzmienie: Przy komputerze

Z dokładnym naśladownictwem kształtu muszli.

   Zacznijmy tradycyjnie od lokacji komputerowej, obsługiwanej przez przetwornik PrimaLuna Evo 100 i wzmacniacz słuchawkowy Phasemation. Gatunkowy pomiędzy nimi interkonekt, gatunkowe podpięcie cyfrowe i gatunkowe kable zasilające podpięte do gatunkowej listwy.

Pierwsze rzuciło się w uszy, że słuchawki grają przyjemnie. W początkowych dniach po przybyciu (jako na pewno wygrzane) produkowały wprawdzie sceniczny bałagan, tak jakby wcześniej używano ich ze sprzętem naprawdę marnym, ale po parunastu godzinach muzykowania się ogarnęły i nie było już z tym kłopotu. I jeszcze jedna sprawa, trochę zaskakująca: ich nieco za jasne brzmienie skorygowało zastąpienie bezpiecznika Synergistic Research Blue we wzmacniaczu bezpiecznikiem Carbon Verictum. To pomogło, tak więc trzeba dbać o drobiazgi chcąc zapewnić optimum, gdyż przejawiają te udawane R10 ciągotę do za jasnego brzmienia, co łatwo daje się z nich wypędzić. (Zapewne gdyby kabel miały lepszy, sam on załatwiłby sprawę, ale kabla nie miałem, bo trudno prosić Tonalium o kabel dla każdych słuchawek mających specyficzne podpięcie.)

Uściślijmy uwagę wstępną – dlaczego grały przyjemnie? Ponieważ po wymianie bezpiecznika już z klimatycznym światłocieniem, nieznaczną dozą ciepła i bliskim pierwszym planem na bazie dużych, lecz nieprzesadnie, źródeł. To wszystko dało miłe obcowanie z dużej bezpośredniości dźwiękiem, który z łatwością mógł stawać się potężny i w jakościowym torze oferował wysoką muzykalność. Odnośnie medium był transparentny, co do postaci brzmień otwarty (żadnego domykania w bąbelki i przesadnych naprężeń), a odnośnie brzmieniowych wnętrz odpowiednio masywny i właśnie nienaprężony. Do tego zadowalająco dźwięczny, wysoce – ale bez nacisku na to – szczegółowy; i taki cały, modnie się wyrażając – „fajny”, które to słowo tu pasuje, mimo że go nie lubię.

Budujące pojemną przestrzeń.

To był naprawdę dobry dźwięk – dobry bez zastanowienia. Nie trzeba się z nim oswajać, ani dochodzić najpierw do jakichś wniosków. – On jest po prostu dobry, od razu się podoba. Ale jego najbardziej wybijającą się cechą nie któraś z wymienionych, a koherentność.

Pasmo akustyczne dynamicznej podróbki R10 wychodzi z niej jako zwarte, spójne i koherentne, co tyczy w szczególności sopranów. Tych nie brak, nie są „opiłowane” (że nowomodnie się wyrażę), ale się nie forsują. Są jak rozmowa z kimś normalnym, kto nie ma wysokiego głosu – i to też jest przyjemne. Nieco inna sytuacja ma miejsce na drugim skraju, bo bas się także w całość składa, ale mocniej wybija. Nie oferuje najniższego zejścia, niemniej w te herce, których sięga, wchodzi z dużym impetem. Efektem mocne „Bum!”, mimo iż wiolonczele, kontrabasy, fortepiany nie osiągają najniższych rejestrów. Jeżeli zatem ktoś te najniższe ma osłuchane, od razu to wyłapie, ale jeżeli nie ma, nie połapie się wcale. W zwykłym, rozrywkowym słuchaniu basu nic a nic nie brakuje, czasami wręcz może się wydać, że jest go aż za dużo. Bo właśnie mocne wejścia i tła basowe chętnie stawiane, w dodatku duże rozmiarowo. Nie jest to zatem bas najwyższego lotu, ale obfity i całkiem dobry. Nie ma tendencji do zlewania, rozmazywania się i przykrywania reszty sobą. Mocno zaznacza swą obecność i czyni to udanie z punktu widzenia przyjemności. Ma wypełnienie i ma kontur, niesie też dużą energię, natomiast nie jest perfekcyjnie zróżnicowany i nie osiąga skrajnie niskich wartości. Rysunek bębnów pokazuje dobry, lecz nie świetny; membrany nie rysują się dość wyraźnie. Paradoksalnie jest to następstwem nie dość intensywnych sopranów, będących zawsze ostrzem ołówka rysującego konturową kreskę. Dość biegle operuje ten ołówek na średnicy i w górze, ale na dole nie chce mu się aż tak pracować, by gratulować mu efektu. W zamian ta łatwa spójność pasma, bo kontur jest kreślony, lecz nie jak brzytwa ostry. Sporo w zamian powietrza i brzmieniowego aromatu, a inną wyróżniającą wartością nadzwyczajna akustyka muszli. (W końcu to te same komory, które wyniosły Sony R10 na akustyczne wyżyny.) Nie, naśladowca dynamiczny nie czerpie z tego całej puli, u niego przestrzeń nie jest tak wybitna. Nie ma aż takich rozmiarów i zwłaszcza takiej holografii, ale i tak jest nadprzeciętna.

Z innym pałąkiem niż oryginał.

Nadprzeciętna swobodą propagacji godną dobrych słuchawek otwartych, brakiem efektu odbicia i brakiem sztucznego pogłosu. Dźwięk się dobrze na przestrzeń rozkłada i przestrzeń ta jest duża. Nie ma natychmiastowego efektu odbicia i powrotnego wpierania w uszy słuchacza – jest poezja swobodnego obszaru. Momentalnie to słychać i to kolejny ważny składnik tej  całościowej przyjemności. A słucha się naprawdę dobrze, bo wszystkie aspekty do siebie pasują i w całość efektownie układają. Może jedynie czasami tego nie do końca dobrego basu towarzyszy muzyce za dużo, ale to już są grymasy, a ogólnie jest bardzo dobrze. Zwłaszcza, że nie brak wyrafinowania i mocnych akcentów emocjonalnych, a koloryt i głębia są całkowicie w porządku. Barwy głosów, ich specyficzność rysowana transjentem, szumność tła i obecność detali, też duża sceneria i potęga, wreszcie odporność na zniekształcenia – to wszystko okazuje się bardzo dobre. Kilka dni spędziłem z tymi słuchawkami na uszach i były to dni udane. Wyważenie pomiędzy ilością bitów potrzebnych do pełnej satysfakcji, a tą rodzącą z czasem zmęczenie, uznać należy za korzystne. Dobrze się słucha i słuchać można długo. Wszystkie gatunki muzyczne się w tym słuchaniu odnajdują i nie pojawia żaden czynnik, który by jakoś drażnił. Za to czynników satysfakcji mamy sporo.

 HiFiMAN HE-R10D w konfrontacji z Ultrasone Tribute 7

I nie takiej jakości dźwiękiem.

Przejdźmy do porównania z Ultrasone. Różnica była natychmiast słyszalna i w oparciu o wiele czynników. Od razu słychać było mocniej uczestniczące we wszystkim i wyżej docierające soprany. Srebrzyste sopranowe smagnięcia chłostały przestrzeń niczym bicze, samym sopranom nadając bardziej strzelistą i wszechobecną postać, a całej muzyce żywszy, bardziej podekscytowany charakter. Dźwięki drobne stawały się wraz z tym drobniejsze i bardziej koronkowe, a duże wyraźniejsze, kreślone wyrazistszymi konturami. Zmianie uległ nie tylko charakter sopranów, ale i reszty pasma. Ludzkie głosy stały się przenikliwsze i dobitniej cyzelowane, a bas lepiej ukazujący membrany i wszelkie inne krawędzie. Cały muzyczny obraz wraz z tym był wyraźniejszy i pozbawiony śladu czegoś, co można by nazywać zobojętnieniem, leniwym rozmarzeniem, czy po prostu relaksem. Taki styl byłby więc za nerwowy i zbyt męczący, gdyby nie chodził w parze z wyraźnie większą głębią brzmienia i wydolnością akustyczną. Każdy dźwięk przy Ultrasone jawił się jako głębszy, a każde tło i cień czarniejsze. I zapanował wraz z tym kontrast między srebrnością sopranową a czernią tła i ciemną głębią dźwięków spoza sopranowego zakresu. Towarzyszyła też temu ogólnie większa szybkość narastania i dłuższe, lepsze jakościowo wybrzmienia; a jeszcze mocniej zaznaczyła zdolność do ekstremalnie niskich zejść basowych, lepsza ogólna kontrola basu i głębsze przenikanie w strukturę harmoniczną. To ostatnie szczególnie ważne, jako wyższe kwalifikacje odnośnie modelowania dźwięków i głębsze w nie przenikanie. Wyraźnie większa ilość warstw tworzących i lepsze każdej z nich widzenie.

Ale miłym dla ucha i ciekawym.

Trudno w tym stanie rzeczy porównywać parametr muzykalności, która u HiFiMAN HE-R10D charakter miała spokojniejszy; u Ultrasone iskrzący i pulsujący. Wraz z tym mniej oczywisty jako melodyjne płynięcie, ale dźwięk tych słuchawek miał lepszą miąższość i wędrował wzdłuż elegantszych krzywych. Cechowała go także większa tajemniczość, ekscytacja oraz dynamizm – ogólnie biorąc w wymiarze samych parametrów jakościowych prezentował wyraźnie wyższy poziom. Ale dla kogoś poszukującego eleganckiego spokoju o także dużym wyrafinowaniu i szczególnych jak na słuchawki zamknięte walorach przestrzennych, HiFiMAN HE-R10D nie stoją na pozycji straconej. Jak już mówiłem – są udane, słucha się ich z naprawdę dużą przyjemnością. A propos jeszcze tej przestrzeni. Ultrasone plan pierwszy stawiały dalej, a to, co za nim, dużo wyraźniej ujmowały w odchodzącą do linii horyzontu perspektywę. Czemu towarzyszyła też dużo lepsza widzialność brzmień dalekich, kreślonych dużo wyraziściej. Przyznajmy jednak, że Ultrasone dysponowały w tym porównaniu zdecydowanie lepszym kablem, toteż nie wiemy, co pokazałyby HiFiMAN HE-R10D mając taki.

Brzmienie: Przy odtwarzaczu

Pady są świetne jakościowo.

Przenieśmy sprawę pod odtwarzacz. Tu pewne cechy się powtórzyły, ale niektóre zagadnienia przybrały inny obrót. Powtórzyły się jota w jotę kwestie związane z pasmem akustycznym, to znaczy Ultrasone oferowały szersze i tak samo jak przedtem głębiej przenikały w strukturę nagrań. Nie tylko w ich architekturę harmoniczną, ale też w naturalizm brzmieniowy, na przykład znacznie lepiej radząc sobie z melodyką i złożonością wokali albo dźwięcznością fortepianu. A jakby tego było mało, oferowały bardziej transparentne medium, z głębszym zdecydowanie docieraniem do linii horyzontu i dużo wyraźniejszą wizją dali. Co by może jeszcze tak dużo nie znaczyło – to można przy zaangażowanym słuchaniu zlekceważyć – ale nie sposób było tak postąpić w przypadku holografii. Oferowana przez Ultrasone okazała się dojmująco lepsza, a to już nie przelewki.

„No i pozamiatane” – orzekniesz czytelniku, i sam bym tak  to widział czytając cudzą recenzję. Jednakże tak nie było. Miały bowiem recenzowane słuchawki w odtwórczym wachlarzu przymiotów pewne istotne walory, o których można nie być przekonanym, iż istotnymi były, ale takimi się okazały. Dwie z tego sprawy kluczowe – pierwsza tycząca scenerii. W tej kwestii też nic się nie zmieniło, tzn. bliski pierwszy plan, duże źródła i słabsze układanie w perspektywę. Ale w zamian objętość. Przekaz sceniczny otrzymywany od HiFiMAN HE-R10D był zdecydowanie bardziej objętościowy; muzyka w ich wydaniu działa się w scenografii wprawdzie obszarowo skromniejszej, ale za to o wiele wyższej. Dźwięk macający granice wracał u nich o wiele prędzej, a jeszcze częściej zaraz się gubił w mroku za pierwszym planem. Tymczasem dźwięk u Ultrasonów propagował zgodnie z malarskimi regułami perspektywy ku odległej, zwężającej się dali i w transparencji trwał aż do samego horyzontu. Ten z HiFiMAN HE-R10D był zatem niemal jego przeciwieństwem – trafiał na ścianę mroku zaraz za pierwszym planem i w jej nie-transparencji znikał.

Kabel już tylko przyzwoity.

Wydawać by się mogło, że tak musi być gorzej, że nawet nie ma o czym mówić. – Tymczasem wcale nie. Na przykład cała płyta z koncertami Jean-Baptiste Lully᾽ego wypadła w tej konwencji lepiej. Wręcz mało powiedziane – wypadła dużo lepiej. Stała za tym też druga cecha pozornie wymuszająca gorszość: powściągnięte soprany. Już nie, jak w przykomputerowym graniu, takie tylko mniej ofensywne, ale na tle konkurencyjnych jawnie stłamszone – pozbawione ćwierkania, dzwonienia. Nie srebrne tylko bure, ściśnięte w jakiś gałgan. Wszakże i to okazało się pomocne, gdyż dzięki temu orkiestrowa muzyka zagrana w wielkim pomieszczeniu stawała się spójniejsza i jednolitsza wyrazowo. Gdyby Ultrasone były tak dobre, jak potrafią być AKG K1000, albo przewijające się tu jako wzorzec prawdziwe Sony MDR-R10, potrafiłyby tę przewagę tak wkomponować w całość, że faktycznie pozamiatane. Ale nie potrafiły. Zanadto ich soprany pracowały na własny użytek, też nazbyt ujmowanie scenerii w perspektywę spłaszczało filar nieba. Efektem brak odpowiedniego powiązania strzelistości z przestrzenią – wyższe sklepienie u HiFiMAN-ów przy braku nawet sopranowej strzelistości dawało lepszy efekt.

Gdyby tak działo się za każdym razem, recenzowane HE-R10D okazałyby się lepsze od dwa razy droższych Ultrasone. Ale tak się przeważnie nie działo. Zdecydowana większość nagrań wypadała na korzyść droższych. Wypadała wyraźnie. Wokale, fortepiany, jazz, bębnienia, rockowe darcia, trąbki, koloratury, zaśpiewy, dzwonki, zwykła mowa – to wszystko miały o wiele lepsze. HiFiMAN HE-R10D odgryzały się tylko w muzyce symfonicznej, elektronicznej i filmowej, a także (czemu niemało się zdziwiłem) wspaniale ukazały efekty stepowania w rozchodzeniu na przestrzeń.

Budowanie dużej kubaturowo scenerii w powiązaniu z mocnymi dźwiękami, to ich największy atut, to robią po mistrzowsku. Może nie całkiem realistycznie – gdyż i deficyt sopranów, i basu najniższego nie ma (mimo że basu obfitość) – ale w odczuciu słuchającego zjawia się wielka satysfakcja, gdy dźwięk o takiej postaci łączy się z taką formą przestrzeni.

 

 

 

 

Ogólnie zatem w tej lokacji niejednoznaczna sprawa: tu bęcki, a tam sukces. Niemniej i teraz, z najwyższej klasy torem, rysowała się zasadnicza cecha – słucha się tych słuchawek i łatwo i przyjemnie. Prócz tego oferują ów niecodzienny walor przestrzenny; bo chociaż przestrzeń znana mi z pierwowzoru, u nich ma postać zredukowaną, to jednak zachowuje walor niespotykanej prawie objętości, mocno działający na wyobraźnię. Nie ma natomiast śladu po przeogromnych połaciach i arcymistrzowskiej, niezrównanej holografii. (Lepszej niż w Sennheiserze Orfeuszu i AKG K1000.) O wyrafinowaniu i melodyjności oryginału też nie ma nawet co marzyć, ale wielka kubatura pomieszczeń, w których roztacza się muzyka, i bardzo łatwa strawność wszystkiego popierana obfitym basem, pozwala tym HiFiMAN HE-R10D bronić się całkiem skutecznie przy takiej, a nie innej cenie.

Z odtwarzaczem przenośnym

Mogą stać się bezprzewodowe, ale za dodatkową opłatą.

Na koniec szczypta uwag o pracy z odtwarzaczem przenośnym. Astell & Kern A&futura SE180 odczytywany przez HiFiMAN HE-R10D podawał dźwięk też łatwy i jednocześnie ciekawy.

To rzadkie połączenie, gdyż łatwość zwykle rychło i nieuchronnie przechodzi w nudę. Tak się nie działo – brzmienie było wystarczająco osobliwe, by cały czas podtrzymywać zaangażowanie w toczącą się intrygę. Czerpiące dużo z realizmu, lecz nie realistyczne. Ubarwione specyficznie objętościowym pogłosem oraz rzadko spotykanym balansem pomiędzy dobrą muzykalnością, a brakiem ocieplenia. W efekcie każdy znany utwór jawił się w inscenizacji nowej, inscenizacji właśnie ciekawej. Przyjemne słuchanie, niecodzienna obfitość przestrzenna, duże źródła, sporo bezpośredniości i brak zniekształceń. Brzmienie niewątpliwie „zrobione”, ale zrobione udanie. Niemała satysfakcja.

 

 

 

Podsumowanie

   Słuchawki HiFiMAN HE-R10D nawiązują do wzorca Sony MDR-R10 tylko pod jednym względem – ich muzyczna sceneria też ma dużą objętość. Wszystkie pozostałe osobliwości, czyniące od zawsze te Sony czymś absolutnie wyjątkowym, powtórzone w nich nie zostały. Nie ma najlepszej w historii czujności membran na sygnał, nie ma aż tak szczytowej muzykalności, tak trójwymiarowego modelowania dźwięków i tak ogromnych połaci, potrafiących obdarzać nie widywaną nigdzie indziej holografią. Cała brzmieniowa postura tych HiFiMAN HE-R10D jest dobra, jest udana, ale jest też normalna. Soprany są obecne i brzmią miło, ale nie są strzeliste; bas nie ma wyraźnych konturów i najniższego zejścia; a ludzkie głosy nie są jak żywe w wymiarze ciarki powodującej prawdziwości. Miło się słucha, nic nie razi, ale dwa razy droższe też zamknięte Ultrasone natychmiast wytknęły cały szereg technicznych niedociągnięć. Nie byłoby zatem dobrze, bo cena ponad sześciu tysięcy to nie coś na pstryknięcie palców, ale mają te R10D ważny obronny atut – opisaną powyżej umiejętność specyficznego i popisowego łączenia dźwięku z przestrzenią. Dźwięku okrojonego z najwyższych rejestrów i najniższego basu, a mimo to zdumiewająco udanego w wymiarze muzyki symfonicznej, elektronicznej i filmowej. Nie wiem dlaczego tak się dzieje, ale wydaje się, że właśnie górne powściągnięcie dodaje przestrzenności skrzydeł, pozwalając jej bardziej się rozszerzyć i tylko na sobie skupiać uwagę. To cenne, mimo iż słuchając większości płyt nie będziemy się tym cieszyć. Ale i w ich przypadku pozostanie duża objętość muzycznej bańki i duże, silnie oddziałujące źródła. To wystarcza do odczuwania przyjemności, odczuwania jej zawsze.

 

W punktach

Zalety

  • Słuchawki dla kochających dużą przestrzeń i ciekawe efekty przestrzenne.
  • Tu te efekty nie w oparciu o wielką powierzchnię i daleki horyzont, tylko wielką objętość.
  • Unikalna zgoła predyspozycja do fascynowania przestrzennym dźwiękiem.
  • Zawsze miłe brzmienie i zawsze łatwość słuchania.
  • Wysokiej klasy muzykalność.
  • Brak zniekształceń.
  • Żadnego dudnienia, twardości, przesadzonych pogłosów i naprężeń.
  • Przyjemne oświetlenie.
  • Nienarzucająca się a bardzo dobra szczegółowość.
  • Odrobina umilającego ciepła.
  • Ogólny naturalizm.
  • A więc żadnych sztuczności, przegięć, podostrzeń, przedobrzeń.
  • Duże źródła.
  • Swoboda propagacji.
  • Otwartość.
  • Brzmieniowa spójność.
  • Wyjątkowo łatwe do polubienia.
  • Brzmieniowo nie są jednymi z wielu.
  • Natychmiast też wyglądowo rozpoznawalne.
  • Ładne.
  • Lekkie.
  • Bardzo wygodne.
  • Świetne pady.
  • Trzy kable w komplecie.
  • Opcjonalnie bezprzewodowe.
  • Sławny producent.
  • Przesławny pierwowzór.
  • Polska dystrybucja.

Wady i zastrzeżenia

  • Trudny do oszacowania stosunek jakości do ceny. (Dla jednych zapewne świetny, dla innych nieakceptowalny.)
  • Jeżeli ktoś liczył na brzmienie jak od Sony R10 za sześć tysięcy, to obejdzie się smakiem.
  • Odstają daleko od głowy.
  • Mocno rzucają się w oczy.
  • Brak etui ochronnego.
  • Jednostronnie podpinany kabel – komu to było potrzebne?

 

Dane techniczne HiFiMAN HE-R10D”

  • Słuchawki wokółuszne, zamknięte.
  • Przetworniki: dynamiczne
  • Impedancja: 32 Ohm
  • Skuteczność: 103 dB
  • Zniekształcenia THD: <0.1%
  • Pasmo przenoszenia: 15 Hz – 35 kHz
  • Wtyk: 3.5mm mini jack, 6.3mm duży jack, XLR
  • Typ wtyku: Prosty, Kątowy
  • Rozmiar przetwornika: 50 mm
  • 3 kable z różnymi wtykami(mini jack 3.5mm, jack 6.35mm i XLR zbalansowany)
  • Kodeki Bluetooth: LDAC, aptx-HD, aptx, AAC, SBC
  • USB DAC przez kabel USB-C
  • Żywotność baterii: 7-10 godzin
  • Waga bez kabla: 352 g

Cena: 6 250 PLN

 

System:

  • Źródła: PC, Astell & Kern A&futura SE180, Metronome AQWO SACD/CD.
  • Przetwornik: PrimaLuna EVO 100.
  • Kable USB: iFi Gemini, Fidata HFU2 Series USB.
  • Kabel koaksjalny: Tellurium Q Black Diamond.
  • Konwerter: iFi iOne.
  • Wzmacniacze słuchawkowe: ASL Twin-Head Mark III, Phasemation EPA-007.
  • Słuchawki: HiFiMAN HE-R10D, Ultrasone Tribute 7 (Kabel Tonalium – Metrum Lab).
  • Interkonekty: Sulek Edia, Sulek 6×9.
  • Listwa: Sulek Edia.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

8 komentarzy w “Recenzja: HiFiMAN HE-R10D

  1. miroslaw frackowiak pisze:

    Jak sie maja do modelu tanszeo, ktory opisywales,jesli nie sa podobne brzmieniowo do SonyR10 to moze ta tansza wersja jest lepsza do kupna?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Przecież to jest ta tańsza wersja. Drogą dopiero opiszę. Jest zdecydowanie wyższej jakości.

  2. miroslaw frackowiak pisze:

    pomylilem sie,czytalem recenzje juz wczesniej,ale gdzie indziej w takim razie czekam, jak wypadnie ta droga wersja u Ciebie…

    1. Piotr Ryka pisze:

      Dobrze wypadnie. Ale szczegóły w recenzji. Tak za jakieś dziesięć dni.

  3. Marek S. pisze:

    Wreszcie coś się ruszyło w materii słuchawek, bo w ostatnim czasie niewiele się działo.

    Sporo nowych modeli się ukazało, a w nich Audeze LCD5, Meze Empyrean Lite, czekam na recenzję Hifiman R10P, ponadto mamy dystrybutora ZMF w Polsce.

    Aktualnie mam dość otwartych słuchawek, przez ostatnie lata tylko takowe posiadałem, ze względu na brak odpowiednio jakościowych słuchawek zamkniętych na rynku. No oprócz L5000, ale nie dość, że bardzo drogie to jeszcze niedostępne.
    Empyreany po dwóch latach osłuchały mi się, LCD4z jednak mi nie podeszły do końca, a Heddphone po godzinie urwanie głowy, takie wygodne 😉
    Pokusiłem się o ZMF Verite Closed. Brzmieniowo nie ustępują Meze, grają jak otwarte, jakby nie posiadały komory. Dla mnie strzał w dziesiątkę. I to na razie niewygrzane.
    Mam nadzieję, że uda się Panu przetestować coś ze stajni ZMF.
    I czekam z niecierpliwością na test R10P, szkoda tylko, że również bardzo drogie.

    Pozdrawiam
    Marek

    1. Piotr Ryka pisze:

      Miała być zaraz recenzja R10P, ale najpierw będzie Meze ELITE, bo dziś przyjechały i pobędą tylko prez tydzień. Na razie tyle o nich, że względem Empyrean to przyrost nie tylko cenowy. Odnośnie ZMF – pytałem o nie i nie ma w Polsce pokazowej sztuki, można tylko zamówić.

      1. Marek S. pisze:

        Na headfi piszą, że ta nowa wersja Meze gra lżej, bardziej rozdzielczo.
        Odnośnie ZMF, mógłby się dystrybutor postarać o słuchawki do testu, bo uważam że naprawdę warto je rozważyć szczególnie, gdy komuś zależy na zamkniętych.

        1. Piotr Ryka pisze:

          Lżej – nie, bardziej rozdzielczo – tak. Odnośnie egzemplarzy testowych, trzeba brać pod uwagę, że nie są tanie. Mieć z każdych drogich pokazówkę, to się robią naprawdę duże pieniądze. Kiedy dystrybutorowi na jakiejś marce zależy, to oczywiście promuje, ale jak to jest marka „przy okazji”, to już niekoniecznie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy