Filozofia: Świat w dłuższych perspektywach

   Życie ludzkie w wymiarze świadomych ocen sięgających poza najbliższe otoczenie trwa zwykle niewiele ponad pół wieku. Prawdopodobieństwo zetknięcia się w takim okresie z wydarzeniami przełomowymi, odciskającymi na całej rzeczywistości głębokie piętno, nie jest, zwłaszcza w ostatnich wiekach, małe, ale istota tkwi w pytaniu, co znaczy „głębokie piętno”?

Ludzie obecnie tak dorośli, że zbliżający się już do swego obserwacyjnego kresu, mieli okazję przeżyć zapoczątkowany śmiercią Stalina wieloetapowy upadek ZSRR, nieustająco progresywny okres rzeźbienia w krzemie i patrząc bardziej w przeszłość niż przyszłość, osobiście stykać się z tymi, którzy jako osoby dojrzałe, albo prawie, doświadczyli drugiej, a nawet pierwszej wojny światowej. Dzisiejszy siedemdziesięcio, osiemdziesięciolatek widział i słyszał niejedno, ale o wiele mniej niż moja prababka, która urodziła się w 1870 i zmarła w 1964. Zaczynała więc w czasach gorsetów i długich sukien, czasach cylindrów, binokli, rautów i bali, by kończyć w czasach minispódniczek i dyskotek. Przeżyła dwie światowe wojny (w 1941 niemiecka bomba trafiła jej dom w Wilnie, z którego po pożarze zostały tylko schody); jej syn, oficer AK, popełnił samobójstwo, gdy przyszło po niego gestapo; a mąż dowiedziawszy się o tym dostał wylewu i umarł. Wcześniej na jej oczach w 1918 odradzała się Polska, dwadzieścia lat potem znów umierała. W 45-tym przesunięto granice i rodzinne od pokoleń Wilno musiała zmienić na Zakopane, a jej liczna rodzina rozsiała się po całej Polsce, częściowo wywędrowała za granicę.

Trochę to dziwi, gdy uświadamiamy sobie, że w czasach jej młodości nie było radia, telefonów, samochodów, lodówek, samolotów, telewizorów… Były dorożki, fiakrzy i furmani, byli panowie w melonikach z cygarami w zębach i nocne sesje bridżowe, a kiedy Titanic tonął, miała czterdzieści dwa lata… Na przestrzeni jej życia uformowały się teoria względności i mechanika kwantowa, odkryto reliktowe promieniowanie tła i dzięki niemu Wielki Wybuch, który sporo lat wcześniej z matematycznych równań Riemanna-Einsteina wydedukował Lemaitre. Na niebie zjawiły się czarne dziury i kwazary, a na ziemi najpierw pociągi, potem auta, samoloty, łodzie podwodne, rakiety… Wybuchła bomba atomowa, przetoczyła się grypa hiszpanka i dekadę po niej Wielki Kryzys, zjawiła w wymiarze masowym fotografia, potem film, potem telewizja. Najpierw czarno-białe, z czasem też barwne. Zaczynała od walca i gramofonów na korbę z tubą, dożyła stereofonii i bigbitu. A kiedy była mała, na pełną skalę istniał – ba, zaliczał właśnie najlepsze lata – Dziki Zachód: jechały wozy osadników, kowboje walczyli z Indianami. Niedługo potem, w 1917-tym, na innych dzikich stepach wybuchła Sowiecka Rewolucja i przerodziła się w krwawy terror na nie widzianą skalę od czasu budowy Wielkiego Chińskiego Muru. W porównaniu z tą panią dzisiejszy czterdziestolatek prawie niczego rewolucyjnego nie przeżył; jego w pełni świadome życie zaczęło się w 1995 i ma za sobą przemianę stacjonarnych PC w smartfony, telewizorów kineskopowych w płaskie i upadek taniości diesla, z daleką wciąż perspektywą aut na wodór czy elektrycznych. UE, do której przystępował jako dwudziesto paro latek, marzy o wszystkich na wrotkach albo hulajnogach, o wiatrakach w miejsce elektrowni jądrowych, i o (to już najświeższy pomysł) zastępowaniu sznycli rzodkiewką. Ale, bo bym zapomniał – jedno jeszcze ważne wynaleziono – powstały drukarki 3D. To epokowy wynalazek, lecz mimo niego trzeba przyznać, że wszystko to skromnie wypada na tle doświadczeń prababki: A jednak i w bliskich nam dekadach niemało się zmieniło. Zanikły na przykład podwórka w sensie placyków zabaw. Dzisiejsze dzieci siedzą przed ekranami, zamiast grać w piłkę albo Zośkę. I mimo że rowery ciągle w modzie, nie jeżdżą na nich w wielkich grupach, tak jak pamiętam sam jeździłem w towarzystwie kolegów. A tak w ogóle, to ilość dzieci spadła o połowę, kobiety nie chcą rodzić. A jeśli już, to jedno, najwyżej parkę, tak żeby się nikt nie czepiał. Psów też o wiele mniej, bo trzeba po nich sprzątać (i o to w tym chodziło), a wróble znikły całkiem – kto widział ostatnio wróbla?

Można by jeszcze długo wyliczać i sporo zauważyć, ale zadajmy pytanie:

– Czy wszystkie te przemiany, zarówno sprzed lat stu jak dwudziestu, faktycznie miały epokowy wymiar?

Z pewnością w dużej mierze tak, niemało się zmieniło: styl życia, sposób ubierania, ciężkość codziennej harówki, możliwość przemieszczania. Wynagrodzenia, medycyna, kwantum i tempo informacji, jak również wymagania odnośnie tak zwanego dobrego wychowania i posiadanej wiedzy. (Ta dzisiejsza matura, to w porównaniu z dawną kpina, a wyższe uczelnie w dużej mierze opanowane przez idiotów z błazeńskim bardziej niż poważnym tytułem profesora.)

Kiedyś, niedawno historycznie, tak jakieś sto lat z hakiem, ciągnęły przez Amerykę wozy zaprzężone w woły, dzisiaj mknie się tam autostradą – tyle wysiłku, co naciskania pedału gazu przy wyłączonym tempomacie. Albo przemierza dystans samolotem, widząc jedynie chmury. Afryka, czarny ląd, nie pachnie już tajemnicą, choć ciągle strach tam jechać – dawni dzicy z dzidami zmienili je na kałasznikowy. Tę dzikość próbowano rozpleniać, jedna paniusia z Niemiec miała pomysł (zapewne nie całkiem własny), by tę Afrykę rozprzestrzenić, pogonić aż za Odrę. I bardzo była zła, kiedy tej Odry nie przeszła; jej nie do końca się udało, ale za to kraje kiedyś bezpieczne, jak Brazylia, Kolumbia czy Meksyk, stały się oazami dzikości, zamiast zmierzać do normalnego rozwoju.

To wszystko są zdarzenia epokowe i ich poważne konsekwencje, ale mimo wszystko nie takie, jakie odciskają najgłębsze piętno. Ostatnie tak głębokie były naprawdę blisko, ale się nie zdarzyły, w latach 1908 i 1815. W pierwszym wypadku detonowała kilka kilometrów na Ziemią prawdopodobnie bryła lodu o średnicy kilkudziesięciu metrów, nazwana potem meteorem tunguskim. W drugim nastąpiła erupcja wulkanu Tambora na indonezyjskiej wyspie Sumbawa, wyrzucająca do atmosfery 100 km³ substancji wulkanicznych. (W  1613 r. p.n.e., niszcząc cywilizację kreteńską, wulkan na wyspie Santoryn wyrzucił o połowę mniej, bo 60 km³, tworząc przy tej okazji legendę o Atlantydzie.) Gdyby ten meteoryt miał średnicę pół lub całego kilometra (a takich i większych krąży mnóstwo), piekło owładnęłoby Ziemią, apokalipsa stała faktem. Pożary ogarnęły kontynenty, o zbiorach trzeba by zapomnieć przynajmniej na dekadę, bo spoza kłębiących się chmur nie docierałoby ciepło Słońca. Apokalipsy było dużo bliżej w 1815 – to był największy wybuch wulkanu w czasach uważanych za historyczne. Po nim nastąpił „rok bez lata”, mnóstwo ludzi umarło z głodu, lokalnie odnotowano krwawe jatki. Najdotkliwszy brak zbiorów dotknął półkuli północnej, ludzkość obroniła się tym, że zjadła prawie wszystkie konie. Tych było wtedy mnóstwo w proporcji do ludności i okazały się zbawiennym rezerwuarem pożywienia na najczarniejszą godzinę. Ich los był zresztą i tak przesądzony, nie było dla nich paszy. Tamta erupcja była jednak niczym w porównaniu z wybuchem superwulkanu Taupo na Wyspie Północnej z archipelagu Nowej Zelandii. Około 1200 km³ skał i pyłów eksplodowało 26 500 lat temu, siejąc spustoszenie na monstrualną skalę. (Niektórzy widzą w tym przyczynę wymarcia Neandertalczyków na drugim końcu świata.) I to jednak nie była najgłębsza bruzda w naszych dziejach. Znacznie wcześniej, około 75 000 lat temu, doszło do największej erupcji wulkanicznej na przestrzeni ostatniego miliona lat, wybuchu superwulkanu Toba na Sumatrze. Tym razem do atmosfery wyrzuconych zostało ponad 3000 km³ skał i popiołu, w znacznym stopniu zmniejszając populację wszystkich lądowych kręgowców. Zgodnie z teorią wąskiego gardła katastrofę przeżyło najwyżej kilka tysięcy spośród ponad miliona osobników gatunku homo i skutkiem tego dzisiejsza ludzkość jest mało zróżnicowana genetycznie, co ją naraża na wyższą niż u większości ssaków częstość chorób wrodzonych i niską odporność ogólną.

  W czasach o wiele bliższych i na nie tak biblijną skalę zdarzyła się inna katastrofa, a ściślej mówiąc dwie. Pierwszą nazwano „Dżumą Justyniana” i wytrzebiła ona połowę ludność Eurazji w latach 541–542 n.e. Drugą nazywano w czasach zaistnienia „Wielkim morem”, a później ochrzczono „Czarną śmiercią” – i powtórzyła ona tamten wyczyn bakterii Yersinia pestis w latach 1346-53, tyle że na liczniejszej dużo populacji. W wymiarze cywilizacyjnym były to wraz z uprawą zbóż, wytopem metali, wynalazkiem koła, systemu liczbowego oraz pisma, produkcją prochu strzelniczego, odkryciem Ameryki, stworzeniem silnika parowego i prądnicy oraz filozofią grecką i religią chrześcijańską dwa najdonioślejsze wydarzenia ostatnich tysiącleci. To były rzeczy przełomowe, choć nie tak jak wybuchy Toba i Taupo oraz powstanie mowy. (Setki pokoleń przeminęły, zanim homo sapiens nauczył się porozumiewać za pomocą słownej artykulacji.)

Wszystko to piszę w wiadomym kontekście obecnej epidemii wirusowego zapalenia płuc; epidemii w wymiarze śmiertelności mało groźnej, nie przekraczającej w tym najważniejszym aspekcie kilku zaledwie procent. Tym bardziej nieistotnej, że groźnej głównie dla ludzi starych, natomiast dla tak teraz rzadkich i przez to cennych dzieci prawie całkiem niegroźnej. Młodzi na pewno niemal wszyscy przeżyją, o ile wirus nie zmutuje, co jest sytuacją dramatycznie wręcz lepszą niż podczas epidemii grypy hiszpaniki, zabijającej przede wszystkim ludzi w sile wieku, najwięcej młodych mężczyzn. Przewrotna zaiste była to plaga; topiąc swe płuca w wydzielinach silnej reakcji immunologicznej umierali w ciągu niewielu godzin w największym procencie najsilniejsi. Nie mówiąc o tym, że hiszpankę przechorowała cała ludzkość i na przestrzeni półtora roku zmarło wg różnych szacunków od 50 do 100 milionów ludzi.(Gdzie cała populacja to z grubsza ćwierć dzisiejszej.) W porównaniu z tym obecne trzebienie starych i najsłabszych to w sensie gatunkowo-społecznym kaszka z mleczkiem, przynajmniej jak na razie. Całkiem niegroźne w sensie populacyjnym, groźne jedynie dla gospodarki. Zwłaszcza, że gospodarki wielu krajów oparto w ostatnich pięciu dekadach na usługach, z transportowymi, gastronomicznymi, rozrywkowymi, turystycznymi, medyczno-kosmetycznymi, marketingowymi i finansowymi w głównej roli. Dla branż tych zamknięcie ludzi w domach na tygodnie, być może na miesiące, to ekonomiczny Armagedon. Zarazem też frontalne starcie na linii ekonomia-etyka. Nic by się przecież z ekonomią nie działo, gdyby na starych machnięto ręką, im tylko kazano dla świętego spokoju siedzieć w domach i wzorem początkowo proponowanym przez Anglię, USA i Szwecję udawano, że epidemii nie ma. Tę formę szybko  zarzucono z uwagi na przykry, doprawdy, widok marcia staruszków tysiącami, ale gdy epidemia będzie trzymać, z całą pewnością wróci – inaczej się po prostu nie da. Kto będzie musiał, umrze – nie będzie na to rady. Chyba, że się pojawi lek albo szczepionka i wraz z tym rozwiązanie sprawy. Życie bywa bowiem brutalne także w sposób otwarty – że się medialnie nie da ukryć. Można ukrywać biedę, można niesprawiedliwość, można fałszować to czy tamto, lecz śmierci na masową skalę nie da się upchnąć pod dywan. Nazbyt to jest drastyczne, na to się nikt nie zgodzi, a poza tym to dotyka wszystkich, bez różnicowania na grupy uprzywilejowane i upośledzone. Każdy z nas wszak ma dziadka i babcię, bądź sam jest dziadkiem albo babcią. Każdy ma w starszym wieku sąsiadów, znajomych, kolegów z pracy. Zniknięcia wielu z nich nie da się w żaden sposób ukryć, więc nawet wycwanione w skrywaniu różnych rzeczy media nie dadzą tutaj rady.

Dlatego wyświęcona na najświętszą świętość gospodarka musiała na chwilę przynajmniej przed masową śmiercią ustąpić. Ale ta śmierć, jak mówiłem, jest masowa skromniutko. Czymże jest dla przykładu dla społeczeństwa włoskiego śmierć dodatkowego tysiąca osób dziennie? To 365 tys. śmierci rocznie, czyli trzydzieści sześć milionów w sto lat. Tyle by musiało w takim tempie umierania upłynąć, by populacja Włoch, zakładając obecną dzietność, spadła o mniej więcej połowę, czyli wróciła do stanu z początku XX wieku. To nie jest żaden duży problem, nie mówiąc nawet o tym, że przez sto lat tak nie będzie, nie będzie pewnie przez rok. Podobnie nieistotne z praktycznego punktu widzenia (o ile nie liczyć ideologii i jej następstw) są apokaliptyczne wizje ocieplenia klimatu. Ten klimat rzeczywiście się ociepli, ale za miliard lat. Tracąc swą masę Słońce wówczas spuchnie, bo osłabnie grawitacyjne ciśnienie, na Ziemi zapanuje temperatura kilkuset stopni i umrze wszelkie życie. Wcześniej z pewnością wiele razy klimat ociepli się i ochłodzi, a biorąc rzecz od strony epok geologicznych i historii zmian klimatycznych, żyjemy w czasach interglacjału. W miejscu gdzie dziś Warszawiaku albo Gdańszczaninie stoisz, jedenaście tysięcy lat temu zaledwie, gdy już niedługo w Azji Mniejszej pierwsze miasta, a w południowej Polsce wozy na kołach, były dwa kilometry lodu. Prawdziwa groźba czai się gdzie indziej, jest dużo bardziej realna.

Nie widać ich, ale są i są liczne. Superwulkanów rozsianych na wszystkich kontynentach znaleziono już kilkanaście, w tym dwa całkiem blisko – jeden w Niemczech, drugi z niedalekich we Włoszech. (Bynajmniej to nie Wezuwiusz ani Etna.) Mają postać rozległych dolin albo jezior i prawie wszystkie na nasze szczęście głęboko śpią. Ale jeden w Andach i drugi gigantyczny pod Parkiem Yellowstone (kaldera ma wymiary 50 x 80 km) nie śpią i mogą historycznie patrząc wybuchnąć prędko, nawet za parędziesiąt lat. Nie chcę być wieszczem Zagłady, lecz nie jest wykluczone, że to nastąpi nawet wcześniej. Gdyby do tego doszło, ludzkość byłaby bezbronna i zgubiona – nie mamy żadnych na lata zapasów żywnościowych ani innych dóbr podstawowych. Wraz z końcem zimnej wojny rozsądek do reszty wyparował, wojskowe zapasy zboża, cukru, oleju, mrożonego mięsa, medykamentów, amunicji, paliw zostały gruntownie zredukowane, niemalże nie istnieją. Koni, ani innych zwierzaków, też nie mamy w wymiarze zapasu pożywienia, zostałby ewentualne połowy. O ile by przetrwały traulery połowowe, niszczone przez ewentualne tsunami i bezpośrednio wybuchem. O ile też atmosfera w ogóle nadawałaby się do oddychania; na ogromnym obszarze wokół wybuchu prawdopodobnie nie.

Taka apokalipsa nastąpi z nieuchronną pewnością, jak nie za lat tysiąc, to dziesięć tysięcy albo sto, i według oszacowań gdyby zdarzyła się teraz, przypłaciłoby ją życiem co najmniej pięć miliardów. Taki jest świat w długich perspektywach, w najdłuższych z których tego rodzaju wybuchy i tak nie są jeszcze szczytem grozy. Aż 1,5 mln km³ lawy wylało się, tworząc syberyjskie trapy, podczas permskiego wymierania 251 mln lat temu. Wiele też razy miliony lat temu uderzały w Ziemię różnej wielkości asteroidy. Jeżeli coś w tym dziwi, jeżeli jest niezwykłe, to nie fakt, że takie kataklizmy miały miejsce, a to, że tak sporadycznie. Wystarczyłby wybuch supernowej w odległości mniejszej niż kilkudziesięciu lat świetlnych, by całe życie ziemskie zostało doszczętnie zmiecione. Równie zabójczy byłby dżet promieniowania gamma z bliskiej gwiazdy neutronowej. Sama Ziemia i Księżyc powstały ze zderzenia dwóch planet, więc gdyby znowu jakaś zabłąkana planeta – planetka nawet, planeteczka…

Rzeczywistość jest dziwna w obie strony. Tym, że tak długo potrafi trwać niezmiennie i na dodatek sprzyjająco, ale też tym, że jest tak monstrualnie wielka i niewyobrażalnie bogata, ergo niesie też zagrożenia. Pośród tego niezmiernego bogactwa zdarzają się korzystne zbiegi okoliczności, ale zdarzają też fatalne. Jednego z tych fatalnych obecnie doświadczamy. Gdyby Chińczycy nie zżerali wszystkiego, co im w łapki wpadnie, i gdyby ten wirus nie egzystował na nietoperzach i łuskowcach… Gdyby na dodatek jego skuteczny atak na ludzi organizm nie nastąpił krótko przed chińskim Nowym Rokiem, gdy wielu (kilkaset tysięcy) mieszkańców Wuhan i okolic rozjechało się po całym kraju i całym świecie na przestrzeni miesiąca… I gdyby chińskie władze na czas się połapały…Gdyby Europejczycy i Amerykanie nie żyli w stylu włóczęgowsko-lokalowo-zabawowym w głębokim  przeświadczeniu, że ludziom „fajnym” i „nowoczesnym” nic złego stać się nie może… Gdyby koncerny farmaceutyczne nie zabiegały przede wszystkim o to, by produkować leki podawane pacjentom długo, najlepiej do końca życia, bo na tym się zarabia… Gdyby XIX-wieczny kult nauki przetrwał w sensie prowadzenia szeroko zakrojonych poważnych badań, a nie pieprzenia głupot przez ignorantów przy wszelkich bezsensownych okazjach…  (Te pańcie ze Scientific American, prowadzące „badania” o znaczeniu pomocy domowych i opiekunek społecznych…) Lecz choćby nawet te wszystkie „gdyby” miały miejsce, katastroficzny moment przełomowy prędzej czy później musi nadejść. Nie chcę pozować na proroka, ale kociokwik behawioralny z ostatnich paru lat nastroił mnie oczekiwaniem na grubszą awanturę. Postawa antropocentryczna sens ma nieokreślony i gruntownie niezrozumiały (redukcja funkcji falowej, silentium universi), niemniej jest nam wrodzona, musimy być dla siebie centrum oraz celem.

Tymczasem zalew głupoty nigdy dobrze nie wróży. Przyglądając się paradom wagin na patyku, ofertom cipkomaryjek i krucjacie afrykańskich „uchodźców” tknęła mnie mimowolna myśl o nadchodzącym przesileniu. Może malutkim, może większym – prawdopodobnie niezbyt dużym, bo duże są nieczęste. Jakie jest to obecne, tego jeszcze nie wiemy. Czy cywilizacja zachodnia właśnie porządnie się wywala i potłukłszy kolanka trochę oprzytomnieje, czy łapki jedynie otrze i otrzepawszy się zaraz wróci do dawnych  idiotyzmów? – do parad obleśnych przebierańców i klopsików z rzeżuchy? (Nic nie mam przeciwko homoseksualistom ani wegetarianom – sam wiele lat nie tykałem mięsa, a o homoseksualistach będzie odrębny artykuł.) Tego powrotu, albo nie, nie sposób dziś przewidzieć. Czy wszelkiej maści idioci i idiotki z nadania agitpopu i politpoprawności nadal będą uchodzić za prawomocnych naukowców oraz naukowczynie (albo może nauczki?), czy też nazwani po imieniu i przepędzeni precz? Czy duże środki finansowe przekieruje się na badania podstawowe i opracowania znaczące, czy nadal będziemy brnąć w doraźną fajność, krótkoterminową rentowność oraz globalną bzdurę? A może krach czai się gdzie indziej i to sztuczna inteligencja odeśle do lamusa upokorzony gatunek homo? A może wręcz na odwrót – nasili i ugruntuje głupstwo? Może za parę dekad wszyscy będą siedzieli przed ekranami albo w wizyjnych hełmach i z wirtualnej broni rąbali do wirtualnych kosmitów albo innego tałatajstwa? Seks uprawiali wirtualnie, rozmawiali z wirtualnymi partnerami i kochali się w wirtualnych partnerkach? Może tak będzie, może nie, nadzieja w tym, że żreć trzeba niewirtualnie i ktoś tę żywność niewirtualnie będzie musiał wyprodukować. Niewirtualną też energię, niewirtualne schrony – lecz może zwalimy to na roboty, sami skręcając w czysty ubaw? Ta wizja jest nienowa, dekady temu sformułowana.

Otarłem się o futurologię, a to wysoce nierozsądne. Jeżeli czegoś doświadczenie uczy, to tego, że przyszłości nie przewidzisz żadną miarą. Ilekroć formułowana jest jakaś mniej niż kompletnie ogólnikowa projekcja przyszłych losów, tylekroć możemy ze spokojem zakładać, że tak na pewno nie będzie. Tu, w Polsce, możemy sobie to uświadamiać wyjątkowo dokładnie. Bo proszę sobie wyobrazić kogokolwiek zdolnego w 1980-tym, w czasach pierwszej Solidarności, przewidzieć obecny kształt rzeczy. Można sobie było wtedy wyobrażać z dużym prawdopodobieństwem upadek komuny (jak to się skrótowo nazywa, choć żadnych komun nigdy nie było) i można było wyobrażać jej trwanie w zmienionej albo przetrwalnikowej formie (jak to teraz obserwujemy na chińskim, białoruskim i kubańskim przykładzie), ale że po upadku komuny rodzimej ze wschodnim poplecznictwem, komunistyczne wizje zaczną do nas docierać od zachodu, na niemały dodatek formułowane w kategorycznych postaciach przymusowych pod groźbą dotkliwych sankcji, to takich mądrych wówczas nie było, lub może byli jacyś w głębokiej konspiracji. Zbyt byliśmy zainfekowani wizją Zachodu jako obszaru Rozumu i Dobrobytu, całkiem nie docierało do nas, że tamte społeczeństwa też tęsknią za innością, i że ta inność może im się jawić  jako komunistyczna utopia. Można oczywiście dołączać do tego sprawczy wątek inżynierii społecznej, realizowanej przez ośrodki finansowane z Moskwy w ramach najpierw zimnowojennych, potem walki o mocarstwowość. Także prze inne centra projekcyjne, jak choćby Grupa Bilderberg i fundacje Sorosa albo wpływy Rotschildów. Lecz niezależnie od wyjaśnień i domyślania się spisków tak zwany eurokołchoz wydaje się być szokiem. Dla mnie przynajmniej jest.

Tak czy inaczej przyszłość pozostaje nieodgadnioną i lepiej się nie zżywać z jakąkolwiek jej wizją. Tym niemniej nie potrzeba aż talentu proroka, by odgadnąć, że cośkolwiek po wizycie Covida będzie musiało się zmienić. Może tylko przejściowo, może na rok na przykład, zachwieje się wiara w to, że ludziom nowoczesnym nigdy nic złego nie będzie. Potem ta postawa osłabnie, a przypominający o tym „jak to było za covid” uznani będą za nudziarzy. Ale większa skłonność do pracy zdalnej na pewno się obudzi, niejedna firma dojdzie do wniosku, że wynajem pomieszczeń albo utrzymywanie własnych to marnowanie środków. Tu się obudzi trend, powinien się obudzić. Zarówno z uwagi na doraźne oszczędności, jak i eliminację potencjalnych zagrożeń przyszłych. Poza tym coś zmieni się w globalnym i lokalnym układzie sił. Ktoś wyjdzie na tym lepiej, ktoś wyjdzie na tym gorzej. To dlatego Szwedzi nie przestali chodzić do pracy, zwietrzyli swoją szansę. Zdaniem niektórych komentatorów wybuchnie awantura na linii kraje najbardziej poszkodowane – Unia Europejska w ogólności i w szczególności Niemcy. To oni bowiem, jako rozdający karty, odmawiali początkowo pomocy, a potem było już za późno. Poza tym Unia zupełnie się nie sprawdziła, przypominała żabę na lodowisku. W efekcie nawet Francuzi raczyli zauważyć, że nie ma to jak własne państwo. Relacje Zachód – Wschód to kolejne, większe, ogniwo łańcucha przeobrażeń.

Wieszczy się koniec globalizacji, powrót do ostrej rywalizacji państw i regionów. Chińczycy i bez epidemii wypięli się już na rolę taniej siły roboczej, Hindusi idą w ich ślady. Obecna polityka USA też idzie w tym kierunku, nastąpiło przekierowanie wektorów – produkcję się ściąga do siebie, nawet gdyby miała być droższa. W tym wyścigu po ekonomiczną władzę UE znowu jest jak ta żaba na lodzie, jej wizje Zielonego Ładu, szamotanina z imigrantami, brexit i antagonizmy północ-południe, wschód-zachód, to z jednej strony zażarta walka Niemiec o hegemonię, z drugiej kompletna nieporadność i objawy zgłupienia. Wielka Unia Niemiecka pod szyldem paneuropejskiej wraz z plagą koronawirusa poszła w może nie ostateczną, ale jednak rozsypkę, Germanie zwyczajnie się nie sprawdzili; nie tylko nie zaskarbili sobie niczyjej wdzięczności i nie udowodnili rozsądkiem i dalekowzrocznością przywództwa, to jeszcze zawiedli na całej linii w kierunku empatycznym. To będzie się za nimi wlokło razem z reperkusjami kryzysu 2008 i oszustwem waluty euro, imigracyjną awanturą, Nordstream 1 i 2, oszustwami w przemyśle samochodowym, opcją na kretyńskie wiatraki i komunikację zbiorową, kompletną degrengoladą wojska i badań podstawowych. Nikomu nie pomogli, narobili wcześniej dziadostwa, jak zawsze ciągnęli tylko pod siebie i jak zawsze nie dali rady. Nie można na nich polegać, to znów wylazło w całej pełni.

Ale ja rzucam słowa gromkie i gromkie oskarżenia, a rzecz pewnie, jak zwykle, rozejdzie się po kościach. Jeżeli tyko koronawirus da jej szansę, nie okazując się wystarczająco niszczycielski, inercja na pewno wróci w chwale rodziny panującej. Znowu się rozpoczną bredzenia – wiatraki zamiast reaktorów i hulajnogi z rowerkami zamiast silników na wodór. Z pewnością nikt nie przedstawi całościowego planu zabezpieczeń na przyszłość, a nawet jeśli plan powstanie, to skończy się na planie. Przybędzie trochę respiratorów, ubędzie pielęgniarek i medyków (sporo z nich już umarło i chwała im za bohaterstwo), koncerny farmaceutyczne powrócą do produkcji Viagr, insulin i suplementów diety, a zwykły obywatel z błogim poczuciem samozadowolenia i spokoju pogrąży się bez reszty w ekraniku swego smartfona. Najlepiej przy knajpianym lub kawiarnianym stoliku, aby nie tracić czasu na zakup i przyrządzanie żywności. Albo ewentualnie w domu, kiedy zamówi coś na wynos. Aż któryś z superwulkanów… i wtedy wszystko w pizdu.

8 komentarzy w “Filozofia: Świat w dłuższych perspektywach

  1. Sławek pisze:

    Trochę to cyniczne, ale prawda w 100% – stety lub niestety…

  2. Miltoniusz pisze:

    ”Koni, ani innych zwierzaków, też nie mamy w wymiarze zapasu pożywienia, zostałby ewentualne połowy.”
    Jest jeszcze inne, nieco szokujące rozwiązanie. Chcąc, nie chcąc, wyboru może nie być. Ależ byłaby to rewolucja obyczajowa.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Kanibalizm w takich sytuacjach staje się powszechną oczywistością. Ale to oczywiście nie jest rozwiązanie dla wszystkich.

  3. Dziad pisze:

    Najgorsze że nie ma gdzie uciekać. Ta zaraza(mówię o glupocie) ogarnęła cały świat. Chyba że znacie takie miejsce, dajcie cynk.

  4. Sławomir S. pisze:

    Idiota – człowiek głęboko upośledzony umysłowo (słownik języka polskiego PWN)

    Mamy w tym programowym wystąpieniu katalog idiotów, głupców, ba… wręcz cała nacja została sklasyfikowana jako samolubni kretyni promujący wiatraki. Błazeńskie tytuły profesorskie nadawane są idiotom.
    Odważnie to brzmi wobec tzw wymagań dobrego wychowania, które też są zapewne przejawem tek panującej głupoty, bo blokują te maniery szczere obsobaczenie idiotów, którzy przecież idiotami są.

    No cóż – ciekawe diagnozy zjawisk są zawsze warte dyskusji, ale nie po drodze mi z taką formą opisywania świata, która opiera się na wystrzeliwaniu negatywnych epitetów. Prowadzi to zawsze do zaniku tej dyskusji na rzecz argumentowania – 'nie masz racji bo jesteś idiotą’.
    A ja ciepło myślę o 'idiotach’, zwłaszcza takich pokroju Lwa Nikołajewicza.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Nikomu nie zamierzam odpowiadać w stylu „jesteś idiotą”. Natomiast odnośnie owej nacji, to pozwolę sobie zacytować słowa naocznego świadka jej poczynań, Tadeusza Borowskiego: „Niezmordowanie jeździ karetka Czerwonego Krzyża: to właśnie w niej wozi się gaz, gaz, którym trują tych ludzi.”

      Można prowadzić uczone dyskusje o tym, czy każdy naród jest zdolny do takich poczynań. Moje stanowisko brzmi – nie. I można przy tej okazji nawoływać do zachowywania dobrych obyczajów, elegancji, pamiętania o dobrym wychowaniu. Ale moim zdaniem dobre wychowanie jest stosowne w przypadku międzyludzkich kontaktów na poziomie wzajemnego poszanowania i prób wzajemnego zrozumienia. Natomiast gdy w grę zaczyna wchodzić szarganie cudzych świętości albo przymuszanie kogoś do czegoś, czego on nie chce i równocześnie zamierza postępować zgodnie z panującym prawem – to wówczas bon ton trzeba odłożyć i przestać bawić się w grzeczne słówka, by interlokutor nie poczuł się dotknięty. Pan Chamberlain też był grzeczny wobec pana Hitlera i obaj panowie rozstawał się w jak najlepszych stosunkach, ale Czesi, zdaje się, nie wyszli na tym najlepiej, nieprawdaż?

      Zło nie zasługuje na szacunek, zło godne jest tylko piętnowania. Ani myślę hamować się z ocenami szkodliwych poczynań oszustów, głupców i krętaczy.

      Odnośnie natomiast Lwa Nikołajewicza, to przypominałem sobie ostatnio życiowe przygody i postępki Mikołaja Wsiewołodowicza – i na tej kanwie nasunęła mi się refleksja o konieczności głębszego przemyślenia pojęcia przebaczania. Zacząłem nawet pisać i może to tu opublikuję.

  5. Sławomir S. pisze:

    A gdyby Pan Chamberlain pana Hitlera od krętaczy zwyzywał, to uratowałoby Czechosłowację?
    Wg mnie to nieadekwatny przykład i temat na zupełnie inna dyskusję.

    Czy aby deklaracja 'Nikomu nie zamierzam odpowiadać w stylu „jesteś idiotą”.’
    jest spójna z takim oto cytatem:
    'Jeżeli jakiś bęcwał promuje się ze swoim bęcwalstwem na obszarze moich kompetencji, to moim obowiązkiem jest wytknąć go palcem i jego bęcwalstwo obnażyć.’
    To niech rozsądzą sobie czytelnicy czy bęcwał wart idioty.

    Odnośnie pewnej nacji – to chęć wzbudzenia u osób trzecich najsilniejszej negatywnej emocji (zbliżonej do „wrogości”) do określonej narodowości, była już w orzecznictwie Sądu Najwyższego kwalifikowana jako 'nawoływanie do nienawiści’, a to w kontekście art. 256 i 257 kk

    Podsumowując- jestem niechętny tej metodologii, którą wprowadza tu szanowny Autor i Wydawca.
    Nie znajduję satysfakcji w czytaniu tekstów, które nawołują do walki z głupotą metodą, (tu kolejny cytat) 'dać od czasu do czasu kopniaka, tak żeby znała swoje miejsce’ Jestem oczywiście wdzięczny za możliwość wyrażenia zdania odmiennego, niemniej po tym co napisałem sądzę iż będę lokowany w szeregach 'głupoty’. Dlatego profilaktycznie sam daję sobie kopniaka, gdyż nie moje to już miejsce.

    Życzę wielu ciekawych urządzeń do przetestowania i pasjonujących z tych testów relacji!
    (oraz omijania mentorskich wątków światopoglądowych)

    PS
    Ponieważ jednak tematyka Audio nie powinna być tu zapomniana- proszę wybaczyć na koniec przypowiastkę o subiektywizmie w ocenie. No tak, wszakże to nasza ocena ! (sytuacji, zjawiska, człowieka etc) jest podstawą wytropienia owej głupoty, którą potem kopniakami… Tymczasem ocena nie bywa łatwa.

    Były sobie słuchawki X. Znanej firmy to były słuchawki i wielu było chętnych do ich spróbowania. Ale … zawsze jednak liczą się głosy ekspertów, którzy doświadczenie, obycie, możliwości porównawcze mają lepsze niż reszta gawiedzi. I tak o dźwięku tych słuchawek recenzent A napisał :
    'Oto następne po Ultrasone Edition 5 nowe, rewelacyjne słuchawki. Inne nieco, do napędzenia w sensie doboru sprzętowego niełatwe, ale rewelacyjne.’
    Tymczasem recenzent B o tych samych słuchawkach odnotował :
    'Tymczasem X pokazuje, że można zrobić słuchawki drogie, ale nudne, spłaszczone i pozbawione życia. Jeśli zapomnę, że kosztują ok. 8700 zł, owszem, da się ich słuchać, a nawet docenić, jeśli wyobrazimy sobie, że ich zakup opiewałby na jedno zero mniej.’
    Nie ulega wątpliwości, ze oceny nie były zgodne, były nawet skrajnie różne i to w warstwie opisu wyglądu, jakości wykonania i brzmienia.
    Zatem :
    Czy któryś z Panów recenzentów mija się z prawdą (co czyni go być może oszustem i krętaczem i z tym trzeba walczyć) ?
    Czy może każdy z nich mógł jednak usłyszeć coś innego z jakiś powodów ?
    Oj, życie jednak nieczęsto bywa czarno-białe.
    Przepraszam, rozpisałem się z tej domowej kwarantanny, ale to już koniec z mojej strony.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Odnośnie pana Chamberlaina. Nie byłem przy jego negocjacjach z Hitlerem, ale domyślam się, że dżentelmeńskie podejście do rozmów z Diabłem miało tam swój znaczący negatywny udział. Ludzie tak dobrze wychowani, że aż chwilami za dobrze, miewają naturalne opory przed zajmowaniem stanowisk radykalnych, które bywają niezbędne. Podejścia typu „będzie dobrze”, „to jakoś da się załatwić”, „zawsze się można dogadać” są dobre przy niezobowiązujących dyskusjach, lecz nie przy definitywnym rozstrzyganiu spraw całkowicie zasadniczych. Przy takich sprawach każde ustępstwo na rzecz mniejszego czy większego zła niesie poważne, dramatyczne nieraz konsekwencje. Dlatego lepiej dać czasem komuś po gębie albo go słownie znieważyć, niż grzecznie godzić się na to, by zło swe podłe knowania bez przeszkód nadal w życie wcielało. Czasami taki szok się okazuje niezbędny, choć oczywiście lepiej, gdy można dokładnie to samo osiągnąć bez jego pomocy. Pan Rejtan, dla przykładu, gdyby był dobrze wychowany na miarę pana Chamberlaina, zapewne by się nie położył, ale czy to by było lepsze?

      (Ledwo się drzwi zamknęły za Chamberlainem, Hitler go nazwał idiotą i zacierając ręce zabrał się do dalszej realizacji swojego diabolicznego planu. Cały czas przy tym blefował: Polska, Francja i Anglia miały nad nim militarną przewagę, sytuacja się odwracała dopiero w tym momencie, gdy w jego łapy wpadały potężne czeskie zakłady zbrojeniowe i duże zasoby czeskiej armii. W niemałej części to właśnie na czeskich czołgach Wehrmacht podbijał będzie potem aliantów i na nich w 1941 wjeżdżał do ZSRR. )

      Odnośnie teraz moich odpowiedzi. Czy może Pan wskazać jakiś przykład ograniczonej do epitetu? Czy kiedykolwiek nie użyłem argumentacji i jednocześnie nie oczekiwałem jakiejś argumentacji od adwersarza?

      Co tyczy mojego stosunku do Niemców. Nie zamierzam przestać ich krytykować. To Churchill, zdaje się, mówił, że ten kraj należy bombardować raz na pięćdziesiąt lat, a Stalin serio rozważał zabicie ich do ostatniego. Nie mam zamiaru posuwać się tak daleko, nie w smak mi ludobójstwo, ale ten naród powinien być wdzięczny, że się go traktuje normalnie, a zamiast tego się panoszy i nie zamierza ani trochę odpokutowywać swoich win. To ich przepraszanie przy okazji różnych uroczystości, to zdawkowy rytuał brzmiący bardziej jak swoista drwina.

      I jeszcze przy tej okazji. Ta nowa moda na paragrafy… Pan, widzę, też już się załapał – więc proszę, proszę zgłosić. Może mi zamkną portal, może mnie zamkną do więzienia? Wielu by się ucieszyło, to byłby dla nich sukces. Poza tym jak można krytykować Niemców, w ogóle o nich mówić źle? To przecież naród panów, wciąż tak o sobie myślą. I innych w ramach tego uczą demokracji – to już zupełne kpiny. Ale opłaca się im wysługiwać, są na to dowody widome.

      Odnośnie teraz naszych wzajemnych relacji. Nikogo, kto argumentuje z sensem, nie zamierzam tytułować idiotą. A postawa miłości wzajemnej, braterstwa, współpracy, wybaczania i jak najgłębszego wzajemnego zrozumienia niesie wiele istotnych sensów i warta jest podnoszenia. Też optowanie za dobrym wychowaniem i próby wykazania komuś, że myli się albo argumentuje sprzecznie, a jego zapewnienia nie pokrywają się z deklaracjami. Zawsze jestem otwarty na polemikę i chętnie czegoś się dowiaduję, też o sobie.

      Na koniec odnośnie słuchawek McItosha, bo o nich przecież mowa. Tu mogę tylko powiedzieć, że czytając opisy pana Łopatko na jego portalu AUDIOFANATYK wręcz przecierałem oczy ze zdumienia. Sam w pełni podtrzymuję swą opinię – to zamknięta i pod wieloma względami udoskonalona wersja Beyerdynamic T1, które uważam za jedne z najlepszych słuchawek dostępnych na rynku, a w kategorii cena/jakość z tych lepszych wręcz liderujące. Potrzebują wprawdzie bardziej gatunkowego kabla, ale taki McIntosh daje. Wyjątkowo gęste, nasycone, masywne brzmienie, przy którym nie sposób się nudzić. Ale może recenzujący miał egzemplarz nie w pełni sprawny, albo wyjątkowo niepasujący wzmacniacz? Sam do swojego mam pełne zaufanie, nigdy nie trafiłem na lepszy. Innych rzeczy się nie chcę domyślać – poza samymi absurdalnymi stwierdzeniami nie ma dla nich żadnych przesłanek.

      PS
      Proszę pisać, zajmować stanowisko oraz do woli krytykować. U mnie jest wolność słowa i nie ma paragrafów.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy