V Symfonia Beethovena część 1.

Beethoven_5th_SymphonyTo jedno z najbardziej pomnikowych dzieł w całych dziejach muzyki, może nawet najbardziej. Natychmiast rozpoznawalne, niemalże sztampowe i przez to mało „trendy”, bo któryż szanujący się audiofil słucha czegoś tak powszedniego? Żaden smakosz nie będzie się przecież delektował powszednim chlebem.
Podejście takie jest wszakże bardzo zwodnicze. Chleb, niezależnie od tego, że potrafi być bardzo smaczny – choć dziś takiego w sklepie się nie uświadczy, może jeszcze gdzieś na prowincji – i niezależnie od tego, że jego wynalezienie (mąka plus zakwas) było dokonaniem epokowym, jest jednak produktem stosunkowo prostym, czego o V symfonii powiedzieć niepodobna.
Beethoven borykał się z nią przez długie lata, zwłaszcza zakończenie jest owocem wielu przeróbek. Ale efekt końcowy pozostaje jednym z najdonioślejszych dokonań w dziejach ludzkiego ducha, porażającym mocą, rozmachem i twórczą inwencją.
Posiadam cztery wykonania tego pomnikowego dzieła, z których każde jest z pewnych względów interesujące i o tym chciałem opowiedzieć. Opowieść będzie się toczyć w odwróconej chronologii (no, prawie), czyli od wykonania najmłodszego ku najstarszemu, ponieważ wiedzie to według mnie do pewnej istotnej konkluzji.

VSymfonia_GardinerZaczynam przeto od interpretacji Johna Eliota Gardinera z 1994 roku, pod batutą którego zagrała Orchestre Revolutionaire et Romantique.
Kiedy wiele lat temu kupowałem tą płytę miałem już inną „piątkę”, ale skusiła mnie nowa wówczas technologia 4D-Audio, reklamowana jako przełomowe osiągnięcie techniki realizacyjnej. O nowince tej dawno już zapomniano, w międzyczasie pojawiło się wiele kolejnych, ale audiofile zawsze przecież gonią za nowinkami. Poza tym pani ekspedientka w sklepie płytowym, sprawiająca wrażenie dużego obycia z muzyką, poinformowała mnie, że to wykonanie, jako wnoszące nowego interpretacyjnego ducha, spotkało się z bardzo przychylnym przyjęciem krytyki muzycznej i rzeczywiście zasługuje na uwagę. Kupiłem. Nie miałem wówczas zbyt dobrego sprzętu. Słuchawki Stax starego typu, z energizerem podpinanym do zwykłego wzmacniacza, a był nim Sony 570 ES, oraz CD tegoż Sony 222 ES spięte węglowym interkonektem van den Hula. Dawało to dźwięk szybki i szczegółowy, ale raczej lekki i mało przestrzenny. O potędze brzmienia nawet nie było co marzyć.
John Eliot Gardiner_1W zestawieniu z posiadaną już interpretacją Bernsteina, o której za chwilę, wykonanie Gardinera sprawiało wrażenie popołudniowego koncertowania do przysłowiowej five o’clock, z angielskim herbatnikiem i angielską flegmą. Brak głębszego zaangażowania, uduchowienia, patosu. Zwykłe szybkie granie, wyprane z emocji. W przypadku dzieła tego rodzaju dalece irytujące. Patrząc z tej perspektywy nie dziwi mnie opinia p. Macieja Gołębiowskiego, który w swoim przeglądzie wykonań V symfonii, zamieszczonym w HI-FI i muzyce z 7-8/2005 napisał: „Tempa są za szybkie, frazy nieczytelne, kanciaste i zbyt prędko zrywane. Nie ma mowy o jakichkolwiek emocjach, przesłaniu, najmniejszej chwili refleksji. Nie zostało też nic z majestatu utworu, a zastąpiło go katarynkowe gonienie, aby szybciej, aby do przodu! Jestem przeciwny stawianiu pomników jakimkolwiek, nawet największym dziełom, ale robienie sobie z nich jaj zasługuje na stanowcze potępienie. Precz z Gardinerem!”
Po takim potępieniu nie może dziwić, że w klasyfikacji p. Gołębiowskiego wykonanie Gardinera znalazło się na ostatnim miejscu spośród dwunastu uwzględnionych. I już tylko z tego powodu wydaje się interesujące, a jeśli dodać do tego wzmiankowane wcześniej pochlebne opinie innych krytyków, stajemy w obliczu intrygującej zaiste rozbieżności poglądów.
Jak to z tym Gardinerem faktycznie jest? Pobłądził, zwariował, rzeczywiście zrobił sobie jaja?
Mijały lata, a ja wykonania Gardinera nie słuchałem. Bernsteina też nie. Przejadła mi się „piąta”, której słuchałem jeszcze na winylu z adaptera Daniel. (Wykonanie filharmoników budapeszteńskich.) A w międzyczasie sprzętowo obrastałem w pióra i kiedy na koniec pozyskałem słuchawki Ultrasone Edition9, niemożliwością stało się do symfoniki beethovenowskiej nie wrócić, bo te słuchawki tego rodzaju muzyce przydają zupełnie nowego wymiaru w sensie słuchawkowego grania. Wymiaru potężnego, nasyconego kolorytem, przestrzennością i przede wszystkim niespotykaną w innych słuchawkach energią. No i powróciłem. A kiedy to się stało, Gardiner mnie zaskoczył. Nic bowiem nie pozostało z popołudniowego muzykowania. V symfonia w jego wykonaniu okazała się budowlą monumentalną i wznoszoną z szybkością tudzież zdecydowaniem. Bez nostalgii, przeciągania fraz i jakiejkolwiek rozlazłości. Gigantyczna kaskada beethovenowskich dźwięków piętrzy się z werwą i rozmachem. Krocząc do przodu przełamuje wszelki opór słuchacza i wyznacza nowe kryteria sztuki kompozycji. Z nicości papieru nutowego i atramentu na gęsim piórze wyczarowuje wszechświat muzycznego artyzmu na miarą epopei pamiętnej przez tysiąclecia. A Beethoven jest jak bóg-pankreator, co nie zna rozterek ani słabości, litości ani współczucia. Jest czystą wolą przyobleczoną w moc, na nietzscheańską zgoła modłę. Wolą, co kreuje siebie samą i przekracza bariery ludzkiej beethoven-eroica_1ograniczoności, dając niezrównane świadectwo geniuszu. I jest w tej muzyce, a w każdym razie tak mi się zdaje, złowrogi odgłos napoleońskich hufców, które w czasach Beethovena przeorały Europę, burząc stary ład. Wiem, że Napoleonowi poświęcona była III symfonia – „Eroica” – lecz wszystko co powstało w owych czasach, a co ma wymiar epicki, zawiera echo tamtych wydarzeń, echo tej historycznej epoki, która napiętnowała całe stulecie po 1800-setnym roku.
Moja konkluzja brzmi: wykonanie Gardinera, to wykonanie zdradzieckie. Kiedy słuchacie go na nie dość dobrym sprzęcie może się wydać karykaturalne – zbyt lekkomyślne, za szybkie, powierzchowne i pochopne. Ale kiedy zbliżamy się do warunków naturalnego brzmienia okazuje się zdecydowane, zamaszyste i porywające. O żadnym zrywaniu fraz i kanciastości nie ma wówczas mowy. Pozostaje interpretacja z założenia pełna werwy i dynamizmu. Pozbawiona zadumy i romantycznych wzruszeń. Zwycięska jak kawaleria Murata, co pod Austerlitz starła na krwawy proch „czarne konie” gwardii cara Aleksandra.

Leonard Bernstein Beethoven: Symphony No. 5; Leonore Overture No. 3Jak już mówiłem przed Gardinerem miałem wykonanie Bernsteina. Płytę nagraną w 1978 roku i wydaną na CD jeszcze w dziecięcych latach tej technologii. Pod batutą sławnego Leonarda uwijają się na niej filharmonicy wiedeńscy.
Bernstein, sam kompozytor, był cudownym dzieckiem, niektórzy porównywali nawet jego talent do talentu Mozarta. Gruba to niewątpliwie przesada, niemniej sporo wybitnej muzyki spod jego pióra wyszło. Jak zatem zadyrygował wybitny kompozytor kompozytorowi genialnemu?
Najbardziej trafnym wydaje mi się stwierdzenie, że uczynił to z namaszczeniem. Pierwsza i ostatnia część rozwijają się zbyt powoli, jakby z namysłem i pewnym wahaniem – jak też to zagrać, by wypadło lepiej niż kiedykolwiek. Ostatnia jest wprawdzie od pierwszej żywsza, ale inni potrafili wykrzesać z niej więcej życia. Wszystkie cztery są przy tym programowo uroczyste i monumentalne, ale duchowo pozostawiają uczucie niedosytu. Interpretacja sprawia wrażenie, jakby dyrygent chciał zawrzeć w jednym wykonaniu wszystkie możliwe formy. I patos, i romantyczne natchnienie; i moc, i zadumę. Wypada to jednak jakoś sztucznie, z wychodzącą na wierzch samokontrolą i zbytnią kalkulacją, wręcz wydumaniem. Nie podoba mi się to granie i nigdy nie podobało. Patos nazbyt tutaj jest patetyczny, a refleksyjna powolność nazbyt powolna. Chwilami wyłania się z tego jakiś muzyczny golem, kroczący z mechanicznym uporem i miażdżący potężnym młotem wszystko na swojej drodze. Tak jakby Bernstein nie chciał lub nie był w stanie dać się ponieść muzyce Beethovena. Jakby jej artyzm do niego nie trafiał.
Widziałem kiedyś jedną ze sławnych pogadanek muzycznych Bernsteina, w której kładł do głów słuchaczom – czyli publiczności w filharmonii – że nie należy interpretując muzykę zbytnio się rozpędzać, popadać w przesadę, kłaść za mocnych akcentów, kreślić zbyt mocnych kontrastów – i tak dalej. Ale ta jego „piąta”, mimo że bardzo tych rzeczy pilnująca, jest jakaś ułomna; nazbyt poturbowana intelektualnie, pozbawiona leonard bernstein_1naturalności, idąca w zbyt wielu kierunkach naraz. Po kim jak po kim, ale po Bernsteinie więcej bym oczekiwał. Żaden ze mnie znawca ani muzyczny krytyk, ale tego wykonania nie polecam. Nie wyszło, po prostu się nie udało. Do mnie w każdym razie nie przemawia. Bardzo możliwe, że Bernstein inaczej percypował muzykę i ja nie potrafię tego sposobu naśladować, pozostając na jego wizję ślepym i głuchym. Krytykując go z pozycji muzycznego dyletanta głupio się czuję, ale pisać muszę szczerze, bo na nieszczerą pisaninę szkoda czasu. Suma summarum Bernstein wypada dla mnie najsłabiej. Nic na to nie poradzę. Nie chcę przez to powiedzieć, że jest to wykonanie słabe, po prostu z opisywanych moim zdaniem najsłabsze.

VSymfonia_ReinerIdźmy dalej, przed nami rzeczy najlepsze.
Kolejna interpretacja powstała 4 maja 1959 roku. Tego dnia uchodzący za najwybitniejszego obok Toscaniniego i Furtwänglera XX-wiecznego dyrygenta – Fritz Reiner – posłał w bój swych nieśmiertelnych filharmoników z Chicago. Bój niewątpliwie zwycięski.
Reiner był znany w powściągliwości. Tak jakby słuchał i przejął się wykładami Bernsteina o stosowności stonowanego brzmienia. (Obaj byli Żydami, znali się, ale niezbyt lubili.)
Niechęć Reinera do egzaltacji była przysłowiowa, krążyły nawet o niej anegdoty. Był także powściągliwy w gestykulacji, co znamionuje przynależność do szkoły zdefiniowanej przez sławnego Bruno Waltera słowami: pierwszą powinnością dyrygenta jest się nie pocić. Najwybitniejszymi przedstawicielami tej szkoły byli obok Waltera i Reinera dwaj starsi od nich Arturowie – Toscanini i Nikisch.
Zarazem był Reiner perfekcjonistą, a zdaniem wielu on i jego orkiestra stworzyli najwspanialszy zespół symfoniczny w dziejach. Czasy ich świetności – lata 50-te i początek 60-tych – to także okres największej bodaj świetności orkiestr symfonicznych w ogóle. Czasy, kiedy tradycyjnie najznakomitsze zespoły: filharmonie berlińska, wiedeńska, lipska i londyńska, zostały przyćmione sławą kolegów z Chicago, Bostonu, Filadelfii i Leningradu. Szkoda, że nie mam wykonań tych wszystkich sławnych ansambli do porównania. (Tak naprawdę mam jedno i o nim będzie na koniec.)
Reiner-Fritz_1Jak zagrało Chicago pod Reinerem? Oczywiście perfekcyjnie. Ale czy powściągliwie? Na pewno nie. Kiedy słucham tego wykonania przede wszystkim przychodzi mi na myśl, że Reiner, w przeciwieństwie do Bernsteina, kochał to dzieło. Jego V symfonia jest autentyczna i rzekłbym, umiłowana. Reiner obchodzi się z nią jak z kochanką, więcej, jak z „nieśmiertelną ukochaną”. Pragnie, by żyła wiecznie, sławiąc nieśmiertelnego Ludwika. Jego kunszt dyrygenta; wyczucie temp, rozkład akcentów, precyzja gry fenomenalnie stopiona z organicznością brzmienia orkiestry, z miejsca przywodzącą na myśl żywy organizm wykonujący czynność opanowaną do perfekcji – to wszystko jest ponad wszelkie pochwały. Mamy przy tym do czynienia chwilami z rodzajem muzycznej zabawy. Raz jeszcze, podając przykład, nawiążę do porównań napoleońskich. Kiedy trzecia część przechodzi w czwartą muzyka przycicha, czając się do finałowego skoku. I u Reinera faktycznie się czai. Skrada się na paluszkach, by podejść wroga. Wydaje się, że to maleńka grupka, ledwie kilka osób, jakiś mały zwiad. I naraz, ku kompletnemu osłupieniu przeciwnika, z mgły spowijającej stok wzgórza wyłania się ogromna, rozpostarta aż po horyzont armia, której nikt w tym miejscu się nie spodziewał. Morze ludzi i koni rzuca się na nas niepowstrzymaną szarżą finałowego allegro. Tratuje, pokonuje, zwycięża.
Austerlitz PascalTak właśnie Napoleon pokonał Kutuzowa i Lichtensteina pod Austerlitz, opuszczając zajmowane wcześniej dogodne pozycje i udając ucieczkę, by niespodziewanie pod osłoną mgły zawrócić i uderzyć na zachłystującego się swą przewagą liczebną przeciwnika, rozciągniętego w pogoni i pewnego, że właśnie tryumfuje.
Jak Napoleon na polu bitwy, tak Reiner na polu muzyki przezwycięża wszelki nasz opór i ewentualne malkontenctwo. Jego „piątej” nie można nie kochać i nie podziwiać. Jest w niej wszystko co składa się na interpretację kunsztowną w zamyśle i fenomenalną w realizacyjnej formie. Wszystko poza jednym…

 

VSymfonia_KarajanI tak dochodzimy do ostatniej mojej V symfonii. Nagranej w marcu 1962 roku interpretacji Herberta von Karajana z filharmonikami berlińskimi. Pozostawiając ją na sam koniec naginam chronologię, bo powstała trzy lata po wykonaniu Reinera. To jednak niewielka różnica i bez wątpienia ten sam okres realizacyjny, tak więc fałszerstwo nie jest duże. A dlaczego tak postąpiłem, stanie się jasne za chwilę.
Von Karajan (którego przodkowie byli grekami i słowianami) był dyrygentem wzbudzającym liczne kontrowersje. Jego niewątpliwy talent, ale i silne parcie na drodze kariery (któż jednak od niego jest wolny?), wywołały wrogość Furtwänglera, zazdrośnie strzegącego pozycji pierwszego dyrygenta w Niemczech. Podobno nie nazywał von Karajana inaczej niż „małym K” i kopał pod nim dołki na tyle duże, by mały K akurat cały się w nich zmieścił, ale pogrążyć go nie zdołał.
HitlerFurtwangler 1935Po drugiej wojnie światowej obaj ci najwięksi mistrzowie batuty III Rzeszy – której mimo możliwości wyjazdu zdecydowali się nie opuszczać – spotkali się z zarzutami o wysługiwanie się krwiożerczej tyranii. Obu jednak ostatecznie od zarzutów tych uwolniono. Von Karajan, wbrew powszechnej opinii, nie był ulubieńcem Hitlera, a Furtwängler nie brał aktywnego udziału w życiu politycznym, izolując się, na ile pozwalały okoliczności, w świecie sztuki, z której to pozycji udało mu się uratować przed eksterminacją sporo osób. Okazało się też, że żona bezwzględnego karierowicza von Karajana była żydówką, której z uwagi na zasługi męża – by nie trzeba było jej zagazowywać – przyznano tytuł „honorowej aryjki”. (Ludzie to mają pomysły, niech skonam.)
Każe to wszechwładnie ponoć kierujące małym K karierowiczostwo traktować bardziej jako insynuację wrogów niż stan faktyczny. Zauważmy na marginesie, że kiedy niedawno historia o żonie wyszła na jaw, opinie o von Karajanie w pewnych periodykach doznały zaskakującej przemiany. Okazał się nie być już „słoniem w składzie porcelany” i muzycznym brutalem, stawiającym jedynie na huk i rozmach, tylko wybitnym artystą i wspaniałym interpretatorem. I takie artystyczne przeistoczenia bywają.
Niezależnie od tego wszystkiego faktem jest, że von Karajan – bez wątpienia wielki artysta – kochał szum medialny wokół swojej osoby, antycypując niejako obecną epokę, w której szum wokół artysty jest normą, choć jak obserwuję rozwój sytuacji, wydaje mi się, że w tej chwili pozostał już niestety przeważnie sam szum okalający artystyczną pustkę.
Kaiser-Wilhelm Church_1Powróćmy jednak do roku 1962-go i powstałej wówczas realizacji V symfonii przez von Karajana.
Co jest w niej takiego, czego brak u Reinera? Nie jest to niewątpliwie biegłość w dyrygenckim rzemiośle ani umiejętności samych muzyków, bo w obu przypadkach mamy do czynienia z absolutną niemal pod tym względem perfekcją. Wydaje mi się nawet, że w tych aspektach wykonanie Reinera jest odrobinę lepsze. A jednak realizacja von Karajana bardziej mnie porywa i wzrusza. Ma bowiem coś, co skrótowo można nazwać dramatyzmem. Słuchając jej po raz pierwszy zastanawiałem się z czego to wynika. Nie sądzę by stał za tym jedynie talent dyrygenta i warsztat samej orkiestry. Więcej, one – brane z osobna – w ogóle za tym nie stoją.
– Niemcy, berlińczycy, rok 1962-gi. Zatem grają ludzie doskonale pamiętający wojnę. Grają w otoczeniu widomych jej śladów, bo kiedy w 1975 byłem w Berlinie ślady wojny były jeszcze widoczne. Grają ci, którzy mieli panować nad światem, którzy już to mieli na wyciągnięcie ręki, a nawet jeszcze bliżej, a którym to panowanie – właściwie już urzeczywistnione – nagle się rozsypało i w przerażającej apokalipsie zamieniło ich kraj w perzynę. Grają przegrani, którzy utracili wizję, dumę i swoich bliskich. Pokiereszowani, zhańbieni, wydani na pastwę najeźdźców i ogromu własnej zbrodni. W kraju podzielonym i okupowanym przez obce armie, dopiero się odradzającym, wstającym z kolan. I oni grają naprzeciw i na przekór temu wszystkiemu. Z zapamiętaniem i zawziętością, a jednocześnie tragiczni swą sytuacją.
Pamiętacie scenę z filmu „Blaszany bębenek”, kiedy tuż przed wkroczeniem Rosjan głowa rodziny zdejmuje ze ściany portret Hitlera i wiesza na jego miejscu portret Beethovena mówiąc „Beethoven, to był prawdziwy geniusz!”
beethoven_2To jest właśnie to, ten moment. Beethoven był największą wartością, jaka im pozostała. Narodowym skarbem, Niemcem, którego podważać niepodobna. Niemcem, którego świat także się rozpadł; tragicznym ale zwycięskim. I oni grają go z pasją popartą własnym losem i chęcią jego przezwyciężenia. A tego nie da się zorganizować poprzez artystyczną wizję dyrygenta i kunszt jego orkiestry. To musi wypływać z życia. Dlatego ta interpretacja wyrasta nad inne. Na tej płycie jest zapisana historia. Zapisana krwią. Kiedy będziecie jej słuchać, pamiętajcie o tym.
Ci ludzie, naznaczeni wojną i nauczeni jej okrutną mądrością, już odeszli. Dla mnie, który pośród takich ludzi się wychowałem, jest to szczególnie dobrze widoczne. Widok dzisiejszego świata, z jego wszystko ogarniającą głupotą, lekceważeniem oczywistych prawd i rozpasaną komercją, które nieuchronnie poprowadzą do przyszłych nieszczęść, oraz wspomnienie ludzi starszych ode mnie o jedno lub dwa pokolenia, których naznaczyło piętno apokalipsy, czyniąc glinę ich tworzywa lepszą – te obrazy napawają mnie smutkiem. Ale pozostała muzyka. Muzyka groźna tym, co wspomina i groźna tym, co przepowiada. Obym się mylił, obym nie miał w tej sprawie racji. W każdym razie posłuchajcie.

Beethoven, Symphonies nos. 5 & 6 „Pastoral” –  Orchestre Revolutionaire et Romantique, Gardiner. Archiv 447 062-2
 
Ludwig van Beethoven, Symphonie No. 5. Ouvetüre „Leonore III” – Wiener Philharmoniker, Leonard Bernstein Edition. Deutsche Grammophon 431 049-2
 
Beethoven, Symphony No.5, No.7, Fritz Reiner, Chicago Symphony Orchestra, Living Stereo, RCA Victor, BMG Cllasics 09026 68976 2
 
Beethoven, The 9 Symphonies, Berliner Philharmoniker, Herbert von Karajan. Deutsche Grammophon 463 088-2
(Box 5-płytowy z wszystkimi symfoniami Beethovena.)
Pokaż artykuł z podziałem na strony

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy