Recenzja: Ultasone Edition 10

   Odsłuch cd.

ultrasone-edition-104Ujmę rzecz od strony chronologicznej. Słuchawki przywiozłem z krakowskiego Studia Pro, gdzie ich przede mną słuchano, gdzie je pomierzono stosowną aparaturą i gdzie się bardzo spodobały, zarówno pod względem wyników tego pomiaru jak i samego odsłuchu. Przywiozłem i oczywiście zaraz odpaliłem. W Twin-Head tkwiły akurat lampy KT-66, które pogłosów wszystkiemu usilnie przysparzają i z tymi nieco nadmiernymi pogłosami (bo E10 swoje własne też mają), nie było za dobrze. Zwłaszcza wokale były jak z rury. Ale wpiąłem 350B i wszystko wróciło do normy, to znaczy mnie też się bardzo spodobały. Napisałem nawet zaraz wielce pochwalną recenzję, aliści musiałem ją następnie skasować, bo w miarę upływu czasu słuchawki grały coraz pikantniej. W tej pochwalnej recenzji stało, że E10 to taka dynamiczna odmiana Staksa Omegi i bardziej zaawansowany technologicznie sukcesor modelu E9, który pod względem czystej radości ze słuchania stoi jeszcze wyżej od poprzednika, a tamten stał już przecież bardzo wysoko.

Nader mi się przyjemnie tą pochwalną recenzję pisało i gotowa już była, a tymczasem E10 pogrążyły się w pikanterii i jęły syczeć niczym kobra. Szlag by to…

Od mierzenia poziomu syków jest sławna „Sweet Jane” z repertuaru Cowboy Junkies. Taka ona „sweet” jak bohaterka filmu „Natural born killers”, do ścieżki dźwiękowej którego wykorzystał ten utwór Quentin Tarantino. Nie posłuchałem na E10 słodkiej Jane od razu, więc domyślam się patrząc z perspektywy, iż wydało mi się to niepotrzebne, czyli że słuchawki początkowo albo mniej sybilowały, albo użyłem repertuaru, na którym ich sybilacja była niewidoczna. Tymczasem teraz, po kilkudziesięciu godzinach grania z Twin-Head, widoczna była i to w rozmiarze nieznanym mi z żadnych słuchawek wysokiej klasy.

(Utworu „Sweet Jane” można posłuchać na You Tube, ale wersja internetowa nie zawiera nadnaturalnej sybilacji, podczas gdy płytowa stanowi wzorzec nagrania o tym charakterze.)

Co w tej sytuacji począć? Tradycyjne grzebanie przy lampach nic nie dało. Pozostawało czekać na ostateczne wygrzanie – diabli wiedzą ile, bo E9 uprzejme były zmieniać dźwięk przez jakieś pół roku – albo słuchać z innymi wzmacniaczami. Bo niby lampa jako środek wzmocnienia jest najbardziej łagodna, a lampy mocy 45 są łagodnymi pośród łagodnych i na pewno łagodniejsze niż 300B albo 2A3, ale co to można bez próbowania wiedzieć? Może akurat z tranzystorem będzie lepiej, tym bardziej, że słuchawki Ultrasona mają się jak najbardziej ku tranzystorom. Posłuchałem z trzema: z ekstremalnie ulepszonym klonem Lehmannaudio Black Cube, z Accuphase C-3800 i z najnowszą wersją Black Pearl.

Idąc po kolei.

Lehmannaudio dał dźwięk gładki i sympatyczny, ale ja takiego gładkiego brzmienia u słuchawek dynamicznych nie lubię. Co innego Omega i Orfeusz, tam mi takie brzmienie odpowiada, a u dynamików nie bardzo. Z nimi gładka tekstura jakoś mnie drażni. Ale trzeba przyznać, że klon nieźle się spisał i gdyby komuś głównie na wygładzaniu zależało, to nadaje się jak najbardziej.

Accuphase C-3800 pokazał wielką klasę. Ale spróbowałby nie. Takie monstrum za takie pieniądze (ponad dwadzieścia kilo, ponad siedemdziesiąt tysięcy), musi grać jak cię mogę, bo nijak inaczej mu nie przystoi. Walory brzmieniowe C-3800 są przy tym nieco podobne do walorów E10. Niesłychanie głębokie wejście w muzyczny materiał, wielka moc, wielka dynamika, ogólna kultura najwyższego poziomu i w ogóle same superlatywy, tym razem już bez żadnych niedostatków. Jakość teksturowania ma ten przedwzmacniacz fenomenalną i z nim (choć właściwie tak być nie powinno, bo podwajanie cech zwykle skutkuje przegięciem) Ultrasony zabrzmiały znakomicie. Nie żeby zaraz ta sybilacja całkiem odeszła. Ofensywny charakter wyższej średnicy pozostał, ale się zmniejszył i całościowy odbiór uległ dzięki temu poprawie. Poza tym dynamika była lepsza niż z Twin-Head, ściągając na siebie i na wyjątkową jakość teksturowania główną uwagę, dzięki czemu słuchanie stało się fascynujące. Szkoda, że do samego napędzania słuchawek C-3800 się nie nadaje, no chyba, że ktoś jest milionerem.

Z kolei najnowsza wersja Black Pearl naprawdę mi zaimponowała. Ma bardzo naturalny przekaz i wszystkie składniki high-endowego brzmienia. Z nią E10 zagrały równocześnie spokojniej w swojej feralnej strefie niż z Twin-Head, a zarazem bardzo wciągająco. Jednakże znów nie można powiedzieć, żeby lekarstwo okazało się całkowicie skuteczne. Diabelska wyższa średnica wciąż okazywała się zbyt ofensywna. Słuchało się, i owszem, bardzo przyjemnie, ale nie bez pewnego dystansu do wady, która w słuchawkach tego formatu nie powinna przecież występować.

ultrasone-edition-107Powiadają, że czas leczy rany. W audiofiliźmie ten czas, to czas wygrzewania. Niejednokrotnie czas bolesny. Czasami zwieńczony radosnym finałem, a czasami nie. W przypadku sybilacji cechującej Ultrasony E10 była pewna nadzieja, że finał będzie radosny, albo przynajmniej w jakiejś mierze satysfakcjonujący. Oto trzymałem w międzyczasie do oceny lampy 6L6 Tung-Sol, z najzacniejszych czasów lampowej świetności, i one już na starcie troszkę poprawiły współpracę Twin-Heada z E10. Wraz z kolejnymi dniami sybilacja E10 słabła. Pomału, ale już nie wszystkie „sweet” od „Sweet Jane” były „sssssweet”. Także orkiestra symfoniczna brzmiała coraz  naturalniej, bez przerysowywania partii smyczkowych. Nie było wątpliwości, że zło z tych słuchawek powoli wyparowuje i że się z niego oczyszczają. Jednocześnie łatwo zrozumieć skąd ta sybilacja się wzięła. Niewątpliwie z pragnienia uczynienia przekazu możliwie najbardziej czytelnym. Wyszukałem sobie ostatnio pewien fragment muzyczny do testowania. To znany przebój grupy Neville Brothers „Bird On A Wire”. Nie chodzi jednak o znakomity głos Aarona Nevilla, tylko banalny fakt obecności w prawym kanale tamburynu. Ten tamburyn w zależności od klasy słuchawek i toru jest mniej lub lepiej słyszalny i prawdziwy. Ze słabym sprzętem niemalże zanika, całkowicie tracąc naturalny, metaliczny dźwięk, natomiast z Ultrasonami E10 prezentuje się naprawdę znakomicie. Wyrazistość i czystość dźwięku E10 imponują. Powiedzmy jednak wprost: na tym poziomie ceną za najwyższą jakość artykulacji i ekstremalną przejrzystość nie może być sybilacja. Niepodobieństwem jest, by płacąc prawie osiem tysięcy przychodziło się z nią zmagać. A zatem…

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

4 komentarzy w “Recenzja: Ultasone Edition 10

  1. Marek pisze:

    Powiedza, ze sie czepiam po latach: w tytule i w tagach jest blad (literowka) w nazwie – Ultasone, czyli bez „R” – a to sa namiary na recenzje.
    Ciekaw bylem tej recenzji, bo po latach sluchawki te pojawiaja sie za nizsza cene. Ciekaw bylbym, jak by sie dzisiaj uplasowaly w gronie Focal Elear, Clear, Sony MDR Z1R, czy Pioneer SE master 1?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Ja ich nikomu nie polecę. Bez rekomendacji.

  2. Marek pisze:

    Dziekuje. Nie tylko Pan… a szkoda – tyle dobrych materialow, wyglad i chyba ergonomia. Sluchawki jednak przede wszystkim maja grac!

    1. Piotr Ryka pisze:

      Ale polecam Ultrasone 12. Chyba są tańsze i na pewno lepsze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy