Recenzja: Sony MDR-R10

Opublikowano: kwiecień 2010.

SonyR10_13No i stało się. Dzięki przyjacielskiej pomocy dostąpiłem nie byle jakiego zaszczytu możliwości kilkudniowego słuchania największej bez wątpienia obok Sennheisera Orfeusza słuchawkowej legendy – autentycznie legendarnych i budzących histeryczne niemal emocje Sony MDR-R10.
Słuchawki te to owoc wytężonych prac giganta branży elektronicznej; najbardziej znanej i szanowanej (przynajmniej niegdyś) spośród wielkich firm na tym rynku. Firmy, która zasłynęła dawno temu najlepszymi na świecie kineskopowymi telewizorami opatrzonymi logiem „Trynitron”, nieco później wsławiła się desperacką walką z formatem VHS, a jeszcze później nieskutecznie usiłowała wylansować w miejsce zwykłych CD ich ulepszoną wersję SACD. Obecnie koncern Sony ponownie jest w natarciu, liderując rozpoczynającej się batalii o popularyzację telewizji trójwymiarowej.

Słuchawki Sony MDR-R10, podobnie jak pierwsza wersja Staksa Omegi, powstały w zbliżonym czasie co popis sennheiserowskiego Orfeusza, ponieważ Sony zawsze pragnęło być liderem, przy czym warto nadmienić, że jedynie firmy Stax, Sony i AKG były w stanie podjąć rzuconą rękawicę, bo Koss i Audio-Technica tworzyły dalszy plan.
Orfeusz pojawił się w 1991 roku, Sony MDR-R10 dwa i pół roku wcześniej, a Stax SR-Omega dwa lata później, z obu stron dwuletnim japońskim nawiasem popis niemieckiego producenta ujmując. Dobrze pamiętam jak znajomy pokazywał mi w tamtych czasach niemiecki katalog Sony, w którym największą uwagę zwracały słuchawki wycenione na siedem tysięcy Deutsche Mark. Jak na należność za rzecz tak niepozorną, kwotę niewątpliwie wówczas astronomiczną nawet dla zamożnego niemieckiego nabywcy, że o polskim chudopachołku nie wspomnę.
W katalogu wyróżnione i podkreślone były dwie rzeczy, którymi Sony najbardziej się szczyciło i które miały uzasadniać porażającą cenę: muszle z drzewa zelkova – efekt niezmiernie ponoć długich poszukiwań odpowiedniego gatunku drewna na komorę głośnikową oraz ultracienkie biocelulozowe membrany – efekt niezwykle zaawansowanej biotechnologicznej inżynierii materiałowej. Z dołączonych do słuchawek materiałów reklamowych Sony możemy się także dowiedzieć o arcydelikatnej skórce greckich jagniąt, z której wykonano pokrycie wokółusznych padów, doskonałej jakości miedzi, z której wykonano przyłączeniowy kabel oraz znakomitych właściwościach ergonomicznych nagłownego pałąka, który sam dopasowuje się do kształtu głowy. Nasuwa się przy tym refleksja spod szyldu obrońców praw zwierząt, iż jagnięta na całym świecie ze słuchawkami mają krzyż pański, bo na użytek Ultrasona morduje się je w Etiopii, na użytek Audio-Techniki w Hiszpanii, a na użytek Sony mordowano je w Grecji. Mogliby już dać sobie z tym spokój i wyszukać jakieś bardziej miłujące zwierzęta okrycie.
Skoro drzewo zelkova i bioceluloza są tak niezwykle istotne, poświęćmy im chwilę.
Zelkova serrata, czyli zelkova japońska, a po japońsku Aizu zelkova, to okazałe drzewo z grupy wiązów, popularne także jako materiał na ozdobne drzewka bonsai. Specyfika pozyskiwanego zeń drewna, napawająca inżynierów-poszukiwaczy Sony taką dumą, to brak powstawania w odpowiednio ukształtowanej z niego komorze rezonansowej pogłosów, co przekłada się na bezpośredniość i naturalność dźwięku. Dodajmy od razu, iż jest tak faktycznie.
Z kolei membrana z biocelulozy to zupełna naonczas nowość, a i dzisiaj rzecz bardzo rzadko spotykana, choć jej obecność w popularnych i kosztujących zaledwie kilkaset złotych słuchawkach Creativa uzmysławia skalę dokonanego w międzyczasie postępu. Powiedzmy jednak od razu, że ta ultracienka membrana Sony była faktycznie bardzo niezwykła i na pewno zupełnie innej klasy gatunkowej niż ta obecnie spotykana Creativa, co słychać natychmiast po uruchomieniu jednych i drugich słuchawek.

Legenda

SonyR10_18Nie ma się co dziwić, że słuchawki tak kosztowne i tak rzadko spotykane stały się niemal natychmiast legendą. Na przestrzeni piętnastu lat produkcji (1989-2004) powstało ich zaledwie około tysiąca dwustu sztuk, tak jakby ktoś umyślnie zaplanował produkcję w wysokości niecałych stu sztuk rocznie, a sztuki te już jako nowe były bardzo drogie, obecnie zaś za dobrze utrzymany egzemplarz trzeba dać około sześć tysięcy dolarów i to zazwyczaj ze sporym okładem. Może nie jest to w realiach faktycznej siły nabywczej pieniądza więcej niż owe początkowe siedem tysięcy marek z 1989 roku, ale niewątpliwie to pokaźna kwota nawet jak na współczesne cenowe brewerie. Wszelako same pieniądze jeszcze legendy nie czynią, choć dzisiaj – w czasach gdy pieniądz stał się bogiem i jedyną liczącą się siłą – niewiele już trzeba do jakichkolwiek większych pieniędzy dokładać by uzyskać legendę. Mimo to można też łatwo znaleźć spektakularne przykłady klęsk za wielkie pieniądze, że wymienię choćby Eurofightera albo wspomnianą już promocję formatu SACD. Tak czy siak i co by nie rzec, nie ma wątpliwości, że bardzo drogie słuchawki Sony MDR-R10 legendą się stały, a spotykane czasami pod ich adresem kąśliwe uwagi ze strony osób, których na nie było na nie stać, w rodzaju – za te pieniądze można mieć cały tor audio i to wcale brzmieniowo nie gorszy – są w swej rozpaczliwej nieprawdzie bardziej tej legendy potwierdzeniem niż zaprzeczeniem. Owszem, zdarzają się i uwagi krytyczne ze strony zawiedzionych nabywców, ale sam mogę powiedzieć, że zawód taki mógł wyniknąć albo z zastosowania złej amplifikacji, albo z nie wiem już jakiego rodzaju oczekiwań, chyba już samej gwiazdki z nieba. Można jeszcze do tego dorzucić, że Sony MDR-R10 to słuchawki wspaniałe ale specyficzne i trudne, toteż zawód mógł brać się także z rozczarowania faktem, że sam ich zakup nie załatwił sprawy, na co niektórzy naiwni nabywcy mogli liczyć, sądząc, że za takie pieniądze słuchawki najpewniej same grają. Otóż nic bardziej mylnego.
SonyR10_22Ugruntowana i można rzec obiegowa opinia o R10 brzmi natomiast – to Słuchawkowy Król. Czytałem tego rodzaju wypowiedź zamieszczoną na Head-Fi przez właściciela absolutnie wszystkich wybitnych słuchawek jakie kiedykolwiek zostały wyprodukowane i dodatkowo posiadacza całej kolekcji najwspanialszych słuchawkowych wzmacniaczy. Umieścił on R10 w swoim prywatnym rankingu przed samym Orfeuszem i stanowczo oświadczył, że woli je od czegokolwiek, co na uszy można przywdziewać. Dodam, że nie jest to opinia sporadyczna. Wielokrotnie czytałem o wyższości R10 nad Orfeuszem, choć z drugiej strony nie brak opinii przeciwstawnych, stawiających tego ostatniego wyżej, a podobnie trafiają się też glosy podnoszące wyższość AKG K1000 i Sony Qualia. W tym kontekście już teraz sam mogę napisać, że według mnie R10 od Orfeusza i K1000 na pewno gorsze nie są, a kwestia wyższości jednych nad drugimi to sprawa indywidualnych preferencji w sumowaniu całościowych zalet, a nie obiektywnej kalkulacji, która nie wydaje się tu możliwa.
Przy tej okazji warto też wspomnieć o opinii lansowanej na Head-Fi przez pewnego słuchawkowego guru o pseudonimie Markl, który swego czasu opracował udaną skądinąd modyfikację słuchawek Denona i stwierdził, że poddany jej model D5000 jest niemal tak samo dobry jak Sony R10, czego dowodem fakt, że on – Markl – swoje Sony sprzedał, pozostając przy modyfikowanym Denonie, ponieważ nie widział sensu trzymania tak drogich słuchawek mając wielokrotnie tańsze tej samej klasy. Ponieważ tak się składa, że modyfikowanego według przepisu Markla Denona miałem okazję posłuchać, mogę z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że mimo iż ów Denon bardzo mi się podobał, stawianie go na równi czy choćby tylko w pobliżu R10 jest kpiną z naiwnej publiczności nie mającej możliwości przeprowadzenia własnych porównań, a ze strony imć Markla, który wokół modyfikacji Denonów rozkręcił własny biznes pod marką Lawton Audio, jest to reklamowe oszustwo.
Podsumowując kwestię legendy i królowania należy jeszcze napisać, że w historycznym ujęciu słuchawkowa korona ma trzy najważniejsze klejnoty: Orfeusza, K1000 i R10, i że na pierwszym miejscu najczęściej wymieniany jest Orfeusz, niewiele rzadziej liderowanie przypisywane jest R10, a K1000 na pierwszym miejscu stawiają niezbyt liczni, ale też nie są to głosy odosobnione. Nie ma natomiast w tym gronie Staxa SR-Omegi, ale nie jestem przekonany czy słusznie, bo na jego cześć hymny pochwalne również się zdarzają, a jego technologiczne zaawansowanie także jest wyjątkowe. (Nie należy mylić tej pierwszej Omegi z produkowaną obecnie, bo to dwie różne rzeczy.)

Budowa i ergonomia

SonyR10_8O biocelulozie i drzewie zelkova już było, ale wyłącznie w powierzchownym ujęciu reklamowego katalogu, natomiast do samych słuchawek dołączana była obszerna instrukcja, będąca zarazem apologią, która okazuje się mieć postać niezwykłą, jako że to oprawiona w granatowe płótno, pięknie wydana książka.
Na wstępie stoi w niej ziszczona, jak się okazuje, przepowiednia, że MDR-R10 zostały wyprodukowane z myślą o uzyskaniu najlepszych słuchawek na całe pokolenia, przy czym powoływano je do istnienia w duchu nie brania pod uwagę czyichkolwiek gustów i zachcianek, tylko kierując się ideą uczynienia dźwięku prawdziwym i naturalnym, a żeby to osiągnąć użyto najlepszych materiałów jakie tylko świat mógł zaoferować. Patrząc od tej strony – dodają autorzy – słuchawki te to instrument muzyczny, a nie przyjemnościowa zabawka, czy zwykły przedmiot użytkowy; i podobnie jak prawdziwy instrument oferują dźwięk autentyczny, nic ponad to.
Następnie przechodzi się do spraw technicznych i tu na pierwszy ogień idzie diafragma.
Czytamy o niej, że jest z naturalnych włókien produkowanych przez bakterie Acetobacter aceti; włókien o grubości zaledwie 200-400 angstremów, z których wykonuje się pierwotny biocelulozowy odlew grubości dwóch milimetrów, a następnie drogą dehydratyzacji i prasowania otrzymuje ostateczny arkusz grubości dwudziestu mikronów. Okazuje się on jako materiał na membrany nieporównanie delikatniejszy i wrażliwszy na impulsy od tradycyjnych membran z tworzyw sztucznych, przewodząc dźwięk z niezrównaną szybkością i precyzją.
Kolejna rzecz to drewniane komory głośników. „Nic ponad jednolite drewniane muszle z dwustuletniej Aizu zelkova, zaprojektowane z użyciem trójwymiarowego komputerowego systemu projektowania CAD.” – brzmią słowa pochwalnego hymnu. „Ich charakterystyka akustyczna jest niezrównana, a dźwięk zyskuje dzięki nim prawdziwie trójwymiarową postać.”
Nad mordowaniem owieczek, o którym traktuje następny ustęp, nie będę się rozwodził, przejdę od razu do nagłownego pałąka. Wykonano go ze stopu zapamiętującego kształt, dzięki czemu żadne ręczne ustawianie nie jest potrzebne, a słuchawki samoczynnie zajmują idealną pozycję na głowie słuchającego, co nie tylko wpływa na wygodę i prostotę użytkowania, ale nie pozostaje ponoć bez wpływu na jakość reprodukcji dźwiękowej.
Następnie przychodzi kolej na magnezowe zawieszenie muszli, cechujące się zdolnością absorpcji dźwięku, dzięki czemu nie mamy do czynienia z żadnym dodatkowym echem czy pogłosem zarówno od strony wewnętrznej jak zewnętrznej. Dochodzi do tego specjalnie dobrany biotechnologiczny jedwab osłaniając przetworniki od strony ucha, którego gęstość i właściwości materiałowe zapobiegają rozpraszaniu i wygaszaniu przechodzących przezeń fal dźwiękowych.
Ostatni rozdział poświęcono kablowi przyłączeniowemu. Okazuje się być wykonany z beztlenowej miedzi długokrystalicznej klasy 6N w okrywie izolacji z silikonu i osłony z naturalnego jedwabiu, zapobiegając „tak dobrze, jak to tylko możliwe” utracie przewodzonego sygnału. Zwieńczeniem tej doskonałości złocony wtyk z litego rodu, którego poza wybitnymi właściwościami elektrycznymi zaletą bardzo duża trwałość.

SonyR10_10Tyle producent, pora na kilka słów autora.
Słuchawki są rzeczywiście bardzo wygodne, a przy tym w noszeniu lekkie i faktycznie samoczynnie się układające, aczkolwiek trzeba uważać, by pałąk wylądował dokładnie na czubku głowy i żeby uszy odpowiednio spasowały się z padami, bo te są lekko wypukłe i wymagają starannego ułożenia.
Od strony estetycznej wrażenia także są pozytywne. Muszle z drzewa zelkova wyglądają niepospolicie: zdobi je delikatna rzeźba słojów, mają przyjemnie ciepłą barwę i są miłe w dotyku. Rzuca się w oczy, że nadano im podyktowany właściwościami akustycznymi wyjątkowo kunsztowny kształt, a nie bezmyślnie uformowano w jajowate osłony.
Oprawa w jakiej R10 otrzymujemy także jest wyjątkowa. To elegancka skórzana walizka wyściełana czerwonym aksamitem, zaopatrzona w tę książkową instrukcję, płyny czyszczące do muszli i padów oraz odnośną ściereczkę. To prawdziwy głęboki japoński ukłon pod adresem przyszłego nabywcy, który zechciał w imię posiadania takich słuchawek opróżnić portfel z pokaźnej kwoty.

System

SonyR10_2Słowo o systemowych realiach. Na taką okazję zmobilizowałem się jak tylko mogłem i powlokłem stare cielsko do zaprzyjaźnionego salonu Nautilusa, skąd zrabowałem wszystko co tam w danej chwili najlepszego mieli. Nie mieli niestety żadnego z topowych odtwarzaczy Accuphase, ale pożyczyłem najnowszego Ayona CD-5, a także przewody sieciowe Acrolinka 9100 i XLO Limited oraz interkonekt Acrolink 6300, który wcale sześć tysięcy trzysta nie kosztuje, tylko prawie dwadzieścia sześć tysięcy. Nie uniknął też biedny Nautilus oddania w me chciwe ręce wzmacniacza Leben CS 300X, którego zadaniem było sprawdzać porównawczo jakość mojego Twin-Heada oraz powierzenia mym pożądliwym dłoniom podstawek pod odtwarzacz marki Nordost, by już całkiem po audiofilsku było. Tak uzbrojony zmajstrowałem u siebie dwa systemy – Ayona z Twin-Head via Acrolink i Cairna z Lebenem via Tara Labs Air1, przy czym interkonekty i odtwarzacze pozwoliłem sobie od czasu do czasu zamieniać miejscami. W szranki stanęły także wszystkie moje słuchawki, czyli AKG K1000, Audio-Technica ATH-W5000 oraz Sennheisery HD 600 i 650, a napędzająca AKG końcówka mocy Croft Polestar1 była podpięta do przedwzmacniacza/słuchawkowego wzmacniacza Twin-Head kablem van den Hul „First Ultimate”. No i tyle.

Istotnym uzupełnieniem tego systemowego ustępu musi być parę słów o właściwościach jego składników, by czytelnik mógł wyrobić sobie pogląd na temat pułapu jakościowego na jakim test się odbył.
Ayon CD-5 to odtwarzacz kosztujący trzydzieści tysięcy i sądząc na podstawie dopiero co odsłuchiwanego Metronome CD One T za dokładnie niemal te same pieniądze, grający adekwatnie do ceny – dźwiękiem szczegółowym, dokładnym i dość dynamicznym. Jednak do klasy Accuphase DP-700 czy dzielonego Metronoma sporo mu brakuje, a jego przewaga nad moim modyfikowanym Cairnem okazuje się niewielka i sprowadza do cokolwiek większego realizmu, przy czym Cairn o dziwo posiada potężniejszy bas od obu sprawdzonych w boju przedstawicieli ligi trzydziestotysięcznej.
Leben CS 300X to bardzo dobry wzmacniacz słuchawkowy – dynamiczny, z dużym zapasem mocy i spójnym dźwiękiem, mający bardzo dobrą równowagę tonalną. Jednak zarówno względem Lebena CS 600 jak i ASL Twin-Heada, a także Cary 80 SLI, brakuje mu nieco magii oraz wszechstronności w oddawaniu bogactwa i trójwymiarowości muzycznych zdarzeń.
Tara Labs Air1 to dobry interkonekt – szczegółowy, szybki i z dobrą przestrzenią, ale…
Acrolink 7N-DA6300 Mexcel jest lepszy o klasę pod każdym względem poza reprodukcją barwową. Bardziej płynny, muzykalny, dynamiczny i kulturalny. Pięciokrotnie wyższa cena nie jest oczywiście czymś pocieszającym, ale jak ktoś jest bogaty, to przynajmniej wie za co płaci.
Z kolei van den Hull „First Ultimate”, cenowo przy tamtych wręcz śmieszny, bo pięć razy tańszy od Tary i dwadzieścia pięć razy od Acrolinka, prezentuje bardzo dobrą kulturę dźwięku i bardzo dobrze sprawdza się przy napędzaniu nieco ostrawego Crofta.
Ów Croft jest zaś bardzo szybki, ma wielki zapas mocy i wspaniały timing, ale górne rejestry mógłby mieć nieco subtelniejsze a basu ciut więcej.
Te zwięzłe charakterystyki osobom rozeznanym w audiofilskiej tematyce powinny sporo powiedzieć, możemy zatem przystąpić do rzeczy.

Odsłuch

SonyR10_9Zacznijmy od tego, że znawcy dzielą słuchawki Sony MDR-R10 na takie z wcześniejszej produkcji, mające lżejszą podstawę basową, i te późniejsze, z potężniejszym basem. Ponieważ odsłuchiwany przeze mnie egzemplarz pochodził z ostatniego roku produkcji, można domniemywać, że należy do tej drugiej kategorii.
Poza tym, że pochodzące z bardzo późnego okresu, odsłuchiwane przeze mnie Sony R10 były znakomicie zachowane i prawdopodobnie bardzo mało użytkowane. Nie chcę się posunąć aż do stwierdzenia, że były być może wręcz niewygrzane, choć i taka ewentualność nie jest wykluczona, ale najpewniej przed przybyciem zza oceanu długo leżakowały bezczynnie i się rozleniwiły. Poza tym stoję niezłomnie na stanowisku, że każde słuchawki muszą zgrać się z napędzającym je wzmacniaczem, o ile wcześniej użytkowano je ze wzmacniaczem jakościowo słabszym, nie będącym w stanie wydusić z nich całego potencjału, co nieuchronnie przekłada się na gorszą formę brzmieniową. Można w to wierzyć albo nie, ale także w przypadku R10 powtórzyła się historia z coraz lepszym graniem każdego kolejnego dnia, a było tych dni w sumie pięć, przy czym pierwszy był dwuznaczny, a ostatni zachwycający.
Dlaczego pierwszy dwuznaczny? – Bo początkowo było niezwykle precyzyjnie i szczegółowo, ale za mało muzykalnie i z za ostrą górą.
Dlaczego ostatni zachwycający? – Do tego za chwilę dojdziemy.

SonyR10_28Zacznijmy jeszcze raz, tym razem od porównania z Audio-Techniką ATH-W5000.
Naprawdę znakomicie się złożyło, że mogłem bezpośrednio porównać te słuchawki, ponieważ są – przynajmniej teoretycznie – bardzo podobne. Oczywiście oddziela je przepaść cenowa, skoro na rynku amerykańskim Sony R10 kosztowały cztery tysiące dolarów a Audio-Technica tylko tysiąc sześćset, a przy tym były obecne w różnych przedziałach czasowych, i gdy Sony od roku pozostawały już poza produkcją Audio-Technica dopiero wkraczała na rynek, jednak poza tym mamy same analogie. Jedne i drugie pochodzą od bardzo uznanych japońskich producentów, jedne i drugie to słuchawki flagowe, jedne i drugie są zamknięte i z drewnianymi muszlami, a przy tym nawet widoczne od wnętrza muszli przetworniki okazują się bardzo podobnie osłonięte dziurkowanymi osłonami i jednakowo ustawione pod kątem do ucha. Krótko mówiąc nie ulega wątpliwości, że Audio-Technika próbowała naśladować Sony, w bardzo dużej mierze powtarzając zastosowane przez niego rozwiązania w swoim modelu flagowym, usiłując przedzierzgnąć jego wielkie osiągnięcie we własny sukces technologiczny za dużo mniejsze pieniądze.
SonyR10_12Jak to się ma do dźwięku i do różnicy w cenie? Otóż ma się niewątpliwie niekorzystnie dla Audio-Techniki. Nie jest to może przepaść, ale skala jakościowa lokuje te słuchawki dość daleko od siebie. W bezpośrednim porównaniu dźwięk W5000 okazuje się znacznie ciemniejszy, ale przede wszystkim dalece bardziej dudniący i to dudnienie jest najzwyczajniej bez sensu. Z miejsca jasne się staje, że zaprojektowane z użyciem komputerowego modelowania sferycznego muszle z drzewa zelkova po prostu ośmieszają zwykłe hebanowe pokrywki od Audio-Techniki. U Sony nie ma nawet cienia sztuczności czy pogłosowych dodatków. Bezpośredniość, otwartość i maestria ich dźwięku uderzają z zawstydzającą konkurencję naturalnością od pierwszej sekundy. Autentyczne mistrzostwo świata. Oto słuchawki zamknięte, które dźwiękowo są tak otwarte jak tylko otwartość w słuchawkach jest możliwa i pod tym względem do otwartych w sensie całkowicie dosłownym monitorów nagłownych AKG K1000 oddziela je najwyżej włos, nie więcej. Osiągnięcie można rzec epokowe, zupełnie tak jak napisano w instrukcji.
Ale na tym przewagi Sony bynajmniej się nie kończą, o nie, jeszcze nieprędko. Ich jaśniejszy dźwięk jest niewątpliwie bardziej utrafiony tonacyjnie i znów słowo perfekcja ciśnie się samo na usta. Faktem jest, że wzmacniacz dla nich musi grać dźwiękiem raczej ciemnym i możliwie najbardziej zgęszczonym oraz nasyconym barwowo, ale generalnie z uchwyceniem właściwej tonacji nie powinno być problemu, zwłaszcza gdy mamy do czynienia ze wzmacniaczem lampowym, gdzie barwę i światłocień można łatwo regulować odpowiednim doborem lamp.
Otwartość i tonacja to niewątpliwie sprawy kluczowe, ale kluczowa różnica jest jeszcze jedna. Gdybym nawet nie czytał o tej wyśrubowanej do granic technologicznych możliwości arcycienkiej i arcyczułej biocelulozowej membranie i tak od razu bym poczuł, że czułość tych słuchawek przekracza wszystko co do tej pory słyszałem i że pod tym względem są jakby nie z tego świata. Wychwytują szmery tak delikatne i tak eteryczne, że porównanie z mgiełką albo nicią pajęczą od razu staje przed oczyma. Dźwiękowy gobelin tkany przez Sony MDR-R10 jest z przędzy tak cienkiej i splotu tak misternego, że nic z nim pod tym względem równać się nie może. Twórcy zapewniali nas, że ten dźwięk będzie delikatny i dotrzymali danego słowa do ostatniej jego litery. Jasne jest, że przekłada się to na głębię wniknięcia w nagranie, przez które R10 przechodzą na wylot i we wszystkich kierunkach. W porównaniu z nimi ATH-W5000, o których pozwoliłem sobie napisać, że są niezwykle szczegółowe, to słuchawki o brzmieniu powierzchownym i pozbawionym dosłowności. I nie chodzi tu w głównej mierze o samą ilość szczegółów, bo te Audio-Technica wyłapuje bez problemu, tylko o misterność i maestrię ich oddania. W porównaniowej przymiarce R10 jawią się jak skrzypce, a W5000 jak bęben. Membrana R10 wibruje z podobną przenikliwością co struny skrzypiec, a membrana przetwornika W5000 jest w odniesieniu do tego jak membrana sporego bębna. To zupełnie inne zestawy osiągalnych częstotliwości i inna zdolność przetwarzania sygnału akustycznego. .

 Odsłuch cd.

SonyR10_7Skoro tak, skoro różnica jest aż tak wielka, musimy sięgnąć po lepszego zawodnika. Oczywiście mam na myśli AKG K1000. Nachwaliłem się ich co niemiara i szczerze mówiąc pewny byłem, że nigdy nie spotkają one na swej drodze przeciwnika zdolnego tak całkiem serio im zagrozić. Przekonanie to brało się zarówno z faktu, że dźwięk K1000 wydawał mi się pod wieloma względami wręcz perfekcyjny, jak i stąd, że czytałem kilka ich porównań z R10 i przeważnie konkluzja końcowa brzmiała – remis.
Nie, nie cieszcie się jeszcze, nie napiszę za chwilę, że K1000 są w porównaniu z R10 do bani, ale uczciwie trzeba przyznać, że membrany R10 są niewątpliwie wrażliwsze na sygnał akustyczno-prądowy, dzięki czemu na pewno są bardziej przenikliwe i misterne. Można to porównać do wielu rzeczy; na przykład do tego, że po założeniu R10 odniesiecie wrażenie jakby wasz słuch stał się lepszy, albo do tego, że utkana z drobniejszych nitek dźwiękowa materia Sony dużo lepiej dopasowuje się do poszczególnych dźwięków, dzięki czemu bez wątpienia lepiej je odwzorowuje. Przykłady można mnożyć i pisać, że R10 to ekran o większej rozdzielczości, deszcz o drobniejszych kroplach, albo sieć o drobniejszych oczkach. Sądzę, że wiecie już o co chodzi.
Ale ten brzmieniowy medal R10 ozdobiony bardziej wycyzelowanym i staranniejszym rysunkiem ma jednak i drugą stronę. Otóż niewątpliwie dźwięk K1000 jest bardziej postawny, bardziej twardy, bardziej męski. Sony to przyobleczona w muśliny i jedwabie kobieca delikatność w najlepszym tego słowa znaczeniu, bez żadnej histeryczności czy humorzastej skazy, a K1000 to facet z torsem i bicepsami w świetnie skrojonym garniturze i z pistoletem za pazuchą, który potrafi przywalić, postawić na swoim i nie zawsze się cacka. W efekcie na przykład fortepian w jego wydaniu jest potężniejszy a poprzez to jednak dla mnie ciekawszy, bardziej frapujący. Jednakże kiedy weźmiemy płytę pokazową Staxa i puścimy sobie znakomicie nagrane oklaski z wielkiej koncertowej sali, to wrażenie ich realności i ich wielogłosowość na R10 bez wątpienia tworzy obraz bogatszy i bardziej realny. O zdecydowanie większej czułości R10 zaświadcza też to, że przejawia się ona niezależnie od tego jakie wzmacniaczowi zaaplikujemy lampy, podczas gdy K1000 mają tu swoje zdecydowane preferencje i bez odpowiedniego bodźca nie mają ochoty wnikać w muzyczną materię równie głęboko.
SonyR10_5Nie znaczy to wcale, że R10 grają ze wszystkim jak leci i nie mają żadnych specjalnych wymagań. Przeciwnie – jest dokładnie na odwrót. To słuchawki niebywale wybredne, a nawet można powiedzieć, potrafiące wpędzać w rozpacz. Bierze się to oczywiście z ich delikatności. Kiedy jakość sygnału i sposób jego przyrządzenia im nie odpowiada, może być za jasno, za krucho albo zbyt zwiewnie, co natychmiast zapala czerwone światło ostrzegawcze u każdego audiofila rozmiłowanego w dolnych regionach pasma. I słusznie. Nie jest wszak żadną tajemnicą, że nawet te z potężniejszym basem, zwane przez anglosasów „bass heavy”, bas mają raczej taki sobie. Rzecz jasna nie w sensie rozdzielczości czy elegancji, tylko impaktu. Kiedy porównywałem je do HD 650 na Lebenie (z którym bardzo dobrze zagrały, ale jednak to było nie to co z Twin-Head), pod względem basowego wymiaru były to prezentacje krańcowo przeciwstawne. U HD 650 bas był dominantą i na nim jego reprodukcja się zasadzała, a u R10 był tylko skromnym dodatkiem do muzycznego tortu o całkiem odmiennych niż basowy smakach. Inna rzecz, że porównanie to robiłem zaraz drugiego dnia, a z każdym kolejnym dniem ilość basu w R10 narastała i tak naprawdę nie jestem w stanie niczego powiedzieć o ich ostatecznej w tym względzie postaci. Niektórzy posiadacze utrzymują, że bas w tych „bass heavy” jest całkowicie wystarczający i muszę przyznać, że piątego dnia byłbym niemal gotów się z nimi zgodzić. Poza tym te słuchawki mają tyle zachwycających cech, że pewien niedostatek basowości, nawet jeżeli faktycznie ma miejsce, mnie osobiście guzik by obchodził. One tak grają, że gdyby tylko było mnie stać, ani sekundy nad wydaniem siedmiu tysięcy dolarów bym się nie zastanawiał. Jakże przykrą przy tym jest rzeczą, że w bieżącej produkcji ich nie ma i nawet nie można kupić niczego co by je choć trochę przypominało. Ja wiem, Stax Omega II, Stax 4040, T1, HD 800, PS-1000, E8 – wszystkie one mają swoje niezaprzeczalne zalety. Ale to nie jest liga R10. Jak powiadają Anglicy – no way. Tylko Orfeusz i K1000 reprezentują ten sam czy zbliżony (to już zależy od indywidualnych ocen) poziom i w tym sensie wielka korona słuchawkowości faktycznie należy się tylko tym trzem królom i nikomu więcej. Bardzo przy tym możliwe, że Stax Omega II z lepszymi do oryginalnych wzmacniaczami też wznosi się na takie wyżyny – jest wielu którzy tak utrzymują – ale nie dane mi było tego sprawdzić i najpewniej nie będzie.
SonyR10_6Cóż jeszcze dodać? Może to, że scenę R10 mają nie tylko otwartą i naturalną, ale także wielką, wręcz ogromną. Czy równie wielką jak K1000, czy równie naturalną? Wiecie, tak naprawdę to nie jest ważne. Kto by tam latał po tych scenach z centymetrem i mierzył? I po co? Scena R10 jest wspaniała, a dźwięki rozchodzą się po niej tak, że serce zamiera z zachwytu. I co to za dźwięki są, mój Boże, co za dźwięki…Aż łzy się w oczach kręcą. Kiedy oddawałem sprzęt Nautilusowi zaszedłem do ich pokoju odsłuchowego, a tam grała Wadia 581se, która jest na pewno od Ayona nie gorsza i dzielony wzmacniacz Audio Research za straszne pieniądze, i monitory Sonus Faber „Guarnieri”, a okablowanie było z tych po kilkadziesiąt tysięcy za kabel. I nie dało się tego słuchać z przyjemnością, no nie dało. To tak jakbyś sobie głowę kocem owinął, albo inaczej – tak jakby to był tylko sam pokrowiec dźwięku a nie dźwięk we własnej osobie.

  Odsłuch cd.

SonyR10_4No dobrze, ale jak powiedział mądry lis do Małego Księcia w pięknej przypowieści de Saint-Exupéry – nie ma rzeczy doskonałych. Niemożliwością jest, by cokolwiek miało same zalety. Spróbujmy zatem wskazać wady. Poza wspomnianym basem i ogromnymi problemami z odpowiednim napędem właściwie trudno o takie. Można wprawdzie powiedzieć, że pewne płyty lepiej wypadają w mniej realistycznych klimatach i z nimi takie GS-1000, Stax Omega albo W5000 będą brzmiały ciekawiej – mniej realistycznie, ale bardziej wciągająco. Można też powiedzieć, że twardszy i dostojniejszy dźwięk z K1000 może się komuś bardziej podobać. Można – i to może jest najważniejsze – powiedzieć wreszcie, że równie wytworny i dystyngowany Orfeusz potrafił połączyć dźwiękową misterność i najwyższego stopnia realizm z potężnym basem, co czyni go bardziej uniwersalnym, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę, że dostarczano go od razu z odpowiednim wzmacniaczem. Wszystko to prawda, a przy tym szkoda, że Sony nie wpadło na pomysł stworzenia do R10 własnego wzmacniacza, bo na pewno stać ich na to było, a wówczas legenda byłaby jeszcze większa. Ale kiedy teraz słucham R10 z lampami sterującymi CCa, które właśnie przed chwilą wróciły z wypożyczenia, słyszę je piękniejszymi i bardziej basowymi niż przedtem i potężna muzyka Vangelisa z płyty „El Greco” brzmi na nich także zachwycająco, podobnie wielkie orkiestrowe realizacje i rockowe szaleństwa. Co by jednak nie rzec, impakt jest skromny i nie doznamy tutaj fizjologicznego łupnięcia z PS-1000, K1000 czy Ultrasonów E9. Tego nie ma i zapewne z żadnym wzmacniaczem nie będzie. Ten dźwięk jest za delikatny i zbyt miękki. Prawdopodobnie zdawszy sobie z tego sprawę Sony pogrubiło membrany w egzemplarzach z późniejszego okresu produkcji, tych zwanych bass heavy. Dlatego na zakończenie trzeba napisać, że Sony MDR-R10 w zakresach częstotliwości które osiągają są jakości niezrównanej. Nie sięgają jednak samego basowego fundamentu i nie potrafią nadać dźwiękowi potęgi bezdyskusyjnej. Cóż, prawdziwa muzyka realizuje się przecież poprzez wiele instrumentów, z których każdy ma inny zakres i inną dźwiękową moc, a R10 mają tylko jedną biocelulozową membranę, która musi to wszystko odtworzyć. To prawdopodobnie zadanie niewykonalne, w każdym razie nie na dostępnym naszej cywilizacji poziomie technologicznym. Ale sam fakt, że te słuchawki potrafiły zmiażdżyć najwyższej klasy dwudrożne głośniki monitorowe kosztujące dziewięć tysięcy dolarów za parę ukazuje skalę ich perfekcji.

SonyR10_3Warto może też jeszcze chwilę pospekulować o odpowiednich dla nich wzmacniaczach. Podobno wyjątkowo pięknie grają z dzielonym symetrycznym SinglePowerem, tym co kosztował piętnaście tysięcy dolarów. No tak, ale z SinglePowerem jest już po ptakach – zbankrutował, naciągną ludzi na duże pieniądze, wyparował. Prawdopodobnie bardzo dobrze by było z WooAudio 5, zwłaszcza takim mającym wszystkie proponowane do niego ulepszenia. Ten wzmacniacz wydaje mi się szczególnie interesujący z powodu możliwości zastosowania w nim bardzo różnych lamp prostowniczych. Sam sprawdziłem, że Mullardy GZ-34 bardzo dobrze pasują, ale Woo ma możliwość użycia nie tylko ich ale także wielkich antycznych prostowników 274B, których najwyższej klasy udoskonalone względem oryginału repliki oferuje firma Emission Labs. W połączeniu z meshowymi lampami 300B tego producenta Woo powinien tchnąć w R10 zachwycające muzyczne bogactwo. Jest jeszcze Cary Audio 300SEI, Eddie Currenta Ballancing Act i Emmeline II B-52 od Raya Samuelsa. Jest wielu kandydatów. Oczywiście osobną sprawą jest odpowiednie źródło. Tu przychodzą na myśl wszystkie wybitne gramofony albo zawodnicy w rodzaju Accuphase DP-700 czy dzielonego Jadisa.

Podsumowanie

sony_make_believeDużo się napisało, ale oczywiście dalece za mało jak na niezwykłość obiektu recenzji, bo też i nie było okazji popróbowania go z dostatecznie wieloma systemami odpowiednio dla niego wysokiego poziomu, gdyż nie ma co kryć, ani Ayon, ani Cairn to nie jest ta liga, a i ASL Twin-Head pozostaje problematyczny, bo kto wie jak te Sony z bardziej energetycznymi od triod 45 lampami 300B grają, albo z takimi naprawdę wybitnymi tranzystorami pokroju Apache czy RudiStora. Trzy rzeczy w każdym razie pozostają poza dyskusją – to są najlepsze albo, jeśli traktować rzecz bardziej liberalnie, jedne z trzech, może czterech (bo w grę wchodzi jeszcze ich efemeryczny następca – Sony Qualia) spośród najlepszych słuchawek w dziejach. Druga sprawa to to, że są dla systemu piekielnie wymagające. Trzecia, że już ich nie ma. Reszta jest smutnym milczeniem tych co słyszeli, a posiadać nie zostało im dane.

W punktach.

Zalety:
– Posunięty do granic możliwości realizm.
– Delikatność i subtelność reprodukcji dźwiękowej na miarę legendy.
– Wspaniałe uchwycenie właściwej tonacji.
– Przenikliwość o której trudno pomyśleć, że mogłaby być lepsza.
– Piekielna szczegółowość.
– Zachwycająca precyzja artykulacji dźwięku, zarówno pod względem modelowania kształtu jak i atrybutów czasowych, czyli prawdziwa perfekcja czasoprzestrzenna.
– Bogactwo palety barw.
– Maestria w oddaniu ludzkich głosów.
– Wspaniała scena.
– Zupełny brak wrażenia, że mamy do czynienia ze słuchawkami zamkniętymi, a przecież to są słuchawki zamknięte.
– Zrobione z najwyższej klasy surowców.
– Pięknie się prezentują.
– Lekkie w noszeniu i bardzo wygodne.
– Wspaniale zapakowane.
– Są autentyczną legendą.
– Nigdy nie znalazły pogromcy.
– W związku z tym pozostają niezastąpione.

Wady:
– Za mało basu dla basolubów.
– Tak delikatny, cokolwiek wyprany z energii dźwięk nie wszystkim musi odpowiadać.
– Szalenie wymagające dla otoczenia.
– Ostatnie egzemplarze pochodzą z 2004 roku.
– Mimo to na rynku wtórnym są nadal szalenie drogie.
– Nie ma szansy wymiany przetwornika w razie awarii.
– Tych co ich nie mają mogą przyprawić o rozpacz.

Dane techniczne:

– Słuchawki dynamiczne o budowie zamkniętej.
– Biocelulozowa membrana przetwornika o średnicy 50 mm i grubości 20 mikronów.
– Komory głośnikowe z drzewa zelkova o komputerowo zoptymalizowanym kształcie akustycznym.
– Impedancja 40 Ohmów.
– Skuteczność 100 dB.
– Maksymalna moc sygnału wejściowego 1 W.
– Pasmo przenoszenia 20 – 20 000 Hz. (Prawdopodobnie w rzeczywistości większe, sztucznie zaniżone do poziomu zgodności z formatem CD.)
– Waga bez kabla 400 g.
– Kabel długości 3 metrów z miedzi beztlenowej.
– Opakowanie w postaci skórzanej walizki z dołączonymi akcesoriami do konserwacji i książkową instrukcją.

Pokaż artykuł z podziałem na strony

5 komentarzy w “Recenzja: Sony MDR-R10

  1. mario pisze:

    Wspaniala recenzja,wspaniale sluchawki.Pozdrawiam audiofil.

  2. Piotr pisze:

    Witam panie Piotrze .Mam pytanie .Na ebay uk można je kupić za 5000 £.Czy uważa pan, ze ta cena jest dobra czy zawyżona .

    1. Piotr Ryka pisze:

      Cena jest adekwatna w sensie obecnej wyceny rynkowej. Trzeba tylko uważać na jakość sprzedawcy, bo oszustów oferujących tak drogie słuchawki nie brakuje. Warto zwłaszcza zweryfikować, czy nie miały wymienianego któregoś przetwornika, bo są spece od zastępowania oryginalnych takimi z niższych modeli. W tej sprawie polecam konsultacje z Wiktorem z forum audiohobby. Na pewno pomoże.

  3. dominator8 pisze:

    Witam. Odsłuch tych słuchawek to moje wielkie marzenie – nie ukrywam. Posiadam Stax Lambda Pro, HD600, DT770Pro oraz AKGQ701 i w każdym z wymienionych mam pewne ale.. Najbliżej do mojego ideału brakuje Staxom. Sony R10 to wedłóg wielu najlepsze słuchawki elektrodynamiczne w historii – coś w tym musi być.

  4. dominator8 pisze:

    Zapomniałem dodać, że posiadam też AH5000 w wersji zmodowanej (marks mod). Brakuje odklejenia dźwięku od głowy oraz przesada w ekspozycji basu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy