Recenzja: Zingali Client 3.15 Evo

   Firmy Zingali chyba przedstawiać nie muszę, mimo iż ostatnimi czasy niewiele o niej słychać. Do tego stopnia, że uświadomiwszy sobie jaka ta cisza głucha, popadłem w przygnębienie stymulowane podejrzeniem, że może interes się zwinął. Podczas bytności u nich widziałem robiące wrażenie zaplecze produkcyjne i słuchałem prototypowych głośników tubowych z potężnym górnym dyfuzorem, których nie ma w cenniku, ale nie takie firmy się zwijały. Miały być te z dyfuzorami na wystawie w Monachium w 2014-tym, lecz do tego nie doszło, podobno skutkiem nie dogadania się producenta z gospodarzami odnośnie dość reprezentacyjnej sali. Po czym zapadła cisza. Prezentowały się wcześniej na AVS w 2013-tym dużo mniejsze Zingali Twenty 1.2 Evo, które potem przetestowałem i nawet (ze wszech miar słusznie) nagrodziłem nagrodą główną Golden Analog; a jeszcze potem były na AVS w 2014-tym miniaturowe Zingali Client Nano, które na szczęście przed zdążyłem przetestować, albowiem z Show ktoś je buchnął, zmieściwszy za pazuchą. W końcu audiofil potrafi, nie takie rzeczy się robiło… A może nie audiofil? Tak czy owak zniknęły i się nie odnalazły, a potem już nic w ogóle, nastała kosmiczna pustka.

Więc może jednak przypomnę, bo mamy już 2019-ty – co-to-toto Zingali, jaką łyżką je jeść.

Giuseppe Zingali założył Zingali Acoustic w 1986 roku, jako początkowo niewielką firemkę zajmującą się produkcją głośników studyjnych. (Coś niczym włoscy dostawcy BBC.) Pierwsza dekada od założenia to lata współpracy ze sławnym JBL, którego głośniki z pewnymi modyfikacjami w tych monitorach Zingali pracowały. To jednak było widać od zewnątrz, w produktach, w środku zaś, w zaciszu swojej pracowni (nie bardzo to słowo pasuje, ale niech tam), mistrz Giuseppe prowadził badania odnośnie głośników nie dynamicznych, a tubowych. W ich efekcie powstało na początku lat dziewięćdziesiątych objęte patentem rozwiązanie o nazwie „Omniray”, wyróżniające się byciem tubą wchodzącą w obudowę, zamiast wystawać za. Od strony technicznej byciem też tubą potrafiącą lepiej od dotąd znanych łączyć tony wysokie ze średnimi i bardziej na dodatek wielokierunkowo (stąd nazwa) je eksportować w przestrzeń – przy bardziej do tego wyrównanej propagacji i mniejszych zniekształceniach.

Głośniki tubowe w technologii Omniray pojawiły się jako produkt rynkowy w 1996 i z miejsca odniosły wielki sukces. Zdobyły wiele nagród i pozyskały klientelę, wynosząc swego producenta na wyżyny głośnikowego biznesu.

Na sukces konstrukcji Omniray zareagowało JBL, proponując zacieśnienie współpracy i montaż nowo wynalezionych tub w swych wyrobach, na co maestro jednak nie przystał i poszedł własną drogą. Droga ta okazała się zrazu daleka, szlak wytyczająca aż przez Japonię, gdzie pozyskano pierwszego dużego dystrybutora i gdzie w 1997 roku monitory Zingali 95-215 z tubami Omniray zdobyły główną nagrodę najważniejszego japońskiego periodyku Stereo Sound. Co już na roścież otwarło drzwi do światowej kariery, wynosząc Zingali, wraz z Sonus Faber i Franco Serblin, na pozycję jednego z trzech wiodących producentów luksusowych głośników w Italii. Firma ma obecnie na koncie przeszło 85 modeli różnej wielkości i przeznaczenia, oferując zarówno malutkie jak ogromne; profesjonalne jak audiofilskie; dla melomanów i specjalne dla entuzjastów kina domowego; a także estradowe (pod inną marką). I właśnie sukces tych ostatnich stoi za ciszą w audiofilskim eterze. Sprzedają się te profesjonalne tak dobrze, że firma niemal przestała się promować na audiofilskiej niwie; dopiero prezentacją na tegorocznym Amsterdam ISE 2019 (Integrated Systems Europe) przerywając dwuletnią ponad absencję.

Aby jeszcze lepiej ją przerwać, pisze się ta recenzja, po raz pierwszy, tak nawiasem, odnoszona do szczytowej linii Evo – konkretnie do środkowego w jej ramach modelu Zingali Client 3.15 Evo (gdzie Evo oznacza „Evolution”).

Sygnatury przed kropką odnoszą się do ilości, natomiast te po kropce opisują średnicę głośnika niskotonowego, wspieranego potężnym spodnim bass-refleksem. W przypadku recenzowanych właśnie 15-calowego (38 centymetrów) z cewką 7,5 cm.

Przystąpmy zatem do rzeczy.

Budowa i stawiane przez nią warunki

Duża rzecz.

   Łatwo powiedzieć – przystąpmy – tymczasem pojedyncza kolumna środkowego poziomu Evo waży aż 80 kilogramów i jest potężną bryłą. Producent kładzie nacisk nie tylko na fakt jej bycia wyrobem szczytowym i z tym skorelowaną popisową obróbkę materiału, ale także na całościową formę, którą każe postrzegać w kategoriach rzeźby, a nie obiektu użytkowego. Rzeczywiście, forma okazuje się niecodzienna, dopracowana w każdej płaszczyźnie i to nawet szczególe, poczynając od drewna. Podczas wizyty w fabryce widziałem dziesięciometrowe, na cztery cale grube foszty w kolorze lodów waniliowych, niemal całkowicie pozbawione rysunku słojów. Bardzo mnie zaintrygowały, ale nie chciano zdradzić gatunku, zbywając nagabującego ogólną nazwą „Californian tree”. Ostatecznie okazało się, że to tulipanowiec amerykański, a miałem kiedyś w wiejskiej posiadłości to egzotyczne drzewo o prostym, potrafiącym dorastać do sześćdziesięciu metrów pniu, z gałęziami zdobnymi w wielkie liście i kwiaty. Gatunek rzadki u nas lecz spotykany, dla niezwykłej barwy i gładkości drzewnego miąższu określany czasem jako „whitewood”. (Różany kolor pochodzi od impregnatu.)

Ponieważ Zingali Acoustic to fabryka, foszty lądują na stołach jednej z czterech obrabiarek numerycznych SMC Ergon (milion euro za sztukę), by po skrojeniu i oszlifowaniu znaleźć się w uścisku specjalnych form kształtujących, a na koniec w komorach lakierniczych – identycznych jak te, w których swoje bolidy lakieruje Ferrari. Pokrycie lakiernicze może być wedle życzeń dowolne, w tym biel, czerń oraz specjalna czerwień (trzeba na nią mieć pozwolenie) stosowane przez wspomniane Ferrari. Ale mnie najbardziej urzekło to jak tutaj, lakierem przeźroczystym, przez który widać łososiową bejcą pociągnięte drzewo tulipanowca. Fotografie powiedzą wszystko, nie ma się co rozwodzić; więc zauważę jedynie, że ten rodzaj stolarki jest dla Zingali charakterystyczny, z miejsca deszyfrujący markę.

Odnośnie natomiast akcentowanej przez producenta formy –  to faktycznie nadaje charakter specjalny, którego naczelnym motywem są oczywiście tuby Omniray. Jako wchodzące w głąb, wymuszają dużą głębokość i strukturę litego drewna. W połączeniu z piętnastoma calami średnicy głośnika niskotonowego prokuruje to wymiar boczny aż sześćdziesięciu centymetrów, przy wysokości stu trzydziestu pięciu i szerokości pięćdziesięciu dwóch. W odniesieniu do bardziej przeciętnych kolumn dawałoby to regularną szafę, lecz w tym wypadku jest inaczej i nie od parady wytwórca nawiązuje do rzeźby. Znów fotografie wszystko powiedzą, obejdzie się bez słowa.

I niezwykła.

Więc tylko od siebie ocennie rzucę, iż zgodnie z tą intencją rzecz faktycznie artystycznie wygląda i artystycznie zdobi. Od rzeźby w sensie stricte już artystycznym różni się jedynie idealną symetrią pionową, natomiast skomplikowana topologia bryły – z łukowatym zbieganiem się do tyłu trzema różnego kalibru tubusami ponad mieszającą prostoliniowość i boczne łuki nietypową konchą podstawy – to rzeczywiście sztuka użytkowa. Wzrok ślizga się po falistych powierzchniach i więźnie w kielichach głośników, z których ciemnych czeluści wynikać ma muzyka. Pisałem już wielokrotnie, że włoska szkoła designu jest najlepsza na świecie, a mnie samemu mieszające przepych z nowoczesnością włoskie stylizacje wnętrz najbardziej się podobają. Podupadła ogromnie włoska szkoła filmowa, lecz pozostałe gałęzie sztuki, w tym architektura i dekoratorstwo, trzymają wysoki poziom. W połączeniu z pejzażem, słońcem, kuchnią i włoskim temperamentem daje to jedyny w swoim rodzaju klimat, szczególnie przyjazny muzyce. Sam język to już melodia, a włoskie awantury, to najczystsza poezja w połączeniu z burleską; jak choćby te przy stole w Amarcord Felliniego.

Nie zapominajmy o technice. Tę kojarzy się bardziej z Niemcami, Japończykami i Amerykanami, ale to nie kto inny, jak sławny Herbert von Karajan, krzyczał na swoich berlińczyków, dlaczego nie grają tak równo i pięknie, jak silnik V12 w jego włoskim Ferrari. Technikę wyznaczają oczywiście też tuby Omniray – i jest z nią łącznie głośników, zgodnie z tą pierwszą cyfrą sygnatury, trzy. Górny to dziesięciocalowy mid-bass z cewką 64 milimetry; centralna koncha Omniray o średnicy wlotowej dwunastu cali skrywa jednocalową kopułkę wysokotonową z cewką 44 milimetry; a na dole szerzy się wyznaczający sygnaturę po kropce piętnastocalowy woofer z cewką 75 milimetrów. Same drivery nie pochodzą od Zingali; są zamawiane u dwóch innych włoskich producentów – firmy CIARE z Ankony i B&C SPEAKERS z Florencji. (W obu wypadkach w grę wchodzą tylko produkty spoza oferty, tworzone wyłącznie dla Zingali.) Na tym jeszcze nie koniec, bo na spodzie jest duży, niewidoczny od zewnątrz wylot kanału bass-refleksu, podobnie jak w przypadku wszystkich wylotów poza omniray skryty za niezdejmowalnym woalem z rzadko tkanego czarnego sukna. Ażeby nie bił ze zbyt małej odległości o podłoże, cała kolumna stoi na pięciocentymetrowej grubości płozach, idealnie dopasowanych do obudowy, by stanowiły integralne przedłużenie. Samo wsparcie realizują cztery mosiężne grzybki kapeluszami do spodu, dzięki którym można kolumnę bez większych obaw przemieszczać i bez dodatkowych akcesoriów stawiać. Nie ma więc ani wiszącego zawieszenia, ani kolców, ani podkładek – a na ile takie stawianie się sprawdza, do tego przy odsłuchach wrócimy.

Z drewnianą trąbą tuby.

Cały dźwięk sunie do przodu – z tyłu ani także po bokach żadnych jego wylotów. Trzema dużymi konchami bije wprost w całe ciało, a dodatkowo wylot bass-refleksu fuka pod kątem prostym via podłoga także wprost na słuchacza. Efektem ściana dźwięku już przy samej kolumnie wysoka na przeszło metr trzydzieści i rozchodząca się omnikierunkowo stożkami o kącie rozwarcia po 130 stopni. (W modelu 3.12 tych stopni jest sto dwadzieścia, a w modelu 3.18 to aż sto czterdzieści.)

Przód i tył obudowy to lite, grube drewno, a boki formuje wielowarstwowy kompozyt MDF grubości 4,4 centymetra. Pancerna zatem, a nie tylko artystyczna, konstrukcja, której trzy łącznie z tubą głośniki pozwalają ogarniać zakres 30 Hz – 20 kHz przy skuteczności 96 dB i mocy 750 W. Stromizna na oktawę duża: 12 dB, a impedancja średnia i niezbyt popularna: 6 Ω.

Na mającej skomplikowany obrys i też litej tylnej ściance jest we wgłębieniu zatoczka dla głośnikowych przyłączy; na szczęście wystarczająco duża, by każdy ich typ się zmieścił; co bynajmniej nie jest regułą, szczególnie gdy pary przyłączy dwie. A tu właśnie są dwie, realizowane markowymi zaciskami od WBT.

Cena kompletu u polskiego dystrybutora wynosi 180 tys. PLN, zatem gramy w najwyższej lidze i o najwyższą stawkę.

Odsłuch

Początkowe trudności

I w pięknym wykończeniu.

Mógłbym o tym nie pisać, zajmując postawę wyniosłą „wydalania marmuru”, przypisywaną przez Mozarta innym kompozytorom w Amadeusie Miloša Formana. Ale recenzja to literatura faktu, że tak to szumnie wyrażę, a zatem fakty najważniejsze i nie ma co się puszyć. Więc w ramach faktografii fakt odnotuję następujący: zaczęło się nieszczególnie. System odpalam i słucham, dochowawszy wszelkich procedur – to znaczy lampy trzy godziny pod prądem, membrany rozruszane, a recenzent wyspany, nie zmęczony i trzeźwy. Ba, nawet słuchaniu muzyki chętny, co u mnie nie jest regułą, wbrew tradycyjnym audiofilskim zaklęciom: „muzyka dla mnie wszystkim”. Dla mnie nie, ale lubię, czasami nawet bardzo. I właśnie miałem ochotę, zwłaszcza że te kolumny taaakie. A tu gra – owszem, dobrze – ale żeby jak za sto osiemdziesiąt tysięcy, to nie całkiem. Zbyt mało angażująco, tak bez rzucania czaru. Niby wszystko w porządku, a jednak nie w porządku, bo chciałoby się więcej. Będzie kłopot – przemyka mi przez głowę – i się niemało zasępiłem. Bo jakim, kurczę, prawem? Wszak to Zingali – i na dodatek sztandarowe. Właściwie prawie, to znaczy nie te największe, ale średnie. Dzięki temu lepiej pasujące do wnętrza; technologicznie poza średnicami głośników identyczne. Gdzie w takim razie przyczyna? Bo pomieszczenie odpowiednie, tor zacności, a same kolumny znam i grać powinny ekstra. Magicznie i na cały audiofilski regulator – tymczasem coś nie tak. Więc może dzień nie taki? Może poczekać do wieczora? Może inny odtwarzacz?

Zaskakujące wybrnięcie 

Korzystając z toru już rozgrzanego zabrałem się za słuchawki, konkretnie za zrecenzowane niedawno Ultrasone Tribute 7 w rozlicznym wianuszku porównań. Ale Ultrasone też mnie wówczas rozczarowały, bo nie szał żaden i na dodatek przestery basowe – bas jakiś nieprzyzwoity, do wszystkiego się mieszający. Tymczasem wcześniej, przy komputerze, wcale. To już mnie rozzłościło –  i nie będę wszystkiego przytaczał, ale koniec końców stanęło na tym, że jak tych przesterów ma nie być, to musi zostać zmieniony kabel zasilający przy przetworniku. Relacjonując dokładniej – wpadłem na to nie bezpośrednio, a testując te Ultrasone diagnostycznie z własnym odtwarzaczem jednoczęściowym, a nie dzielonym Ayonem, od którego zacząłem i którego zacząłem podejrzewać o złe rzeczy. Przy prostszym i lepiej sobie znanym źródle sprawdzając kable zasilające i sytuację ogólną, by na koniec uzyskać zupełny brak przesterów i wraz z tym zdecydowanie lepsze brzmienie przy zmienionym kablu zasilającym. A przy okazji też złość ogromną na wszystkich tych, których zdaniem te zasilające nic nie zmieniają. Bardzo bym chciał to jeszcze raz od nich usłyszeć w kontekście tej tu zabawy, ale to sami teoretycy, do słuchania się nie zniżają.

Prawdziwa włoska robota.

Ten wstęp się robi przydługi, więc tylko jeszcze dorzucę, że kabel zło przynoszący był trzy razy droższy od skutecznego; ale tak właśnie nieraz bywa, gdyż te drogie się popisują. I czasem to dobrze idzie, lecz kiedy indziej katastrofa. Popisy bywają użyteczne przy sprzęcie obarczonym ułomnościami; potrafiąc je maskować, niejednokrotnie wręcz nadganiać. Ale kiedy tych ułomności nie ma, zjawić się może karykatura. I tak było tym razem, jako że basu flagowym Ultrasone nie brak, a innym słuchawkom tak. Więc kiedy inne zyskiwały, dla nich stawało się źle.

Zmęczonemu szarpaniną ze słuchawkami nawet mi nie przyszło do głowy wracać do sprawy kolumn. Dnia następnego kończyłem odsłuchy Ultrasonów (bardzo z siebie zadowolony i cały czas odgrażający się w duchu tym kablowym niewiarkom) – do kolumn wróciłem dopiero po kilku dniach. I już kiedy je odpalałem – jeszcze kucając pomiędzy nimi przy włączniku końcówki mocy – momentalnie mnie uderzyło, że magia w te Zingali weszła. Takie bywają przygody, tak trzeba ze wszystkim się cackać i na wszystko uważać. A jak mi któryś jeszcze raz powie, że kable zasilające nie zmieniają, to zastrzelę na miejscu.

Odsłuch cd.

Bas może wciskać w fotel.

   Tyle tytułem rozwlekłego wstępu, teraz o samych Zingali. Ale zanim już tylko o nich, dwa słowa jeszcze o ustawieniu. Zacząłem od pełnego odgięcia, tak żeby patrzyły na mnie, a potem porównawczo prostowałem. By ostatecznie stwierdzić, że pełne odgięcie nie, a tylko takie częściowe. Wówczas źródła lepiej się ogniskują, a scena się pogłębia. Przy czym jedno i drugie ważne, ale te źródła ważniejsze. Bo trudniejsze. Są bowiem w tych kolumnach niezwykłe.

Już do nich wracam, ale tylko za pamięcią napomknę, że postawienie podstawkowych grzybków na podkładkach Acoustic Revive dało znaczną poprawę, tak więc same grzybki nie bardzo.

Kwestia budowy przestrzennej źródeł też wynikła przy równoległej recenzji Ultrasone, niemało w niej miejsca zajmującej. Pomijając sytuacje najgorsze, gdy w ogóle brak autentyzmu i źródeł dobrze zogniskowanych, na wyższym poziomie, gdy to już mamy, źródła miewają różną objętość. Mogą być duże albo małe – to znaczy nie tylko różnej wysokości, ale też różnej objętości, z uwagi na rozciąganie głębi. A chociaż tego się zwykle nie zauważa, w pomieszczeniach o dobrej akustyce każde źródło staje się bardziej głębokie. Z uwagi na to lubię tuby. Najlepiej potrafią głębię oddać, ich źródła są najgłębsze, najbardziej są pojemne. A Zingali to tuby. Przy czym najbardziej w tym wszystkim chodzi o ludzką artykulację głosową, gdyż gardło to komora akustyczna, na dodatek bardzo skomplikowana. Nie komunikujemy się wszak poprzez trzaskanie palcami albo stukaniem podeszwą, to tylko środki pomocnicze. Wiodącą rolę odgrywa wibracja strun głosowych oraz ruchy warg i języka w bardzo złożonym otoczeniu. Klatka piersiowa, szyja, usta i rozchylenia warg tworzą ciąg zależności, z których naśladownictwem głośniki o płaskiej budowie z komorą rezonansową tylko z tyłu tak dobrze sobie nie radzą. To momentalnie było teraz słychać – zarówno to rozciąganie przestrzenne, jak i modulacyjne oddawanie nastrojów i samej barwy głosów. Powiem krótko i zwięźle rzecz o najwyższym znaczeniu – ze wszystkich grających u mnie kolumn, te obrazowały źródła dźwięku najlepiej. I nie tylko poprzez tą sferyczność, najlepiej naśladującą prawdziwe głosy. Także oddaniem nastrojów emocjonalnych i głosów tych konsystencji. Nie były te ich głosy ani zbyt sentymentalne, ani nazbyt radosne, a jednocześnie świetnie natlenione i przestrzenne. Ale także – co nie mniej ważne – ani za ciężkie, ani lekkie. Prawdziwie nośne, prawdziwie przestrzenne i z naturalną gęstością, a wraz z tym urzekająco piękne.

Tu muszę wtrącić dygresję: Użytkownicy aparatury audio rzadko kiedy mają świadomość, jak piękne mogą być ludzie głosy. Z przeciętnych kolumn czy słuchawek takie głosy nie wynikają, a nawet w przypadku bardzo dobrej aparatury, to zwykle jeszcze nie to. A Zingali potrafią. Nie są aż tak zjawiskowe, jak niebotycznie drogie i przy okazji (z uwagi na konieczny metraż) nie nadające się do zwykłych pomieszczeń Living Voice Vox Olympian, ale w oddaniu ludzkich głosów nawet bardzo drogie kolumny z palety prezentowanej na Audio Video Show zostają za nimi w tyle. Jedynie te najbardziej niezwykłe, jak inne duże tuby, albo sferyczne wstęgi MBL, mogą dawać analogiczne przeżycia.

Dmuchając także od dołu.

Byłem więc pod wrażeniem i słuchałem w skupieniu. Sięgając zwłaszcza po te płyty i te na nich nagrania, które innym głośnikom sprawiały największą trudność. Za ostre, zbyt basowe, sybilujące, z przerostami pogłosu, stanowczo domagające się potęgi, naszpikowane kontrastami, wybitnie nastrojowe. Też oczywiście po ogólnie słabe i archaiczne czy archiwalne. Przez ten rozbudowany tor przeszkód Zingali przeszły śpiewająco – dosłownie i w przenośni. Niejednokrotnie aż mnie zamurowywało, kiedy indziej klaskałem. Co utwór, to zaskoczenie; co trudność, to pokonana. I to nie „jakoś” – że w sumie całkiem nieźle i nie ma co narzekać – tylko w sposób budzący podziw, przekraczający niejednokrotnie najśmielsze oczekiwania. Weźmy chociażby Jaka szkoda Leszka Długosza; nagranie z 1965, marniutkie, za chude, za ostre. (Nie ma go na YouTube, są słabsze, nieklasyczne interpretacje.) W efekcie głos wokalisty i nastrojowość ogólna nie nadążają za tekstem. Z każdą gorszą, czy nawet przeciętną aparaturą słuchać się tego nie chce, o ile już znasz utwór i ciekaw nie jesteś tekstu. Z dobrą zaczyna być ciekawie, ale do piękna i pełni nastroju daleko. I teraz zróbmy przeskok – z Zingali całkowite piękno. Gdybyś tego nie słyszał wcześniej z inną aparaturą, powiedziałbyś, że to świetne nagranie, mimo iż takie stare.

Ta historia powtarzała się wielokrotnie i na różnych płaszczyznach. Potęga potężniała, głębia stawała głębsza, wokale obszerniejsze i tonalnie bardziej złożone, wybrzmienia bardziej wyrafinowane i lepiej ponakładane – cała muzyka wspanialsza, bogatsza, przestrzenniejsza; na inny poziom jakości skrzydłami tub niesiona. Bardzo ważny był w tym kolejny czynnik, do którego też stale wracam – operowanie pogłosem. Analogicznie jak na słuchawkowym podwórku Final D8000, na głośnikowym Zingali Client 3.15 Evo całkowicie wtapiały pogłosy w całość. Zupełnie nie było czegoś takiego: tu głos, a tam pogłos. Owszem, głosy miały formę przestrzenną – wyjątkowo nawet dobitną – a także pojawiały się w nieprzeciętnie wymodelowanej przestrzeni, ale związane z nimi pogłosy stanowiły tu jedność, a nie formę odrębną, dźwięk podstawowy uzupełniającą w jakimś sensie zewnętrznym. Obie formy nie tyle nawet się uzupełniały, co tworzyły jedną, bogatszą.

A całość imponująca.

Co więcej o tym dźwięku? Jawił się jako potężny, super głęboki i doskonale wyważony, a jednocześnie spokojny, epatujący zorganizowaną i rozpostartą na przestrzeń mocą. W pierwszym rzucie też jako gładki, ale pod spodem, w głębszej warstwie, jako powierzchniowo strzępiący i komplikujący faktury. Nie taki do łatwego łykania, a do uważnego słuchania i podziwiania wszechstronności. Jak już mówiłem – dużo powietrza, dużo swobody, duże źródła. I wracając jeszcze do kwestii technicznych: kolumny muszą stać na szerokiej bazie i mieć te lepsze podkładki. Scena budowała się cała za ich linią, ale miała zdecydowaną tendencję do parcia naprzód i ogarniania słuchacza. Dźwięk przy tym ekstremalnie ciśnieniowy, fizjologiczny i organiczny, bardzo mocno przy wyższych poziomach głośności przywierający i oddziałujący przez skórę. Siadał na piersi, wiercił dziurę w brzuchu, mocnym uściskiem macał ciało. Fizjologiczny bas uderzał, a jednocześnie miał fantastyczną objętość i świetny rysunek konturów. Był jednym z lepszych jakie w życiu słyszałem, chociaż zapewne wolałby więcej miejsca wokół głośników dla większej swobody propagacji. Lecz i bez tego pomieszczenie całkowicie wypełniało się dźwiękiem i ciśnienie było wysokie. Konstrukcja faktur chwilami przeradzała się w pienistość, a całe brzmienie było ciemne, ekskluzywnej jakości, szczególnie klimatyczne. Zwłaszcza w połączeniu tego ciśnienia z napowietrzeniem, długimi wybrzmieniami i trójwymiarową formą całości. A mimo natlenienia i swobody przepływu dźwięk był mięsisty, gęsty; doskonale poskładany z kontrastów. Mocno przy tym wrażliwy na umiejscowienie słuchacza, zarówno przez konieczność szerokiej bazy stereofonii, jak i warunku ogniskowania się bardziej objętościowych niż zazwyczaj źródeł na bazie dużego dystansu. Tak na minimum trzy metry od, a lepiej jeszcze więcej przy trzymetrowej szerokości. I przy wspomnianym pół-odginaniu. Dopiero wówczas źródła dobrze zogniskowane i pełna kontrola basu, a jednocześnie, pomimo dużej odległości, żadnego dystansu do muzyki. Słuchacz niejako w epicentrum zdarzeń, żadnego patrzenia z odległości, bycia zdystansowanym, poza. I jeszcze, bo bym zapomniał, idealna wręcz spójność pasma. Żadnych luk, oderwania – muzyka czystej jedności. I nawet przejścia stereofoniczne pomiędzy kanałami dużo mniej zaznaczające się w testach, niż ma to miejsce zazwyczaj. Wszystko zebrane w całość, a jednocześnie w tej całości niespotykanie przestrzenne źródła – o wiele lepiej wyodrębniane, bardziej się sobą narzucające, że doskonale to czujesz i odbierasz.

Ale nie tylko wygląd. To jest naprawdę coś…

I teraz sprawa kolejna – różnicowanie nagrań. Faktem jest, tak jak już napisałem, że nawet gdy chodzi o te słabe, otrzymujemy zniewalające piękno. Ale jednocześnie nie miałem dotąd do czynienia z kolumnami tak obnażającymi pracę realizatorów dźwięku. Każdy ruch wajchą, każda próba oszustwa, wszelkie manipulacje z przestrzenią i dynamiką – to wszystko leży przed słuchaczem wyraźnie jak na dłoni. Sekcyjny obraz powstawania i przy tym kombinowania, nic nie zostaje w ukryciu. Czasami aż to śmieszyło – ten prymitywizm zabiegów. Niektórzy nagraniowcy, trzeba im oddać, to chałturnicy albo ludzie całkiem niekompetentni  – mający słuchaczy za durniów. Na gorszym sprzęcie to nie razi, ale z tymi Zingali miało się czasem ochotę wejść do studia i dać takiemu po łbie. Na szczęście suma plusów wysoce przerastała minusowanie; słuchanie z tymi Zingali to niezapomniane przeżycie. Jedynie ci, którzy wolą brzmienia zbite z przerostem masywności i maskowaniem w miejsce realiów, powinni szukać innych kolumn. A najlepsza wiadomość taka, że przy całym tym brzmieniowym bogactwie i jednoczesnym obnażaniu, słuchanie jest bardzo łatwe, nie wymaga zupełnie wysiłku. Owszem, bardzo angażuje uwagę, zwłaszcza że słychać rzeczy nowe, ale słuchać można długimi godzinami bez najmniejszego zmęczenia. Co jest przede wszystkim zasługą trójwymiarowych sopranów, za sprawą tuby Omniray. Jak wszystko w tym dźwięku rozciągniętych także na trzeci wymiar – w efekcie płaską ostrością nie męczących. Słuchać można dużo dłużej niż zwykle i słuchać bardzo głośno. Od najbardziej ascetycznej dalekowschodniej muzyki pojedynczego dźwięku, po wielkie formy orkiestrowe i najcięższego rocka. Bas ciśnie i przytłacza, trójwymiarowość oszałamia, bogactwo brzmieniowych treści frapuje. A mimo to nie doznasz zmęczenia, a przynajmniej nieprędko. Wokale zaś i fortepian to zdumiewające popisy.

Podsumowanie

   Czasami miłe złego początki, kiedy indziej niespecjalne dobrego. Pewnie nie powinienem do tego już wracać, ale taka była kolejność zdarzeń. Odrzućmy jednak chronologię i sprawy towarzyszące. Drugie od góry kolumny Zingali, różniące się od szczytowych jedynie średnicami głośników i rozmiarami obudowy, są audiofilskim klejnotem. Strona wzornicza może być postrzegana różnie. Większości oglądających u mnie się podobała – kusząc zarówno niezwykłością, jak i perfekcją wykończenia. Ale niektórzy kontestowali falistość, przyzwyczajeni do dominującego dzisiaj wzornictwa skandynawskiego z jego oparciem na liniach prostych. Nie to jednak dla audiofila najważniejsze. Od strony wizualnej, moim przynajmniej zdaniem, pasują te Zingali do muzyki. Niekoniecznie do mebli z Ikei, ale muzyki tak. Forma nie jest zbyt prosta, by nie powiedzieć prostacka, a przy tym zupełnie nietechniczna; związana bardziej z instrumentami, szczególnie kielichami trąb. A jednocześnie dominuje drewno, też kojarzące się z muzyką. I jeszcze ta muzyka wychodzi z czerni, a tak lubię. Lecz najważniejsze: nie z czego, ale jaka. I tu dopiero się zaczyna. Nie będę powtarzał opisów, muzykę już opisałem. Zaakcentuję jedynie, że formę ma bardziej trójwymiarową, a jakość źródeł dźwięku, szczególnie ludzkich głosów, po prostu jest szczytowa. Nawet nie high-endowa, bo high-end się wyświechtał. To jest jakość muzyczna; tu kupujemy muzykę. Jeżeli będzie odbiegać, to nie dlatego, że Zingali, tylko dlatego, że nagrania. Nagrania są dziadowskie. I Zingali to pokazują. Zdaniem niektórych specjalistów stereofonia się skończyła na początku lat 60-tych. Wcześniej była awangardowa, więc mocno zabiegano, by ją pokazać od najlepszej strony i jak najwięcej z niej wycisnąć. A potem stała się standardem, nikomu już się nie chciało. Nie wnikam, nie jestem nagraniowcem i być nim nie zamierzam. Jedynie odnotowuję, że większość płyt na rynku, a już zwłaszcza cyfrowych, jest zarówno od strony samego zapisu, jak i aranżacji nagrania, skopana w sposób tak widoczny, że nie da się tego nie widzieć. Zingali Client 3.15 Evo to ukażą, ale nie zrobią tego brutalnie. Przeciwnie – ukażą łaskawie. W ich wydaniu te błędy, pomimo obecności, i tak tworzą dużo piękniejszą muzykę, niż w przypadku tych kolumn, w których tak błędów nie widać. A takich jest dziewięćdziesiąt dziewięć procent i jeszcze koma dziewięćdziesiąt dziewięć. Albo coś koło tego.

 

W punktach

Zalety

  • Muzyka z głośników tubowych – najlepszego rodzaju kolumn.
  • Bo tylko taka daje w pełni trójwymiarowe, o autentycznej postaci źródła.
  • I podobnie trójwymiarową scenę.
  • Wraz z tą trójwymiarowością nienagannie trójwymiarowe wysokie tony – nie tylko piękniejsze, ale też mniej męczące od jakkolwiek spłaszczonych.
  • Najwyższej klasy autentyzm ludzkich głosów zrozumiały sam przez się.
  • I do tego potężny, także trójwymiarowy bas.
  • Idealne wyważenie dociążenia i masy.
  • Dzięki czemu brzmienia jednocześnie nośne i ważkie.
  • Dzięki nośności bardzo długie, a jednocześnie szybko narastające.
  • Żadnego przeciążenia, ospałości.
  • Ale też żadnej wiotkości, cienizny.
  • Ogólne wrażenie gładkości przepływu, ale w głębszej warstwie skomplikowane i aż nawet pieniste, strzępiące się powierzchnie dźwięków. (A więc tym bardziej autentyzm.)
  • Wstawienie takich głośników do równego im klasą toru pozwala wreszcie doznać, jak muzyka może być piękna.
  • Pogłosy całkowicie inkorporowane w brzmienia.
  • Żadnych podbarwień basowych czy sopranowych.
  • Genialne obrazowanie jakości ogólnej i inżynierii nagrań.
  • Ale bez piętnowania słabych – przeciwnie, ich dopieszczanie jakością.
  • Na wyższych poziomach głośności muzyka odczuwana przez skórę – wysokociśnieniowa.
  • I pod tym względem też jedna z lepszych, jakie w życiu słyszałem.
  • Zjawiskowy fortepian, zjawiskowe orkiestry.
  • Zjawiskowy też rock, i w ogóle każda muzyka.
  • Scena cała od linii głośników w tył, ale dźwięki idące ku słuchaczowi, wypełniające szczelnie całą przestrzeń.
  • I przestrzeń ta zjawiskowo żywa, a także bardzo spójna.
  • Że nigdzie palca nie wetkniesz, a test stereofoniczny zawsze aktywizuje jednocześnie oba kanały przy przejściach prawo-lewo.
  • Łatwe do napędzenia.
  • Imponujące wyglądem.
  • Wysmakowane estetycznie.
  • Wspaniałe frontony z litego drzewa.
  • Bez zarzutu „niewidzialna” zwrotnica.
  • Podwójne przyłącza w wystarczająco obszernych wnękach.
  • Własne podstawki, jednak nie takie, by nie potrzeba było lepszych.
  • Sławny producent z potężnym zapleczem.
  • Kupujemy nie sprzęt a muzykę.
  • Jedne z kilku najlepszych na świecie.
  • Made in Italy.
  • Polski dystrybutor.
  • Ryka strongly approved.

Wady i zastrzeżenia

  • Potrzebne spore pomieszczenie i ustawienie na szerokiej bazie. (Ale niekonieczne bardzo dalekie od ściany tylnej.)
  • Też dużo wolnego miejsca wokół.
  • Lepsze podstawki bardzo wskazane.
  • Wyjątkowo wymagające dla aparatury towarzyszącej i okablowania.

 

Dane techniczne

  • Model: 3.15 EVO
  • Typ: Bass Reflex
  • Głośnik wysokotonowy: 1” – Coil 44 mm
  • Głośnik średniotonowy: 1 x 10” Coil 64 mm
  • Woofer: 1 x 15” Coil 75 mm
  • Tuba: Omniray GZ 12”
  • Moc: 750 W (AES)
  • Impedancja nominalna: 6 Ω
  • Pasmo przenoszenia: 30 Hz – 20 kHz
  • Cx Frequency: 1000 Hz; 12 dB/Oct
  • Czułość: 96 dB (1W/1mt)
  • Kąt propagacji: 130 ° (-6 dB)
  • Wymiary: 1350 x 520 x 600 mm
  • Grubość korpusu (poza frontonem): 44 mm
  • Waga: 80 kg/szt.
  • Cena: 180 000 PLN (para)

Dystrybutorem marki Zingali w Polsce jest firma: GFmod

System

  • Źródło: Ayon CD-T II/Ayon Stratos.
  • Przedwzmacniacz: ASL Twin-Head.
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Kolumny: Zingali Client 3.15 EVO
  • Interkonekty: Siltech Empress Crown, Sulek Audio & Sulek 6×9.
  • Kabel głośnikowy: Sulek 6×9.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Acrolink MEXCEL 7N-PC9700, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Synergistic Research Level 3 High Current, Sulek 9×9 Power.
  • Listwa: Power Base High End.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Stopki antywibracyjne: Avatar Audio Nr1.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Acoustic Revive RIQ-5010, Solid Texh „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

11 komentarzy w “Recenzja: Zingali Client 3.15 Evo

  1. Paweł pisze:

    Panie Piotrze,
    który to kabel tak psuł. Czyżby ten japoński w czerwonym kolorze. Nie chcę robić antyreklamy więc nie wymieniam marki?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Nie, nie japoński. I kabel jest w sumie w porządku, ale taki do bardziej specjalnych, nieoczywistych zastosowań.

  2. Kolumny są niesamowite, ale i też pokazują błędy w konfiguracji i wszystko to wyszło klarownie w recenzji. Świetnej nota bene.
    Warto też wspomnieć, że wylot powietrza od spodu, czyli ta płoza, ma kształ taki, że działa jak tuba, bo na wejściu jest mniejsza średnica niż na wyjściu

    1. Piotr Ryka pisze:

      Te kolumny są jak prawdziwy instrument – trzeba umieć na nich zagrać. Co na szczęście nie jest aż jak przy instrumencie trudne; po odpowiednim zestawieniu gra samo. Poza tym to tuby, a głośniki tubowe są ogólnie łatwiejsze – i napędowo, i brzmieniowo. Niemniej te pokazują tak dużo, że wszelkie niedociągnięcia wyłażą. W porównaniu z trudnościami stawianymi przez takie Focal Utopie to jednak betka, a i brzmienie finalnie lepsze.

  3. Miltoniusz pisze:

    Panie Piotrze, co się stało, że od kilku recenzji praktycznie przestał działać tryb Reader na iPhone? (możliwość odczytu w ramach strony www dużego tekstu na ciemnym tle). To fantastyczna rzecz i jedna z głównych zalet iPhonów- bez tego trzeba się męczyć z małymi literkami.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Nie mam pojęcia. Trzeba było wcześniej zgłaszać, a tak to informatycy dopiero po świątecznej przerwie sprawdzą.

  4. Adam K. pisze:

    Panie Piotrze, wiem, że to nie w temacie, ale chciałem zapytać, czy miał Pan okazję zapoznać się z kablami słuchawkowymi Cardasa? A jeśli tak, czy ich sygnatura brzmieniowa jest podobna jak pozostałych kabli tej firmy, tzn. grają raczej ciepło i gęsto?
    Dziękuję za odpowiedź i wszystkiego dobrego na święta!

  5. Adam K. pisze:

    Ojoj, ale ze mnie gapa, przecież nawet recenzował Pan jeden z kabli Cardasa. Teraz dopiero znalazłem.

    1. Tadeusz pisze:

      Cross to nic specjalnego te Clear całkiem całkiem ,miałem okazje porównać .

    2. Piotr Ryka pisze:

      Ten droższy podobno jest dużo lepszy. Słyszałem też bardzo dobrze grający cały system okablowany Cardasami.

  6. alex50pl pisze:

    Zingali…
    Cóż powiedzieć. Jak ich nie możecie kupić to lepiej nie słuchać.
    Potem nic już nie będzie takie samo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy