Recenzja: Niimbus Ultimate Series HPA US4+

   W 1986, w Konstancji nad Jeziorem Bodeńskim u samych źródeł Renu, powstało LAKE PEOPLE electronic GmbH, którego mottem jest „Tools – not Toys”.

Czy to jezioro w nazwie wzięło się od Bodeńskiego, tego nie wiem, ale zapewne tak. Wiem natomiast, że firma faktycznie oferuje sprzęt profesjonalny (studia nagraniowe, radiowe, telewizyjne, obsługa imprez, wyposażenie lotnisk, dworców itd.) dzieląc się jednocześnie na dwie – Lake People, jako dział stricte profesjonalny i Violectric, jako dostawca sprzętu hi-fi. Chwali się przy tym brakiem outsourcingu – produkcja odbywa się na miejscu i nawet podzespoły są prawie wszystkie z Niemiec. Mamy więc sytuację podobną do często spotykanej w Japonii – Konstancja to stosunkowo niewielkie miasto uniwersyteckie (70 tys. mieszkańców), a jednocześnie prężny ośrodek przemysłowy; co nie przeszkadza być jednocześnie światowej sławy centrum turystycznym przy samej granicy ze Szwajcarią.

Upraszczanie przez pączkowanie to trochę dziwna, wewnętrznie sprzeczna metoda. Chętnie jednakże stosowana, bo można zatrudnić więcej osób. Tak więc z nadania racjonalizacji i rzekomego upraszczania powstają wszędzie nowe działy i LAKE PEOPLE electronic GmbH postanowiło też się uprościć – nie poprzestając na rozwidleniu Lake People i Violectric dodało markę Niimbus. Ta nie ma być ani profesjonalna, ani hi-fi – ma być wykwitem ekskluzywności. Najbardziej luksusowy sprzęt spod skrzydeł LAKE PEOPLE electronic GmbH, ręcznie wykonywany w Niemczech z najlepszych podzespołów, ma się nazywać Niimbus, czyli „Chmura” z dodatkiem drugiego „i”, aby ta chmura większą była i przy okazji odróżniała się od szwajcarskiego Nimbus Audio, producenta wzmacniaczy lampowych. Z kolei aby nie było wątpliwości, z jakiego rodzaju chmurą mamy do czynienia, do podstawowego Niimbus dodano przydomek Ultimate, tak więc chmura jest ostateczna. Trochę to pachnie końcem świata, ale może o to chodziło? Sam w takiej sytuacji też się maksymalnie natężę i wyprodukuję Sąd Ostateczny.

Dobrze, powygłupialiśmy się trochę z użyciem słów wielkich jak autobusy, ale nie tylko one są tu wielkie, wielkie są także zapowiedzi i niemała też cena. Nasz tytułowy wzmacniacz słuchawkowy i jednocześnie przedwzmacniacz o chmurnym z nieba nazwaniu wyceniony został na 24 tys. złotych bez jakichś tam urywków, a zatem ekonomia spora. Zyskał też nowy wygląd względem starszych produktów firmy – podobny, ale ekskluzywniejszy – i nafaszerowany został techniką dającą duże możliwości oraz regulację z pilota.

Odnośnie samej marki, to miałem kiedyś do czynienia z najstarszym słuchawkowym wzmacniaczem Violectrica, który zrobił wrażenie rzeczy porządnie zrobionej, ale dźwiękiem nie oszołomił. Niemniej podchodzić trzeba do wyrobów od tamtej strony branych z należytym szacunkiem, bo firma znad Jeziora Bodeńskiego szybko się rozwinęła, jest w świecie dobrze znana i wielu ma entuzjastów. Produkty LP i Violectric, a teraz także Niimbusa, są wszystkie tranzystorowe, zawsze z profesjonalnym wyglądem i prawie wszystkie mają przednie panele czarne.

Budowa

Niimbus.

Tak jest także tym razem, Niimbus Ultimate Series HPA US 4+ ma przedni panel z grubego na centymetr elegancko wyszczotkowanego i anodyzowanego na czarny półmat aluminium. Obrzeża są zaokrąglone, a ranty wyraźnie wystają poza korpus obudowy, ażeby było ładniej. By zadać jeszcze więcej szyku, poprowadzono wkoło panelu srebrną  obwódkę z nierdzewnej stali, i by coś jeszcze dorzucić, duże pokrętło potencjometru (tak samo jak reszta czarne), objechano kropkowo-kreskowymi znacznikami, wymuszającymi łukowate poszerzenie panelu od góry i od dołu.

Obudowa jest ze stalowej blachy proszkowo natryśniętej kolorem ciemnopopielatym z dodatkiem plastikowych osłon bocznych, ażeby się nie obijała. I wszystko byłoby cacy, gdyby nie pięć świecących lampek. Malutkie punkty świetlne, mające informować o wyborze we/wy oraz prądowym statusie urządzenia, świecą drapieżną bielą i niewiele mniej kąsającym szkarłatem. Dochodzi do tego świetlny indykator na boku walca potencjometru w postaci mocno świecącej kreski, skutkiem czego, aby w spokoju słuchać, musiałem łącznie użyć sześciu oskomków plasteliny. To wszystko jednak skutkiem tego, że przywieziony z AVS egzemplarz nie miał instrukcji obsługi, ale ta jest do odszukania w Internecie i okazuje się bardzo długa. Na przeszło trzydziestu stronach jest mnóstwo informacji, pomiędzy którymi także ta, jak zredukować siłę światła. Okazuje się ośmiozakresowa, a regulacja to przytrzymanie przez dwie sekundy guziczka XLR (pozostałe wtedy migają) i poprzez naciskanie PHONES OUT redukowanie, a poprzez LINE OUT wzmacnianie. Takimi guziczkowymi regulacjami można także przestawiać parę innych czynników, ale to już zabawa dla przyszłych właścicieli.

Potencjometr ulokowano z lewej i zaraz obok dużo mniejszy regulator balansu. Dalej ku prawej trzy malutkie przyciski wyboru gniazda wejścia (nad nimi te błyskające lampki), następnie gniazdo słuchawkowe 4-pin i obok dwa na duży jacki, ponad którymi dwa też dziko w razie niezredukowania świecące guziczki wybierania trybu pracy: „sam wzmacniacz słuchawkowy” – „sam przedwzmacniacz” – „obydwa naraz”. Jeszcze na prawo indykatory statusu prądowego (jeden przy starcie przez pięć sekund  miga, drugi zapala się od razu) i na sam koniec wieńczący sprawy obsługowe nieduży przycisk POWER.

W dodatku Ultimate.

Z tyłu także bogato: rzecz jasna gniazdo zasilania; dwa wejścia niesymetryczne i jedno symetryczne; symetryczne i niesymetryczne wyjście oraz po osobnym na każdy kanał klasycznym czterosuwakowym regulatorze mocy w gniazdach „input pre gain”, „output gain”. Każda parka wg instrukcyjnej tabeli daje osiem wariantów wzmocnienia (od – 24 po + 24 dB), przy czym głośność wyjść słuchawkowych reguluje ta „input pre gain”. (Ustawienie fabryczne to 0 dB, a testy prowadziłem głównie przy maksymalnym, bo takie jest najlepsze dla słuchawek wysokoomowych i planarnych.) Dostępna jest także wersja prostsza wzmacniacza – bez regulatora balansu oraz mająca po pojedynczym symetrycznym i niesymetrycznym wejściu i wyjściu.

Całość opiera się na czterech walcach ze srebrnymi boczkami i gumowymi podkładkami o dobrze dobranym rozmiarze i ożywczym połysku.

Kompletu dopełnia metalowy pilot: płaski, srebrzysty na korpusie i czarny w polu obsługowym; pozwalający wybierać wejścia i wyjścia, ustawić głośność oraz zadawać „mute”.

Urządzenie jest dual mono, waży 7,5 kg, przenosi pasmo 5 Hz – 250 kHz (- 0,5 dB), sygnał od szumu dzieli odstęp 129 dB, przesłuch międzykanałowy to 106 dB, dynamika 135 dB, a maksymalny poziom podbicia sygnału w zależności od impedancji słuchawek waha się od 32,4 dB dla sześćsetomowych, po 7,3 dB dla szesnasto. Całości dopełnia abstrakcyjnie niski (jak często u tranzystorów) poziom zniekształceń harmonicznych – THD: 0,00063%.

Słuchawek naraz grać mogą trzy pary i można je przełączać w locie pomiędzy trzema źródłami, a moc wyjściową gniazd dopasowywać od pchełek po starego typu planary. Dopasowanie impedancyjne nie ma regulatora (szkoda), za to cały obwód wzmocnienia jest w domenie analogowej. Komponenty dobrano pod kątem audiofilskim, co w praktyce oznacza, że kondensatory i rezystory nie są no-name.

A zatem Niimbus Ultimate.

Wzmacniacz chwali się opóźnionym o parę sekund startem (ażeby prądowo się ogarnął), symetrycznością, licznymi wewnętrznymi zabezpieczeniami przed przeładowaniem oraz tym dużym odstępem S/N, dzięki któremu tło za muzyką ma być czarniejsze. Nie tylko też ręcznym wykonaniem w Niemczech, ale także indywidualną selekcją swoich niemieckich podzespołów (te niemieckie selekcje…), a przede wszystkim całościową jakością, która ma być z samego szczytu.

Wewnątrz dla każdego kanału po osobnym średniej wielkości transformatorze z tych w niebieskim tworzywie, przy każdym, zgodnie z obietnicą, osiem markowych kondensatorów, też średniej pojemności. Na dalszym planie rozbudowany montaż powierzchniowy w oparciu o dwie jedna nad drugą płyty główne – i pośród tego komputerowego skomplikowania czai się osiem w każdym kanale tranzystorów wzmacniających o nie podanej specyfikacji. Można wewnętrznym przełącznikiem przerzucać prąd zasilania między 110 a 230V, aczkolwiek trochę szkoda, że nie można od zewnątrz, bo jeden czy drugi właściciel może  być globtroterem wożącym ze sobą wzmacniacz, lecz za to jest  fools protected – nie wiadomo, co lepsze.

Brzmienie

I jeszcze coś tam dopisali.

Biorący sygnał z komputerowych plików przetwornik Auralic Vega G2 (25 tys. PLN) pozwalał podpiąć jednocześnie dwa wzmacniacze – jeden po złączach XLR, drugi po RCA. Optimum zatem porównawcze, gdy ma się drugi odpowiedni, którym był Ayon HA-3 z trochę lepszymi od standardowych lampami sterującymi. To, wraz z odpowiednim słuchawkowym zapleczem, pozwalało nie tylko oszacowywać Niimbusa, ale także dokładnie zbadać różnice tranzystory vs duże triody 45᾽. Sprawę rozłożę na poszczególne słuchawki i tylko wstępnie dodam, że wygrzewanie Niimbusa to proces kilkumiesięczny, bestia dochodzi do siebie bardzo długo. Aha, i ma być dedykowany własny przetwornik Niimbusa za identyczne pieniądze, ale dopiero po tegorocznej wystawie w Monachium, której, jak się okazuje, nie będzie.

Sennheiser HD 600

Na pierwszy ogień tytułowy Niimbus i klasyczne słuchawki. Wysokoomowe Sennheiser, będące już legendą, zagrały z nim nieco inaczej niż zwykle, bo z tłem wprawdzie tradycyjnie ciemnym, ale nie aż smoliście czarnym. I z bliskim jak na nie pierwszym planem oraz bez typowych dla siebie sopranowych błysków – tak bardziej jednolitym i mniej popisującym się efektami specjalnymi brzmieniem. Poza tym trochę za pogłosowo i trochę nie dość przekonująco w wymiarze kontaktu z wokalistami, którzy nieznacznie, ale jednak, zalatywali technicznym a nie muzycznym traktowaniem głosów. Precyzja i szczegółowość – tak; ciepło, nastrojowość, intymny kontakt – nie do końca. To jednak zależało od jakości samego pliku; przy średnio dobrych było nieszczególnie, natomiast jakościowo najlepsze brzmiały nastrojowo i częstowały wysokiej próby muzyką. Intymność się zjawiała, a przede wszystkim było to granie takie na duży format – rozbudowana architektura brzmieniowa, spektakularna dynamika, duży spektakl. Odnośnie zaś wcześniejszych uwag, to może ostatnimi czasy za często (właściwie cały czas) miałem na uszach słuchawki bardzo drogie i chcąc nie chcąc nabrałem wybrednych przyzwyczajeń – rozwydrzył się pan recenzent. Prócz tego może Niimbus jest bardziej obnażający niż maskujący – woli pokazywać słabości niż je wspierająco zacierać. A może też mniej lubi audiofilskie słuchawki starszego typu, te z dużą impedancją.

Na to wszystko odpowiedzi udzielić mógł Ayon – zaraz też pogoniłem go do roboty. I okazało się, że to jednak przyzwyczajenia. Nie zagrało bowiem z lampami bardziej intymnie ani z ciemniejszym tłem, tylko nieznacznie ale tak do łatwego wyczucia cieplej i z niżej postawioną średnicą. Trochę mniej także ofensywnie i z trochę łagodniejszymi sopranami, w efekcie czego mniej też dynamicznie i w sensie stylu bardziej do przyjemnościowego niż wyczynowego albo profesjonalnego słuchania. Kameralniej, spokojniej, śladowo gładziej, niższym dźwiękiem. Ogólnie mniej też kontrastowo, a bardziej jedwabiście i można też powiedzieć – bardziej somnambulicznie. Tak trochę w innym świecie – nie tak drążącym i doraźnym, mniej skutkiem tego oczywistym. Wszystko to jednak były różnice na tyle małe, że przy odstępie pomiędzy odsłuchami trzeba by się naprawdę wysilająco skupiać, żeby odgadnąć wzmacniacz teraz grający, bo słuchając ot tak, można by się pomylić.

Sennheiser HD 800

Wielkie pokrętło „wymusiło” objazdy.

Zostańmy jeszcze przy Sennheiserach i przy wysokiej impedancji. Już w poprzedniej recenzji pisałem, że dla flagowego przetwornika Auralic ważne jest ustawienie sterowników i wybór połączenia koaksjalnego a nie USB. Ważne w każdym razie dla uzyskania naturalnego a nie sztucznie pogłębionego brzmienia. To tutaj zaowocowało i kanoniczne już niemal Sennheiser HD 800, wspierane tym razem niesymetrycznym kablem FAW, dały brzmienie z tranzystorowego wzmacniacza lampowe – ciepłe, gładkie i melodyjne, w odbiorze bardzo naturalne i w ramach tego pozbawione sztucznej pogłosowości oraz  sztucznego pogłębiania. Ani też ciemne, ani jasne i nie mające smolistego tła, ponieważ tło gubiło się za dźwiękami głęboko scenę penetrującymi i o dużej sile ekspresji. Przy ślepej zgadywance nie zgadłbym, że to tranzystor, a już szczególnie gdybym brał pod uwagę komputerowe źródło. Ogólnie bardzo miłe zaskoczenie bardzo wyraźną różnicą jakościową między dawnym a nowszym flagowcem dynamicznym firmy. W grę weszło bowiem wszystko to, czego brakowało przy HD 600: pełne poczucie bezpośredniości, kompletne rugowanie pogłosów, bliższy plan pierwszy, głębsza scena, przyrost żywiołowości i jakości ogólnej. Także lepsze różnicowanie pomiędzy muzyką intymną a pomnikową i zdecydowanie lepsze oddawanie akustyki pomieszczeń.

W odniesieniu do brzmienia HD 800 z Ayonem natomiast szok kolejny – znów nie podjąłbym się odróżniania z nimi używanych wzmacniaczy w ślepych testach nie polegających na w trakcie przerzucaniu. Ayon miał tylko nieco łagodniejszą górę, nieznacznie dalszy pierwszy plan, znów trochę niżej grający środek i mniej kontrastowe całe brzmienie plus nieco więcej penetrującego akustykę wnętrz pogłosu; ale to można było wyłapywać przepinając słuchawki w biegu na tym samym utworze, natomiast słuchając czegoś od startu i nie na zasadzie porównawczej, byłoby bardzo trudno powiedzieć, który to jest z tych dwóch. Za to można powiedzieć, że oba grały świetnie.

Ultrasone Tribute 7

Użycie podbicia na wejściu aż o 24 dB spowodowało nieco „szumu ciszy” w niskoimpedancyjnych i czułych Ultrasonach, ale coś do porównań trzeba było wybrać i tym wyborem była duża moc wzmacniacza. Podążając w cenową górę dochodzimy wraz z nimi i ich kablem Tonalium-Metrum Lab do wysokości przeszło czternastu tysięcy i przy okazji trafiamy po raz pierwszy na słuchawki wciąż dynamiczne, ale zamknięte. Nie da się ukryć, że droższe oznaczało lepsze: brzmienie czystsze, żywsze, bardziej o krok kolejny bezpośrednie, bardziej także świetliste i bardziej „liquid”. Doświetlone światłem jaśniejszym i cieplejszym, odsuwającym dalej od szarości. Więc atmosfera radośniejsza i troszkę też cieplejsza, a same dźwięki jednocześnie bardziej zwinne i z wyczuwalnym na powierzchni minimalnym meszkiem, powodowanym dokładniejszym skanowaniem. Zaznaczał się też charakterystyczny dla tych Ultrasone kontrast pomiędzy jasnym sopranowym szczebiotem a ciemniejszym, bardziej przestrzennym i przepotężnym basem. Przyjemnie było przy tym słuchać, jak dzięki precyzji wzmacniacza unika się zniekształceń nawet w ekstremalnie trudnych momentach. Równie imponujące było różnicowanie nagrań – precyzyjna relacja o ich temperaturze, oświetleniu i jakości ogólnej. Ale najprzyjemniejsze to, jak dużo muzyki wzmacniacz tworzył, jak nie chciał pod tym względem oddawać pola dużym triodom; i jednocześnie to, jak potrafił trzymać się w ryzach. Cały czas na orbicie naturalności, bez popadania w efekciarstwo głębokościowe, pogłosowe, basowe. Autentyzm głosów i swoboda oddechów robiły świetne wrażenie na tle wspomnień o licznych prezentacjach popadających w przesadę; o strunach nazbyt naprężonych, głosach wysilanych nienaturalnie i basie do wszystkiego się wtrącającym. Tymczasem tutaj jednocześnie poezja i perfekcja techniczna.

Z tyłu wielka obfitość, w tym także regulacje.

Przejście na Ayona (i tym samym z łącz symetrycznych w niesymetryczne) zaskutkowało znów tym samym, to znaczy trochę niższą średnicą i nieco większą gładkością. Dźwiękami bardziej wypukłymi, ale przez mniej wytężone w lampowym napędzaniu soprany rysowanymi trochę mniej precyzyjnie. Lekka redukcja kontrastu i stanowczości obrysów w zamian za większą obłość i styl bardziej luźny. Po chwili przyzwyczajenia przestawało to mieć znaczenie, ale w trakcie samych przełączeń dźwięk brany od Niimbusa podobał mi się w przypadku średniej jakości plików bardziej. Natomiast w przypadku wysokojakościowych, gdzie ten rysunek wyraźniejszy i całe pasmo oraz dynamika szersze, różnice się wyrównywały i czasem Ayon, ze swymi bardziej trójwymiarowymi brzmieniami, wysuwał się na prowadzenie. Atak miał wprawdzie zawsze trochę słabszy, ale całościowy muzyczny poryw i zanurzenie w muzyce niejednokrotnie lepsze. Generalnie zaś jeden i drugi wzmacniacz z naprawdę teraz drogimi słuchawkami prezentowały jak na komputerowe źródło poziom spotykany niezwykle rzadko.

Meze Empyrean

To jeszcze trochę wyżej z ceną. Meze też miały drogi kabel Tonalium z symetryczną końcówką, zatem pomiędzy nimi a Ultrasonami różnica w samych nausznikach. I tu się okazało, że Meze do Niimbusa pasują tylko umiarkowanie. Pojawił się bowiem pewien dystans, budowany ciemniejszym ale raczej szarawym oświetleniem i pogłosowa tubalność. Chłodniejszy także przekaz, choć w pełni melodyjny. Nie było to techniczne granie, ale takie z pewną barierą, raczej nie składające do przypuszczeń, że w studio nagraniowym czy na koncercie tak właśnie muzyka brzmiała.

Może za często zapominam opisując słuchawki wybitne o podkreśleniu, że cechy podstawowe, jak szczegółowość, czytelność obrazu czy dynamika są u nich bez zarzutu. Na wszelki wypadek więc napiszę, że wszystkie te cechy Meze posiadały w wymiarze high-endowym i bez żadnego „ale”, jednak gdy chodzi o zżycie z ich przekazem kreowanym przez Niimbusa, to po odsłuchu z Ultrasonami oczekiwałem więcej. Zwłaszcza że te mają przecież bardzo zbliżoną impedancję, która to impedancja okazuje się nieodmiennie najważniejszym czynnikiem dopasowania słuchawek ze wzmacniaczem. Pozy tym dla Ultrasone moc ustawiona na zworkach była za duża, a dla Meze akurat, więc tym bardziej. Tymczasem atmosfera pewnego zszarzenia, ochłodzenia i za dużego pogłosu. Pozostawało jeszcze pytanie, czy przypadkiem to nie Auralic Vega jest w torze elementem niepasującym.

Na to odpowiedź dał Ayon, z którym zagrały cieplej, bardziej przejrzystym i mniej pogłosowym dźwiękiem. Ale i tak trochę nie dość świetlistym – przetwornik Ayon Sigma na pewno lepiej do nich pasował. Czyli co – Auralic Vega i Niimbus Ultimate bardzo dobrzy dla Sennheiser HD 800 i rewelacyjni dla Ultrasone Tribute 7, a dla Meze Empyrean warto poszukać lepszego towarzystwa? Niekoniecznie. Bo może rzecz potraktować inaczej: one z Niimbusem grały od HD 800 i Tribute 7 posępniej. Nie gorzej, tylko smutniej. Nie było w ich brzmieniu iskry; ale nie tej brzmieniowej (ta była), tylko życiowej. Radość życia cofała się do kąta i udawała, że jej nie ma, a na plan pierwszy wysuwała zaduma, tajemniczość, egzystencjalizm. Cofał się także pierwszy plan, a dochodziła do głosu akustyka. I – rzecz ciekawa – relatywnie lepiej z nimi wypadały pliki jakościowo średnie.

Regulacje wzmocnienia sygnału.

Granie prosto z YouTube bardzo mi się podobało i na przykład klasyk Fever Peggy Lee wypadł w ich wykonaniu najlepiej. Odnośnie jeszcze najniższego łupnięcia basu, to nieco niższe zejście oferował wzmacniacz lampowy, tranzystorowy natomiast miał równiejsze pasmo i pod tym względem szedł pod rękę z samymi Meze, które też grały bardzo równo. Zejście ich bardzo nieznacznie przy obu wzmacniaczach ustępowało Ultrasone i na dodatek bas Meze był bardziej rozwijany przestrzennie (zarówno w sensie ekstensji dźwięku, jak i trójwymiarowej jego postaci) toteż koniec końców wychodziłem z porównań przekonany o ich nie gorszym do Niimbusa pasowaniu. Odsłuch zaczęły nieciekawie, ale rozwinął się w dobrą stronę. (Chyba te Meze za długo pozostawały bezczynne i w trakcie się rozegrały.)

Brzmienie cd.

oBravo HAMT Signature

Sporawe gabaryty, ale nie bardzo duże.

Na koniec etapu przy komputerze w orbitę porównań wzmacniaczy i słuchawek wkroczyły te najdroższe – flagowe oBravo. Zacząłem od porównania między nimi a Meze przy jednoczesnym wpięciu obu do Niimbusa, który do takich porównań wydawał się stworzony, jako że strata jakościowa i głośnościowa w razie podpięcia naraz dwóch zdawała się bardzo niewielka. Nie tak jednak do końca z tym byciem stworzonym, bo okazało się też, że gniazdo symetryczne oferuje wyższą jakość od zwykłych, a ono tylko jedno. Pozostawało zatem słuchać słuchawek jednych po drugich wpinanych w to symetryczne, przy czym z uwagi na fakt, że to recenzja wzmacniacza, wstępna uwaga taka, że jedne i drugie grały fantastycznie. Żywo, namiętnie, bezpośrednio, z czarnymi a nie szarymi tłami. Lecz przede wszystkim wybijała się bezpośredniość – wspierana tą żywością, pełnym ładunkiem energii i popisową dynamiką. Wprowadzała słuchacza w świat muzyki bez barier, zarówno w sensie odwzorowywania dźwięków, jak i czystości medium oraz kwestii energetycznych. Bo właśnie, jak to w przypadku najlepszych torów się dzieje, muzyka nie tylko była barwna, bogata i melodycznie giętka, ale przede wszystkim była energią. I taką ją najbardziej lubię, każda inna to udawanie.

Odnośnie natomiast słuchawek, to oBravo grały ze wszystkich najprawdziwiej, lecz na najmniejszej scenie. Samym dźwiękiem za to największym, najbliższym i mającym jako najmocniejszy atut soprany; nie tylko najdoskonalsze brzmieniowo, ale też nie ulegające filigranowemu zmniejszeniu względem pozostałego pasma, jak to się dzieje u słuchawek nie mających osobnego tweetera AMT. Lepszość tych sopranów od AMT można było łatwo rozpoznać na przykład w piosence Melody Gardot The Absence, która zaczyna się dźwiękami ksylofonu (elektronicznie naśladowanego, ale bez znaczenia), a sam głos artystki to też dobra podstawa. Naprawdę szkoda, że te oBravo nie popisują się sceną, bo byłyby niesamowite, ale i tak wierność brzmieniowa to u nich poziom zjawiskowy, chociaż wymagający świetnego toru. Ale Auralic z Niimbusem taki tor niewątpliwie tworzyli. Jakość muzyki wokalnej i kameralnej, dla których wielkość sceny bez znaczenia, była w połączeniu z tymi oBravo popisem nawet jak na standardy bardzo drogich urządzeń i słuchawek. Nie dorównały bowiem tym oBravo też Ultrasone T7 – czucie kontaktu i perfekcja dźwięku u dwuprzetwornikowych były najlepsze. Najgorsza niestety przy tym akustyka i w ogóle uwzględnianie wnętrz.

Relacje pomiędzy wzmacniaczami – Ayonem a Niimbusem – nie uległy wraz z użyciem  oBravo zmianie: tranzystorowy także z nimi grał żywiej, dynamiczniej i prawdziwiej, natomiast mniej relaksacyjnie. Ale uczciwie trzeba przyznać, że przy oBravo w roli miernika dystans pomiędzy nimi wzrósł – bezpośredniość i prawdziwość od tranzystora okazała się lepsza – Niimbus wyraźnie dominował. Mocniej się wgryzał w nagrania i nie używał chwytu z obniżaniem średnicy do pogłębiania i umilania dźwięku. Nie tylko wyżej szedł z sopranami, ale też równiej traktował pasmo i więcej umiał wyciskać z nagrań.

Ogólny natomiast wniosek, w każdym razie dla źródeł komputerowych, to ostrzeżenie przed używaniem z Niimbusem nie dość dobrych słuchawek dążących do wierności odtwórczej, a nie umilających, przyjemnościowych.

Przy odtwarzaczu

To nie ten grał odtwarzacz.

Przesuńmy teraz słuchawki na plan dalszy, na pierwszy wysuwając relacje pomiędzy wzmacniaczami. Dwa w tym układzie punkty odniesienia – tak samo jak Niimbus tranzystorowy Phasemation i w miejsce lampowego Ayona także lampowy, ale o wiele większy i droższy ASL Twin-Head.

Zacznijmy od Phasemation. Pomiędzy nim a Niimbusem zaistniała jedna różnica. Ale ważna. (Na logistyczne uzupełnienie dodam, że oba były tak samo podpinane do odtwarzacza Ayon CD-10 II Signature kablami symetrycznymi Tellurium Q Black Diamond  i z oboma słuchałem oBravo, Meze i Ultrasone przez złącza symetryczne.) Odnośnie tej różnicy. Wzmacniacze okazały się identyczne pod względem pchanej w przekaz energii (imponującej), ogromnego rozwarcia pasma i popisowej szczegółowości. Efektem w obu przypadkach przekazy żywe, wartkie, aż po ekstremum dynamiczne i szczegółowe do tego stopnia, że miłośnicy wirujących w powietrzu pyłków i najdrobniejszych szmerków byliby w niebo wzięci. A jednak Niimbus okazał się jednoznacznie lepszy i bez wahania bym go wybrał. Lepszość ta sprowadzała się do samego rewiru sopranowego i znajdowała wyraz w tym, że pomimo równie dużej (a więc ogromnej) tych sopranów ekspansywności, te od Niimbusa miały ciemniejszą barwę oraz głębsze i bardziej trójwymiarowe brzmienie, w efekcie czego mniej złej, krzykliwej jaskrawości. Były po prostu lepsze – jednocześnie prawdziwsze i przyjemniejsze w odbiorze. Do tego stopnia, że używając specjalnie wysilonego sopranowo materiału nagraniowego przejście z Phasemation na Niimbusa przynosiło ulgę. Sztuczna jasność i ostrość zmieniały się w muzyczną prawdę i trudno było nie odczuwać satysfakcji z takiego obrotu sprawy. Oczywiście w sensie czysto odsłuchowym, bo z ekonomicznej perspektywy odwrotnie.

Fakt, że trzy razy droższy Niimbus okazał się w bezpośredniej konfrontacji lepszy, to żadne zaskoczenie, jednakże dla poszukiwaczy tańszej równorzędności klęska. Lecz cóż, było jak było, nie chciało być inaczej. Najsilniej się to zaznaczało w przypadku najbardziej ekspansywnych na górze pasma oBravo, najsłabiej u też próbowanych, wyposażonych w kabel niesymetryczny FAW Noir Sennheiser HD 800. U nich bowiem sopranów było stosunkowo najmniej, a jednocześnie były one najbardziej trójwymiarowe, co wspomagało oczywiście Phasemation, mającego na korzystny dodatek regulator dopasowania impedancji, wysokiej u tych Sennheiser bardzo dobrze służący. Nie żeby Niimbus miał trudności, ale odniosłem wrażenie, że woli słuchawki o niskiej impedancji, podobno lubi też średnią. O tym jednak tylko czytałem – że świetnie wypadają z nim Audeze – jedne z dziś bardzo nielicznych mających średnią. I odnotujmy jeszcze jeden fakt brzmieniowy, tym razem minimalnej przewagi pod względem przejrzystości medium. Ta przejrzystość to u Niimbusa popis na miarę zjawiska, pociągający też za sobą wrażenie wyjątkowej bezpośredniości. Z wszystkimi słuchawkami, a już szczególnie z oBravo, w przypadku dobrze nagranych płyt (takich bez braków w muzykalności), było to mocnym przeżyciem, czymś właśnie na miarę zjawiska.

Odnieśmy teraz sprawę do Twin-Head. Prawdę mówiąc nie za bardzo to lubię, ponieważ czuję się nieswojo stawiając wyżej własny wzmacniacz. Zacznę zatem od tego, że tę przejrzystość w sensie mocnego oświetlania w czystym powietrzu dziennym światłem miał wzmacniacz Niimbusa lepszą. Lampy tworzyła atmosferę bardziej wieczorną w gęstszym (wyraźnie) medium, dając wysoce inny klimat i inne całościowe obrazowanie. Mniej ofensywnej góry, brzmienie bardziej trójwymiarowe, pełniejsze, gładsze i głębsze dźwięki, z nieco słabszą kontrolą basu. Ten bas się trochę wyrywał, w przypadku super basowych oBravo i Ultrasone chwilami popadał w szaleństwo, tym niemniej mowa potoczna z Twin-Head wypadła jednoznacznie lepiej i basem nie była podbarwiona. Z Niimbusem za bardzo się podostrzała, soprany za bardzo ją podkręcały i słabiej też wypadał aspekt trójwymiarowego obrazowania.

Grały natomiast te słuchawki.

Ale niezgorzej to nadganiała ta wyjątkowa przejrzystość, a głosy podbarwiane sopranowo sprawiają w pierwszej chwili wrażenie bardziej prawdziwych – to się może podobać. Tym gorzej dla Niimbusa, że tu się tak nie działo, tym niemniej gdy ktoś lubi tę sopranową kruchość – jej wydelikacający i odświeżający dotyk – to Niimbus to właśnie dawał plus tę zjawiskową przejrzystość. W stosunku do Twin-Head trochę też słabiej obrazował trójwymiarowość sceny, ale z Sennheiser HD 800 i Ultrasone T7 kubatury pomieszczeń i efektowne pogłosy wyraźnie się zjawiały. Największa spektakularność szła jednak od strony żywości i przejrzystości medium oraz ekstremalnej szczegółowości i rozpostarcia pasma. Nieznacznie tylko gorzej wypadła melodyjność; to nie jest wzmacniacz tranzystorowy o charakterze lampowym, niemniej mu nie brak ogłady, a w pewnych sytuacjach gra właściwie lampowo. Aspekty melodyczne w przypadku dobrze nagranych płyt były też jego atutem; dobrze, choć nie do końca skutecznie się przed lampami bronił.

 

 

Podsumowując

  Nie mając możliwości bezpośredniego porównania do Trilogy 933, nie mogę jednoznacznie określić podobieństw ani różnic między nim a Niimbusem, choć niewątpliwie Trilogy gra bardziej w stylu lampowym, a Niimbus tranzystorowym. Mogę natomiast powiedzieć bez narażania się na błąd, że oba są blisko za plecami najlepszego tranzystorowego wzmacniacza słuchawkowego jaki słyszałem – Wells Audio Headtripa. Oba przy tym zdecydowanie tańsze, bo Trilogy to trzynaście, a Niimbus dwadzieścia cztery tysiące. Za swoją dużo wyższą od „anglika” cenę oferuje niemiecki produkt znad Bodensee mnogość dodatkowych ustawień i funkcję przedwzmacniacza, a mimo to jest dużo tańszy od amerykańskiego popisu, który jest samym wzmacniaczem. ($7000 za wersję podstawową i $15 000 za topową na rynku USA, czyli plus VAT i cło u nas).

Od topowego wzmacniacza tranzystorowego oczekujemy wyjątkowej szczegółowości, pełnego rozwarcia pasma, braku zniekształceń, mocy, dynamiki i przejrzystości. W mniejszym stopniu, lecz również, pewnej biologiczności, muzyki bardziej będącej sobą niż tylko technicznym naśladownictwem. Także czegoś z zakresu klimatyczności – w tym odrobiny bodaj ciepła, nastrojowego w jakimś przynajmniej stopniu oświetlenia i efektów trójwymiarowych. To wszystko wraz Niimbusem dostajemy, oraz jeszcze coś ekstra. Owo coś zawadza  i o nastrój, i o technikę – są nim popisowe soprany o naturalnej barwie i dobrej przestrzenności. Soprany wsadzające słuchacza na konia realizmu, z czego najlepiej zaczynamy zdawać sobie sprawę dopiero podczas porównań. Warte są dużych pieniędzy, ta rzecz nie jest mała. Dla miłośników tranzystorowego stylu, a takich nie brakuje, będą koronnym argumentem, że tranzystory nie muszą ustępować lampom, że u nich i realizm i klimat. Wraz ze zjawiskową (naprawdę) przejrzystością są najsilniejszą bronią Niimbusa, zdolną odpierać ataki nawet najlepszej konkurencji. W złożeniu z wszechstronnością użytkową i dużą mocą dają do rąk posiadacza urządzenie naprawdę wartościowe; a czy warte aż tyle, to już pytanie indywidualne.

 

W punktach:

Zalety

  • Regulowana moc obsłuży każde słuchawki.
  • Symetryczność i dual mono obiecują biegłość techniczną.
  • Osiem tranzystorów na kanał i gatunkowe kondensatory pozwalają konkurować brzmieniowo z drogimi wzmacniaczami lampowymi.
  • Naprzeciw ich „klimatom” wystawia Niimbus nadzwyczajną, nie daną im przejrzystość.
  • Ogromne rozwarcie pasma i tego pasma równy przebieg.
  • Zjawiskowe jak na tranzystor soprany.
  • Precyzję obrazowania.
  • Szczytową szczegółowość.
  • Potężną dynamikę.
  • Muzykę nie jako plumkanie a energię.
  • Pełną kontrolę basu przy niskim zejściu i trójwymiarowych kształtach.
  • Dojmujący bezpośredniością kontakt z żywymi ludźmi i instrumentami.
  • Ogólne wrażenie prawdziwości z samych wyżyn high-endu.
  • Panowanie nad pogłosami.
  • Wyjątkowo „żyjącą” przestrzeń.
  • Mnogość różnych ustawień.
  • Szeroki wachlarz obsługowy.
  • Możliwość grania z trzech par słuchawek naraz przy niewielkiej redukcji jakości.
  • Przełączając je między trzema źródłami.
  • Funkcję przedwzmacniacza.
  • Precyzyjny i z wolnym narastaniem potencjometr. (Można regulować tę prędkość narastania.)
  • Zbawienną, ośmiozakresową regulację mocy świecenia.
  • Profesjonalny ale wysmakowany wygląd.
  • Same najlepsze surowce.
  • Funkcjonalny pilot.
  • Wyselekcjonowane podzespoły.
  • Ręczne wykonanie.
  • Obszerna i wyczerpująca instrukcja.
  • Made in Germany.
  • Znany i uznany producent.
  • To jego nowa linia produktowa, najbardziej ekskluzywna.
  • Polski dystrybutor.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Dużo droższy Wells Audio Headtrip jest jeszcze lepszy.
  • Szczytowej klasy wzmacniacze lampowe dają bardziej trójwymiarowe dźwięki i sceny.
  • Także więcej klimatyczności.
  • 4-pinowe gniazdo symetryczne zapewnia (zgodnie z sugestią producenta) najlepszą jakość dźwięku.
  • Nie da się całkiem lub niemal całkiem wygasić lampek.
  • Brak regulatora dopasowania impedancji.
  • Solidnie trzeba się wykosztować.

 

Dane techniczne:

  • Typ urządzenia: tranzystorowy wzmacniacz słuchawkowy/przedwzmacniacz.
  • Konstrukcja: dual mono, po osiem tranzystorów wzmacniających w każdym kanale.
  • Wejścia: 1 x XLR, 2 x RCA.
  • Wyjścia: 1 x XLR, 1 x RCA.
  • Regulacja poziomu wejściowego: ośmiozakresowa, od – 24 po + 24 dB.
  • Regulacja poziomu wyjściowego gniazd przedwzmacniacza: ośmiozakresowa, od – 24 po + 24 dB.
  • Wyjścia słuchawkowe: 1 x 4-pin (symetryczne), 2 x 6,3 mm (osobne, niesymetryczne).
  • Wzmocnienie dla słuchawek: od 7,3 dB/16 Ω po 32,4 dB/600 Ω.
  • Pasmo przenoszenia: 5 Hz – 250 kHz.
  • Dynamika: 135 dB.
  • Odstęp szumu od sygnału (S/N): 129 dB.
  • Zniekształcenia harmoniczne (THD): 0,00063%
  • Przesłuch pomiędzykanałowy: 106 dB.
  • Wymiary: 351 x 59 x 248 mm
  • Waga: 7,5 kg.
  • Panele przedni i tylny: aluminium.
  • Korpus: blacha stalowa.
  • Rozbudowane zabezpieczenia prądowe przed uszkodzeniem słuchawek.
  • Regulowana ośmiozakresowo siła świecenia indykatorów.
  • Regulowany fader.
  • W komplecie: wzmacniacz, kabel zasilający, pilot, instrukcja obsługi.
  • Cena: 23 890 PLN

 

System:

  • Źródła: PC, Ayon CD-10 II SIgnature.
  • Przetwornik: Auralic Vega G2.
  • Wzmacniacze słuchawkowe: ASL Twin-Head, Ayon HA-3, Niimbus Ultimate, Phasemation EPA-007.
  • Słuchawki: Meze Empyrean (kabel Tonalium), oBravo HAMT Signature, Sennheiser HD 600, Sennheiser HD 800 (kabel FAW Noir), Takstar HF-580, Ultrasone Tribute 7 (kabel Tonalium-Metrum Lab).
  • Interkonekty: Acoustic Zen Absolute Cooper, Sulek Edia & Sulek 6×9, Tellurium Q Black Diamond XLR.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Acrolink MEXCEL 7N-PC9500, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Shunyata Sigma NR, Sulek Edia i Sulek 9×9 Power.
  • Listwy: Power Base High End, Sulek Edia.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Acoustic Revive RIQ-5010, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

12 komentarzy w “Recenzja: Niimbus Ultimate Series HPA US4+

  1. Paweł pisze:

    Zostanę shejtowany, ale co mi tam. Wzmacniacz wygląda jak w środku jak violectric v281 po tuningu,który nawiasem mówiąc jest słaby. We wzmaku za 24.000 pln, w torze 8 najsłabszych opampów jakie było dane mi słuchać ne5532/5534, które nawiasem mówiąc degradują dźwięk.

    Jeżeli wierzyć ludziom z headfi Wzmacniacz gra ponoć trochę lepiej niż v281. Taki Kinki thr-1 gra o ligę wyżej niż v281, co sprawdzałem empirycznie. Mam nadzieję,że będzie mi dane posłuchać HPA US 4+.
    Cena to chyba błąd w druku

    1. Piotr Ryka pisze:

      1. Dlaczego zhejtowany? Każdy ma prawo do własnego zdania, o ile nie jest jawnie bezsensowne.
      2. Odnośnie jakości podzespołów, to wielu producentów twierdzi, że lepiej wyselekcjonować najlepsze z przeciętnych niż zdawać się nie nieselekcjonowane drogie.
      3. Wg producenta wzmocnienie sygnału daje szesnaście tranzystorów, a nie osiem op-ampów.
      4. Nie porównywałem do V281.
      5. Porównywałem do Phasemation EPA-007, który ma bardzo podobną konstrukcję do VISION THR-1 – i Niimbus wygrał.
      6. Nie odpowiadam za dokonania firmy LP, ale musieliby kompletnie zgłupieć, wypuszczając za takie pieniądze tandetę.
      7. Niimbus Ultimate nie jest łatwy do ustawienia w torze, ale dobrze ustawiony w pełni zadowala i jest high-endowy.

    2. Marek S. pisze:

      Cena Niimbusa nie napawa optymizmem. Rzeczywiście użytkownicy twierdzą, że jest tylko troszkę lepszy od Violectrica V281, który daje cieplejszy dźwięk. Miałem Phonitora 2, który uważam za wybitny wzmacniacz. V281 ma kilka cech lepszych, a kilka gorszych od P2. U mnie przede wszystkim wygrał V281 jako przedwzmacniacz, który pozamiatał tym w P2, a na równi w Heglu HD30.

      1. Piotr Ryka pisze:

        Cena to oddzielna, choć oczywiście o kluczowej wadze nabywczej sprawa. Po to się tworzy luksusową markę, by dyktować wysokie ceny i się promować. Wzmacniacz nie powstał dla zwykłego Kowalskiego, to oczywiste. Jego posiadacz ma być wyróżniony, nobilitowany, spełniony.
        Dla mnie największą zaletą Niimbusa jest postać sopranów, które nie kłują, nie są jasne i nie są płaskie (za cienkie). Ten brak jazgotliwości i świecenia sopranami po oczach bardzo sobie ceniłem. Phonitor jest tu trochę słabszy, a ściślej domaga się lepszego źródła. Za to trójwymiarowość sceny ma chyba lepszą – tak podpowiada mi pamięć.

      2. Paweł pisze:

        Na średnim źródle, owszem v281 może wydawać się lepszy po xlr. Lepsza rozdzielczość , większa precyzja. Natomiast na dobrym źródle, kinki jest i może bardziej ciepły(mniej naturalny?), ale jest też bardziej wyrafinowany, z większą ilością powietrza i większą scena. Pamiętajmy,że kinki to single ended. Już nawet pomijam, jak na tym tle wypada agd nfb1.
        Problem w tym ,że za kinkiego dałem 2000pln……

        1. Piotr Ryka pisze:

          A co to jest dobre źródło w tym wypadku?

    3. Tomix pisze:

      Chyba ci ludzie z headfi nigdy nie mieli na teście v281, a co dopiero niimbusa.
      Miałem wzmacniacz v281 i v550. Ten drugi ma już dużo lepsze brzmienie więc tyle w temacie i temacie znawców z headfi.

  2. Paweł pisze:

    Uważam,że jays audio dac2 + transport cdt2 mk2+dussun xc-1 jest dobrym transportem.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Niezależnie od źródła Phasemation wydaje mi się co najmniej nie gorzej od Kinki zbudowanym urządzeniem. Ale wyglądy wyglądami, a brzmienie brzmieniem.

  3. Marek S. pisze:

    Dzięki AVcorp udało mi się posłuchać Kinki Thr-1. Dodatkowo przy porównaniu towarzyszył mi mój V281 oraz wypożyczony Phonitor XE. Słuchawki Meze Empyrean, Heddphone, Ultrasone ED5 Unlimited.
    Paweł napisał: „Taki Kinki thr-1 gra o ligę wyżej niż v281, co sprawdzałem empirycznie”
    Jednak niestety nie okazało się to prawdą. Jak na wzmacniacz za 5900 zł gra całkiem fajnie i oczywiście polecam go sprawdzić. Mi przeszkadzało szczególnie, że dźwięk gra w głowie. Być może z takimi słuchawkami jak HD800, HE1000 lub ADX5000 będzie synergia, ale i V281 i XE mają dźwięk na wiele wyższym poziomie, zaczynając od dynamiki, otwarcia brzmienia, rozciągnięcia podzakresów, sceny, przestrzeni i można tak wymieniać dalej. Mocą również V281 pozamiatał tańszym wzmacniaczem. Ale z drugiej strony i Violectric i Spl kosztują/kosztowały ok 9-10 tyś. zł, więc nie można oczekiwać od Kinki, że zagra na tym samym poziomie. Co mnie zaintrygowało, że SPL z Heddphone gra bardzo synergicznie. O ile mógłbym narzekać na zbyt bliską średnicę w V281, o tyle z XE średnica ustawia się pięknie przed głową. Niewiem na ile jest to prawda, ale czytałem gdzieś, chyba na headfi, że Heddphone były skonstruowane w oparciu o Phonitora.

    1. Mateusz pisze:

      Przecież Pan Paweł to był ewidentny troll…

  4. Mateusz pisze:

    Jest to kapitalny wzmacniacz, już po dwóch dniach odsłuchu wiedziałem że prędzej czy później muszę go mieć. Bardzo dobrze zgrywa się z różnego rodzaju słuchawkami, wszystkie moje słuchawki zagrały lepiej na Niimbusie niż na moim dotychczasowym wzmacniaczu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy