Recenzja: Falcon Acoustics M10

Brzmienie

      To z tego, że niewielkie Falcon M10 potrafią poczęstować wyrazistym basem o masywnej posturze, takim zarówno nisko mruczącym, jak obszarowo wydatnym, przetaczającym się przez całą scenę. Z tym, że bas ten okazał się zależny od mocy napędzającego wzmacniacza, z 50-watowym Aura VA-40 Rebirth okazalszy niż z 25-watowym Croftem i 30-watowym Kondo. Jaki może być maksymalnie, tego nie ustaliłem, być może jeszcze okazalszy, bo nominalnie kolumny pasują do wzmacniaczy z przedziału 25 – 100 W.

     Ale bas to nie początek historii, a już kawałek za progiem, zacząć trzeba od czegoś innego. Od tego, że kolumny podstawkowe Falcona, różniące się od pamiętnych monitorów BBC innymi choć podobnymi głośnikami, dodatkiem bass-refleksów, bardziej dopracowanymi standami, a przede wszystkim większą kubaturą i wagą, okazały się dość liberalne jak chodzi o stopień odginania i dystans do tylnej ściany. Także na to w jakiej odległości sadowi się słuchacz, ale optymalnymi wydały się odginanie nieznaczne, dystans do wstecznej ściany odbiciowej (częściowo przysłoniętej akustycznymi ustrojami) jakieś 1,8 – 2,2 m, a od słuchacza koło trzech. Przy czym śmiało można było przysiadać się bliżej, ale wraz z przyrastaniem odległości pogłębiała się scena, i od tej sceny muszę zacząć. Że zaoferowała nie tylko dobre, ale popisowo spektakularnie, wyjątkowo dalekie odrywanie dźwięków od miejsca powstawania, to jeszcze nic nadzwyczajnego, to powinny móc dawać każde głośniki chcące uchodzić za jakościowe w sytuacji obsługi odpowiednim miejscem i sprzętem. A tu sprzęt bez zarzutu i miejsce akustycznie też, czyli wydawać by się mogło, że nic ponad to, co powinno. Ale nie, nie tak całkiem, albowiem coś ponadto. To oderwanie nie tylko było całkowite i znaczne dystansowo, ale też pięknie rozpostarte na scenie, ponieważ scena ta – i to było w tym najlepsze – w dal mogła przenosić źródła i dźwięki dowolnie głęboko; do tego stopnia, że patrząc czułem się oszołomiony. Zupełnie jakbym się znalazł w punkcie widokowym polecanym przez przewodniki, że gdy już doczłapiesz, to wiesz po co, bo widok zapiera dech. Aż musiałem to sprawdzić z trzema aż wzmacniaczami (rzecz jasna nie od razu); to się zdało nazbyt niezwykłe przy takich skromnych przecież, choć rodowodowych kolumnach. Gdyby to były któreś większe Boenicke czy Zingali, ewentualnie większe Diapasony, to bym się specjalnie nie zdziwił, ale monitory za piętnaście tysięcy stworzone z wytyczną czystości i naturalności dźwięku, a nie jakichś scenicznych szaleństw – no, takiej wizualizacji sceny na pewno nie oczekiwałem. Dźwięki potrafiły nieść się aż po horyzont planety większej od Ziemi, przyjemność z tym związana wyrażała się poprzez klasyczne: „Ach!”.

 

 

 

 

    Ale to dopiero połowa pierwszego zaskoczenia, bo drugim jakość dźwięków. Pisząc to nieswojo się czuję, jakieś przesadne to chwalenie. Ale co? – będę w sobie tłumił entuzjazm, bo cena nie dość wysoka? Jakby pięć razy była wyższa, to by było w porządku, a kiedy dziesięć, jeszcze lepiej? I wówczas ‘wiecie rozumiecie’ – drogo, no ale… A kiedy nie tak drogo, to wewnętrzne swędzenie nie pasowania do przeglądu rynku? Czniam to rynkowe przeglądanie, rynek i tak się zrobił kompletnie rozkołysany cenowo: Gdy jedni oczekują cudów za grosze, inni z uznaniem kiwają głowami niezależnie od ceny, a te Falcony swoje kosztują – na tle wielu konkurencyjnych sporo, na tle wielu innych zupełne grosze. Ważne, że taki kawał poniżej cen wysokich dźwięk pokazały taki, jaki najbardziej poważam i lubię. Na ciemnym, ale w żadnym wypadku martwym tle, bez cienia podwyższania tonu, idealnie utrafiony barwowo i analogowo dopieszczony, a jednocześnie pięknie chropawiony głęboko tłoczonymi i kiedy trzeba (a zawsze trzeba) szorstkawymi fakturami.

       Szczerze? Szczerze wam powiem, że tylko taki lubię, bo całkowicie gładko wykończony mnie obrzydza i nudzi. Śliska to ma być ślizgawka albo powierzchnia stołu, a nie faktura dźwięku. Już samo tylko rozwibrowanie całkowitą gładkość usuwa, a gdzie jeszcze rezonansowe odbicia, tłoczenia i meszki faktur, zbudowana na chropawości niezwykłość niektórych głosów (Edith Piaf, Aznavour chociażby) i złożoności harmoniczne. Wszystko to stawia gładkościom odpór, rodzi wewnętrzne i zewnętrzne tarcia, muzyka autentyczna nigdy nie będzie gładka, zawsze będzie się marszczyć, chropawić, generować opory przepływu i rezystancje wewnętrzne. Tylko taka jest piękna i nawet głos Jaroussky’ego, sopranami wibrując pełnej gładkości zaprzecza, nawet lodzio-miodzo Sinatry (którego nie toleruję, wyczuwając wątpliwego człowieka) posiada nalot złożoności i wewnętrzny wtór odbić, akustyka ożywa w nim nie samym śliskim przepływem. I właśnie to, co ponad gładkość, stanowi o nadzwyczajności, to rozbudza ciekawość. I tego Falcon Acoustics M10 także oferowały dużo, znacznie więcej niż się spodziewałem.

       Dwukrotne zatem zaskoczenie, dwukrotne pozytywne i duże. Zapadnięcie w muzykę poprzez ogrom sceniczny i samą postać brzmienia, jako dwa wyznaczniki doskonałości odtwórczej. W tamtym momencie zdawało mi się, że zaistniała przypadkowo, skutkiem nadzwyczajnej synergii z własnym torem i dzięki temu tak wspaniale. Ale odsłuchy z Aura Rebirth i Kondo Overture udowodniły, że żadna tam nadzwyczajna, te Falcony tak grają. Jeżeli z tą synergią coś mimo to na rzeczy, to prędzej odnośnie źródła, bo z moim było lepiej niż z nie moim.

   Powróćmy do konstrukcji sceny. Dźwięk koncentrował się na źródłach rozlegle lokowanych na niej, przy linii horyzontu trochę powyżej oczu. To właśnie skoncentrowanie, obrazowanie miejsc narodzin, powodowało przyrost realizmu, i tak, i bez tego, barwą i rzeźbą dźwięku dobitnie ukazywanego. Tym te miejsca powstania okazywały się dokładniejsze, że nie było parcia na słuchacza skomasowaną dźwiękową ścianą, spektakl realizował się „tam daleko”, na swojej, na pod sobą scenie. Co nie znaczy, że nie przemieszczał się ku słuchaczowi realizmem i ciśnieniami, ale atak okazał się mniej istotny od realności obrazu. Mimo to poetyka wsysała i przytłaczała, nie rodził się ślad dystansu, stopień zaangażowania w muzyczny odbiór należał do najwyższych.

     Tym wszystko jeszcze było prawdziwsze, że w dźwięku najmniejszego śladu słodzenia czy docieplania, natomiast piękne towarzyszące echa i fascynacja grą świateł, pogłębiające wizję. Przy mocnym udziale akompaniamentu, który wraz z tym rozmiarem sceny i pietyzmem lokalizacji źródeł mocniej niż ma to miejsce zazwyczaj zaznaczał swą obecność, ani trochę nie przysłaniany koncentracją uwagi na centralnych postaciach, za to dobitnie odsłaniany popisową wręcz separacją.

      Ogólnie zatem wspaniały spektakl i jak przy wzmacniaczu Aury zjawiło się pytanie: – Po co te droższe wzmacniacze? – tak tutaj zaistniało: – Na co komu droższe głośniki?

      Ktoś mógłby natychmiast rzucić, że po to, by na przykład dźwięki mocniej się odciskały na skórze, a same one były większe i pierwszy plan bliżej słuchacza. To ostatnie już niepotrzebnie, wystarcza usiąść bliżej; ale tak, większe głośniki to większe dźwięki i ciśnienia. Kto tego potrzebuje, poszuka sobie takich, a mnie to nie było potrzebne, przynajmniej nie w tej chwili. Zasłuchałem się, zatopiłem w muzyce, a jednocześnie świadomość cały czas przypominająco szeptała: jaki ten realizm jest niepowszedni, jaka niesamowita scena, jak utrafione kształtowo i tonalnie dźwięki. No i te chropawości, ależ one przyjemne!

      Zwróćmy się ku emocjom. Dominowało odczucie konkretu. Mawiają o konkretnej muzyce, że staje przed oczami jak żywa, ale to nie do końca oddałoby obecną atmosferę. Nie dominowało tu-teraz uczucie uczestnictwa, tylko oglądu i podziwu. Zapisałem sobie w kajecie, że konkretność cudowna, ale z racji ujęcia w perspektywę i patrzenia z oddali to nie był konkret uczestnictwa w zabawie, tylko uczestnictwa w koncertach. Zarazem przypomniałem sobie słowa Churchilla: „tak wiele tak wielu tak nielicznym…”. Same się parafrazowały w „tak wiele z takich małych”. Magia przepastnej przestrzeni, realistyczne kształty doskonale separowanych dźwięków, holografia aż po horyzont, całkowita przejrzystość medium z odczuwalnymi ciśnieniami – i z tego wszystkiego trzeźwość, i z wszystkiego tego realizm. Ale nie trzeźwość taka, że akurat nic nie wypiłeś i głowę prosto trzymasz, tylko taka kiedy znajdujesz się w szczytowej formie intelektualnej i wszystko widzisz jasno, widzisz jakby w dwójnasób. Zmysły się wyostrzają i wyostrza się rozumienie, a wówczas samorzutnie potrafi to przechodzić w kantowskie stany odrealnienia, kiedy realność realności zmienia się w nierealność. Gdy już nie pobłażasz sobie metafizycznie, tylko tracąc grunt pod nogami swojego stanu bycia wyczuwasz i rozumiesz, że to wokół to nie „absolutna normalność”, a jedynie zafundowana ci przez zmysły dekoracja, w tym wypadku szczególna, zdobna artyzmem odtwórczym.

     Wracając z metafizycznego na audiofilskie podwórze: mikro i makro dynamika na najwyższym poziomie, muzyczne oddychanie, autentyzm ludzkich głosów, punktowa i harmonicznie w pełni oddana realizacja dźwięku od organów do dzwonków, a wreszcie całościowa nastrojowość – to wszystko popis, popis, popis. I fakt, ciśnienia małe, ale dźwięki wspaniałe, że jak binaural bez binauralu, binaural ze zwykłych nagrań. Rock z pełną dynamiką i naprawdę stylowy, a radości i smutki w najdoskonalszej jakości. Bas, cóż, no owszem, bez naj-naj niskiego zejścia, bo przecież cudów nie ma przy tej średnicy głośnika, ale zupełnie wystarczający do basowych kąpieli, a przede wszystkim wyrazisty i realny wraz z uobecnianiem membran.

      Siedziałem i siedziałem, słuchałem i słuchałem – tak, owszem, wstęgi Magnepana były równie niesamowite, ale potrzebujące więcej miejsca i nie kotów za towarzystwo. Potem słuchałem z Aurą, na koniec migawkowo z Kondo Audio Note. Za każdym razem to samo odnośnie dźwięków i sceny. Maestria rzeczy małej. Maestria rzeczy mimo małości ciężkiej i wlokącej ogon tradycji. Zarazem łatwo ustawnej i łatwej napędowo. Maestria, magia, metafizyka – różnie to można określać…

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

16 komentarzy w “Recenzja: Falcon Acoustics M10

  1. Marcin Wielgosz pisze:

    wpadłem na ten portal przypadkiem. Dobrze jest czasem poczytać na interesujący temat z kilku źródeł. A tu na dodatek język rodem z Pana Wołodyjowskiego. Czuję że imć recenzent srogo wąsa podkręca z pucharu popijająć wino co mu żona dobrodziejka z piwniczki chłodnej doniosła, ochoczo wsłuchując się w dźwiękowy krajobraz co mu kolumienki na postumencikach dystrybutor raczył, zaprzęgnowszy swoje stalowe rumaki dodystrybuować
    Przeczytałem recenzję, umęczywszy się trochę nad językiem, ale z głebokim pokłonem pozdrawiam, i…. może jeszcze raczę waść wpasć.

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Racz Waść wpadać do woli, wedle uznania i ochoty.

      1. Marcin Wielgosz pisze:

        Dzień dobry.
        Juz bardziej na poważnie. Muszę Pana przeprosić za ten wpis. Po pierwsze bardzo cenię że mogę za darmo poczytac recenzje. Po drugie to Pana domena i wara mi jak i co jest tam zamieszczane.
        W sumie poczułem się nieswojo i postanowiłem sprostowac i zyczyć wszystkiego dobrego.
        Pozdrawiam

        1. Piotr+Ryka pisze:

          Ależ proszę się nie przejmować, z zaciekawieniem dowiaduję się jak inni postrzegają moje teksty, sam przecież nie mogę zgadnąć. Poza tym każdy ma prawo do własnego odbioru, nie może wszak widzieć inaczej niż po swojemu – czy to po sarmacku, czy młodzieżowo, czy nowomodnie, czy może jakoś jeszcze inaczej.

  2. Sławek pisze:

    A mysz Entreqowa na kolumny szczycie, kocur już przymierza się do skoku…

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Mysz 5 kg, kot 10 Kg. Ale ona nie z mięsa, najwyżej można by zrzucić.

      1. Sławek pisze:

        Wprawdzie myszy Entreqowych nie posiadam, ale na żywo już widziałem, co się dzieje, jak kot na kolumnę wskakuje, u mnie to schodek by wskoczyć wyżej, na witrynkę. Huk i monitorek leży. były na receptorkach Avatar Audio, dopiero po ich usunięciu przestały się przewracać. Przemarsz po pokrywie gramofonu w czasie odtwarzania płyty, tudzież po transporcie CD to u mnie norma. Jedna z kotek uwielbia wylegiwać się na gramofonie…
        A monitorek na standzie, jakby tak w lampiszona pie….. to dopiero atrakcja!

        1. Piotr+Ryka pisze:

          Kot u mnie jest bardzo grzeczny, wszędzie łazi wszystko sprawdza, ale niczego nie niszczy. Te Falcony stały na wyjątkowo ciężkich standach przyklejone obustronną taśmą klejącą, trzymającą prawie tak mocno jak spawy. Nie było opcji przewrócenia ani zrzucenia, musiałbym mieć co najmniej lamparta.

          PS
          Jak już o dużych kotach, to tego pięknego tygrysa z poznańskiego ZOO musiano uśpić, wysiadły mu nerki. Wielka strata.

  3. Świetny test i wielka widza, czyta się jednym pociągnięciem, naprawdę wielki szacun dla Pana. Ja też już w tej branży jestem od 1990 roku i na przestrzeni lat dużo się pozmieniało, ale musimy szanować ludzi, którzy stali za sprzętem audio w tamtych czasach i wytwarzali tak świetne rzeczy. Na koniec, kto jest dystrybutorem tej marki w Polsce i chciałem poznać ceny.
    Pozdrawiam serdecznie.

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Dystrybutorem jest wrocławskie audio atelier: https://audio.com.pl/dystrybutorzy/2489-audio-atelier

      Cenę podałem poniżej technicznych danych.

  4. Piotr+Ryka pisze:

    Proszę wybaczyć przedłużającą się przerwę pomiędzy recenzjami, ale opis słuchawek RAAL Immanis okazał się wyjątkowo czasochłonny.

    1. Adam K. pisze:

      Panie Piotrze, czekamy z niecierpliwością!

  5. Entreq Vibbeater pisze:

    Zastanawia mnie usytuowanie myszy Entreqa.
    Niektórzy stawiają je w centralnej części górnej ścianki kolumn, a czyż nie lepsze rezultaty są umieszczając je bliżej przedniej, czyli frontowej krawędzi? Przecież właśnie tam bardziej konieczne jest wytłumienie drgań, pochodzących z samych głośników. Czy nie mam racji?

    1. Piotr+Ryka pisze:

      Nie wiem, zawsze stawiałem centralnie. Mogę nimi pojeździć przy najbliższej okazji, ale na tyle są duże, że w przypadku zwykłej objętości obudów nie przewiduję różnic. Nie ulega natomiast wątpliwości ich ingerencja w brzmienie – lekko obniżają tonację.

      1. Entreq Vibbeater pisze:

        Niestety nie w przypadku wszystkich kolumn głośnikowych ich wpływ na dźwięk jest pozytywy. Często bowiem wyjałowiają bas, a fortepian staje się szklisty (to samo wokale).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy