Recenzja: ESA Credo Stone

   Warszawska ESA to jeden z najbardziej zasłużonych polskich producentów kolumn. Powstała w 1991 roku i pod kierunkiem twórcy, znanego ze spotkań na AVS maestro Andrzeja Zawady, tak samo jak przed laty prowadzi z powodzeniem ożywioną działalność. Zmagać się przy tym musi zarówno z niewiarą sprzedających i ich zaangażowaniem w umowy dystrybucyjne z producentami zagranicznymi, jak i wywodzącą się jeszcze z poprzedniego ustroju tą samą niewiarą u kupujących w jakość wyrobów krajowych. Na szczęście z biegiem lat, z biegiem dni ta niewiara się zmniejsza, a nawet przeistacza w trend odwrotny, który wprawdzie nie jest jeszcze wiodący, ale że polskie może być dobre, a nawet może najlepsze, to już do wielu dotarło, i ze swej strony ESA robi wszystko, by trend ten się umacniał.

W jej aktualnej ofercie widnieje dziewięć pozycji, a my zajmiemy się dziesiątą; widoczną tam w innej formie, jako model ESA Credo 3 Illuminator, który kosztuje dwadzieścia osiem tysięcy i jest konstrukcją dwu i pół drożną. Taką samą jest na razie niewidoczny nasz tytułowy Credo Stone, ale zarazem nie taką. Przy identycznym pokroju i takich samych głośnikach ma w środku inne okablowanie i inną całą obudowę. A ściślej inny jej surowiec, bo kształtem i wielkością nie odbiega. Za to odbiega ceną, kosztując aż sto czterdzieści tysięcy… I nie jest samodzielnym produktem Esy, tylko owocem współpracy z także warszawską firmą Metrum Lab.

O rety! – zawołacie. Jakże z samego surowca aż taka cenowa różnica?! Lecz pytającym o to proponuję kupić małżonce miast obiecanej złotej bransoletkę z mosiądzu. Myślę, że po powrocie ze szpitala i rehabilitacji nie będą już zadawali podobnie głupich pytań.  Tym bardziej, że w przypadku głośnikowej kolumny taki lepszy surowic nie wyznacza jedynie większej trwałości i prestiżu, tylko przede wszystkim lepsze, w tym wypadku dalece lepsze, własności użytkowe. A brzmienie nie jest kwestią kompromisu dla audiofila z krwi i kości, choć oczywiście życie to wieża ciśnień, którym nieraz trzeba ulegać. Tym przeto walka zaciętsza o każdy milimetr jakości:  – W czym ulokować audiofilskie środki, by przynosiły procent największy w postaci klasy brzmienia?

Do zażartego współzawodnictwa z całą światową ofertą o audiofila szczytowego staje ESA bez kompleksów, czego ta wstrząsająca cena najlepszym jest wyrazem. Bo za takie pieniądze można grymasić i przebierać w głośnikach bardzo już ekskluzywnych wszelakiej maści technicznej i narodowej proweniencji. Tym bardziej więc chapeau bas, przynajmniej za odwagę.

Kolumny przyjechały już kilka tygodni temu, ale tym razem to nie ja się spóźniam z recenzją, a producent z dostawą. Bo gdzieś tam wędrowały, gdzieś były prezentowane – nie będę dociekał gdzie i komu. Dość na tym, że to jedyny jak na razie egzemplarz, będący rezultatem konfrontacji konstrukcji wcześniejszej, włożonej w obudowę MDF, z nowego typu wynalazkiem, jakim jest ten drogi surowiec. Aż na tyle okazał się lepszy, aż taką jakość wnosić, że zwykłą (choć wielowarstwową i maksymalnie utwardzaną) skleję pogrążył całkowicie. W efekcie czego maestro Zawada wraz z właścicielem Metrum, inżynierem Andrzejem Grochowskim, podjęli męską decyzję, szarpiąc się na te sto czterdzieści. Kosztowny ów eksperyment miał być u mnie już w marcu, ale do maja mu zbiegło; i w sumie nic straconego, i tak byłem zajęty. W tym kolumnami jeszcze droższymi, większymi też i cięższymi, czyli summa summarum pod strzechą pana recenzenta zagościł kolumnowy dobrobyt. Ale te większe to Włoszki, a my tu optujemy za produkcją rodzimą. I na tej kanwie odnotujmy, że kolumny szczytowe w wielu miejscach u nas powstają – że wspomnę o Destination Audio, TR Studio i Avatar Audio. A teraz się okazuje, że także na łonie Esy przy współudziale Metrum Lab. Dobrze zatem, że miejsc tych tyle, a teraz bierzmy się za szczegóły.  

Wygląd i technologia

Kolumny Esy to nie floresy (jak te tam z tyłu) – bazują na liniach prostych.

   Kolumny są metrowe, niespecjalnie więc duże jak chodzi o wysokość; i na dodatek jeszcze wąskie – ledwie dwadzieścia cztery centymetry szerokości podstawy i równe dwadzieścia powyżej mierzy ten ich metrowy fronton. Nie mają także dużych głośników bocznych (gdyby ich ktoś wypatrywał po lekcjach od szwajcarskiego Boenicke czy niemieckiego Audio Physic), mimo iż miejsca na nie dosyć i z gabarytów to głębokość okazuje się stosunkowo największa – bez mała półmetrowa. Cała strona aktywna lokuje się jednak z przodu i tworzy ją położony centralnie oraz najwyżej 26-milimetrowy tweeter ScanSpeak R3004/602000 (pracujący bez filtracji), poniżej którego lokują się oddzielone sporym odstępem dwa identyczne głośniki szerokopasmowe od tego samego ScanSpeak᾽a – 18-centymetrowe ScanSpeak Illuminator 18WU/4741T00 z dodatkowymi przetłoczeniami o kształcie koniczynki, wzmacniającymi dwuwarstwowe, celulozowe membrany. (Specjalne, opatentowane.)

Od razu o tych głośnikach. Wysokotonowy R3004 dlatego został wybrany, że ma z sześciu segmentów złożony neodymowy układ magnetyczny, dający idealnie wyrównany przebieg pasma. Wprowadzony przez światowej sławy duńskiego producenta w 2011 roku jako model referencyjny, potrafi zachować całkowitą neutralność brzmieniową i jednocześnie naturalność, nie wnosząc żadnych podbarwień czy innych przeinaczeń. Ale klasa brzmienia to jedno, a współpraca to drugie. Równie ważne dla całego układu dźwiękowego kolumny Credo Stone jest idealne spasowanie prądowe i mocowe tweetera R3004 z głośnikami nisko-średniotonowymi. Para ich wraz z nim tworzy układ dwu i pół drożny, właśnie  dzięki temu dopasowaniu możliwy do wypuszczenia w najwyższych zakresach przez minimalną, najmniejszą z możliwych filtrację.

Górę mamy już zatem zrobioną, przynajmniej od strony teoretycznej – paść jednak musi dużo trudniejsze pytanie o drugi kraniec pasma. Jak para 18-centymetrowych (dokładnie ø 184 mm) szerokopasmowców radzić sobie będzie przeciwko konkurencji za strony dużych głośników basowych w klasycznych układach trójdrożnych? Ze strony Esy dostajemy odpowiedź, że dzięki krótkim cewkom w długich szczelinach tytanowego karkasu (rzecz także opatentowana), neodymowy układ magnetyczny pary szerokopasmowych Illuminatorów potrafi zaoferować precyzyjniejszą obróbkę niskich tonów niż wyspecjalizowany głośnik basowy, i to przy jednoczesnym zachowaniu najwyższych standardów obsługi tonów średnich, bo inaczej nie miałoby to przecież sensu. Inaczej mówiąc Esa twierdzi, że da się oszwabić fizykę, a ściślej mówiąc da się ubiec w mierze jakości brzmieniowej nie dość dobrze zaimplementowane w zwrotnicach i obudowach duże głośniki basowe.

Oraz są „Stone” – kamienne.

Tym to ma być łatwiejsze, że aktywny przód jest u Stone wspierany wyjątkowo potężnym pasywnym tyłem: na ściance tylnej – niemałe zaskoczenie – jedna nad drugą całą niemal dostępną przestrzeń zajmują cztery membrany pasywne; po osiemnaście centymetrów każda i wszystkie od Wavecor. Zdaniem Esy, wynikłym z długich badań, zastosowanie takich membran jest rozwiązaniem optymalnym, pozwala bowiem obchodzić niemożliwe do wyeliminowania problemy bass-refleksów, kanałów transmisji dźwięku i zwężek Venturiego – rezonanse pasożytnicze, kompresje i turbulencje przepływu. Aby aktywny awers głośnikowego zestawu – suma trzech przednich membran aktywnych – mógł stać się możliwie idealnym systemem akustycznym na całym przekroju pasma, obudowę we wnętrzu podzielono na dwie komory, niezwykle precyzyjnie dobierając kąt nachylenia przegrody, tak by uzyskać pełną spójność fazową obydwu stron podziału. W połączeniu z filtracją dolnoprzepustową pozwala to dolnemu głośnikowi perfekcyjnie obsługiwać pasmo poniżej 500 Hz, przy jednocześnie niczym nie zaburzanej obsłudze wyższych zakresów przez drugi szerokopasmowiec i tweeter. I na dodatek– rzecz istotna – bardzo dobrej łącznej ich wszystkich propagacji względem słuchacza w bliższym czy  dalszym polu akustycznym. Czyli, rzecz ujmując inaczej, całą kolumnę cechuje bardzo dobra kierunkowość eksportu dźwięku – jego wiązka sama szuka słuchacza i oczywiście go znajduje.

Uzupełnijmy sprawy techniczne, nie stanowiące różnicy pomiędzy modelem tańszym a wielokrotnie droższą inkarnacją. Kolumny wyposażono fabrycznie w zamontowane na stałe podstawki od Franc Audio Accessories, czyli szczytowej jakości. Pozwalające zarówno przemieszczać je bez przeszkód i bez obaw o stan podłogi, jak i nie zaprzątać sobie głowy dodatkową podstawą. (Choć kwestia uzyskania jeszcze wyższej jakości brzmienia dzięki platformom Acoustic Revive pozostaje otwarta.) Ścianka przednia jest mocno odchylona, a tylna do niej równoległa, czyli cała kolumny odchyla się zawadiacko, dbając tym nie tylko o ciekawszy wygląd, ale przede wszystkim o zgodność fazową głośników. I przy okazji poruszenia tej tematyki odnotować należy drugi, obok centralnej pozycji tweetera,wyraz pogardy dla najczęściej spotykanych starań o redukcję oddziaływań rezonansowych między dźwiękiem a obudową – wszystkie ścianki są płaskie, wszystkie krawędzie ostre.

Zarówno w droższej jak tańszej wersji podpięcie do wzmacniacza zrealizowane zostało dwoma kompletami zacisków WBT, które bardzo wygodnie wypuszczono na obudowę, dzięki czemu nie zasmakujemy tym razem problemu zmieszczenia zwór czy widełek w za małej wnęce.

Z zaskakująco bogatym tyłem.

I na koniec dwie sprawy fundamentalne, decydujące o wyższości modelu Credo Stone nad pierwowzorem – potencjalnej wyższości jakościowej i niewątpliwej cenowej. Obie te rzeczy już zdążyłem zasygnalizować, a teraz bardziej szczegółowo. Pierwsza, to surowiec obudowy. Nie sklejka to ani lite drewno, ani też brak obudowy, jaki potrafił zaprezentować maestro Jorma Salmi w swych sławnych Gradient Helsinki. Kolumny nazywają się Stone – i nazywają tak nie bez powodu. Przechodząc od strony werbalnej do fizycznej, okazują się rzeczywiście kamienne; jak na swe gabaryty są bardzo a bardzo ciężkie i bardzo, bardzo twarde. Obudowy to jakiś niewyjawiony z nazwy i specyfikacji spiek sproszkowanych minerałów o wyjątkowej gęstości, twardości i ciężarze. Podobno ser łatwiej wycisnąć z kamienia, niż pieniądze ze Szwedów – tak w każdym razie twierdził sienkiewiczowski Kmicic. Tymczasem polska ESA przez swoje Credo Stone podejmuje się udowodnić, że ser to może nie, ale dźwięk piękny z kamienia da się jak najbardziej wycisnąć. I że z kamienia właśnie najlepszy…  Szwedzi-Polacy; ser-pieniądze-muzyka… Skomplikowana dość sytuacja, ale wszystko się zaraz wyjaśni. Odnośnie tego spieku, to, jak mówiłem, nie tylko skład jego pozostaje nieznany, ale nawet nazwa też nie. Wiadomo natomiast, że jest wyjątkowo kosztowny i bardzo trudny w obróbce, co zwiększa dodatkowo cenę, i co tu dużo mówić – wystrzeliwuje ją w kosmos. Ale jakość proporcjonalną do tego ponoć też zyskujemy, tak więc gra warta świeczki…

Druga odmienność od wielokroć tańszego protoplasty to okablowanie, a ściślej jego uszlachetnienie. Kwestia całkiem odrębna od surowcowej, ale podobnie kosztowna i cenna. Producent w rozmowie ze mną nie podjął się oszacować, co jest ważniejsze dla całościowej poprawy. Jeden i drugi czynnik bardzo na dźwięku waży i niewart jest pominięcia. Odnośnie tego uszlachetnienia, to jest ono całościowe. To znaczy nie dotyczy samych przewodów wewnętrznych, ale też głośnikowych cewek i całego obwodu zwrotnicy. (W rezultacie przestaje być prawdą, że głośniki są identyczne.) Wszystkie te elementy, cały wsad elektryczny, poddane zostają obróbce prądowej, magnetycznej i termicznej, stanowiącej kompleksowy proces oddziaływania, powstały całkiem w innym miejscu – na potrzeby udoskonalania naukowej aparatury laboratoryjnej. Nic ten mechanizm ulepszania nie miał pierwotnie wspólnego z audiofilskimi potrzebami, chodziło o sporządzenie super precyzyjnej aparatury pomiarowej na potrzeby lotnictwa i branży super przewodników.

I szczytowymi głośnikami ScanSpeak. (O uszlachetnionych na dodatek cewkach.)

To tam zaszła radykalna poprawa, a tylko zbiegiem okoliczności twórcy owej metody byli audiofilami. Czy audiofilskie przewody także na tym zyskają, to pytanie samo się nasuwało – to należało sprawdzić i zostało sprawdzone. Rezultaty przeszły oczekiwania, a rzecz nie tyczy tylko Esy; ona jedynie była pierwszą firmą korzystającą. Zjawiło się też równolegle uszlachetnione audiofilskie okablowanie – produkty firmy  Metrum Lab, wynalazcy wspomnianej metody. (www.metrum.online)

Uzupełnijmy dane techniczne. Pojedyncza kolumna waży 52 kilogramy, przenosząc pasmo 28 Hz – 45 kHz, przy efektywności 91 dB i impedancji 4 Ω. Moc zalecana wzmacniacza to 30 – 300 W, (z niższą wartością raczej dla lampowych), a optymalna wielkość pomieszczenia: 20 – 50 m².

I jeszcze na zagajenie odsłuchów dodam, że sami będziecie mogli poniekąd w nich uczestniczyć, porównując model zwykły z udoskonalonym, dzięki relacji umieszczonej na YouTube z poświęconego temu spotkania w ramach warszawskiego Towarzystwa Audiokoneser [LINK].

Przy okazji polecam też pozostałe relacje, a już szczególnie wykład pianisty Karola Radziwonowicza o interpretacji dzieła muzycznego [LINK].

Odsłuch

Oraz zamontowanymi na stałe podstawkami Franc Audio Accessories.

   Tradycyjnie wpierw o warunkach. Pod oboma względami kolumny okazały się łatwe – to znaczy łatwe do ustawienia i łatwe dla napędu. Pole manewru przy ustawianiu zjawiło się spore, nie trzeba było w pocie czoła wyszukiwać obszaru punktowego, poza którym brzmienie by nie zadowalało. Mniej czy bardziej odgięte, bliżej czy dalej ścian – w każdym wypadku grały na pełny wymiar satysfakcjonująco. Z tym, że można ich słuchać siedząc metr albo dwa od linii między nimi, lecz dopiero gdzieś w okolicy trzech i dalej scena formuje się w wizualny całokształt i całkowicie rozstawia. A wówczas staje bardzo spójna i z całościowym przeglądem. Zupełnie od głośników oderwana (najmniejszej korelacji) i z pierwszym planem metr za nimi. Nie na całą wysokość od sufitu do podłogi, tylko na wysokości oczu perspektywicznie odchodzi z zaznaczającą się płaszczyzną własną i własnym kanałem szerokości. Z którego to kanału dźwięk specyficznie atakuje, ale do tego jeszcze wrócimy.

Odnośnie napędzania, też są przyjazne. Mocy nie potrzeba im wiele i hybrydowy Croft, dysponujący sygnałem circa 25 W (po przeróbce nie znam specyfikacji dokładnej), mógłby chyba te Stone rozsadzić, a już na pewno za połową skali potencjometru sąsiadów pozrzucać z łóżek.

Trzeci obok ustawienia i mocy parametr użytkowy, to jakość podłączanego toru. Kolumny Stone dużo potrafią wybaczyć, grając gęstym i nasyconym dźwiękiem, niemniej ich pospuszczane ze smyczy brakiem filtracji soprany mogą zacząć żyć własnym życiem, niepomne teoretycznych dopasowań. W moim przypadku problemem okazało się zgranie ze źródłem, gdyż zbrojny w ruskie lampy 6H30 dzielony Ayon też sopranami potrafi sypnąć. Problem złagodziły podstawki od Avatar Audio, soprany się unormowały. Nie aż stuprocentowo i groźna Sweet Jane Cowboy Junkies ciągle z lekka swym groźnym „sssweet” sybilowała, ale było to całkowicie akceptowalne i w innych miejscach dające pozytywy, w postaci bardzo wyraźnego obrazowania, przyjemnej sopranowej łuny i przede wszystkim oczywiście dźwięczności.

Na rzecz zgodności fazowej głośników odchylone do tyłu, ale bez tweetera zsuniętego do boku.

Lecz co w tym chyba najważniejsze – można było tę sybilację podciągać pod prawidłową relację z nagrania, jako że na większości płyt partie sopranów, dzwonki, skrzypce i instrumenty dęte – ogólnie biorąc to wszystko, co może pokaleczyć uszy – ostre ponad własną naturę nie było. Klarował się przestrzenny i bardzo wyrafinowany obraz wysokich tonów, z ciepłotą, prawidłową wibracją, melodyjnością i słodyczą w kobiecych głosach. Jedyne, czego nie było, to lepkości. Lepkości nie dostaniemy. Żadne znane mi miejsca nagraniowe oferujące mniejszą czy większą lepkość, lepkim się nie okazały. Aż tak gęsto te Stone nie grają, kajmakowych smaków nie będzie. Jako że też nie grają słodko – słodząc jedynie śladowo lub najwyżej umiarkowanie. Ogólnie zatem lokujemy się bliżej naturalizm niż upiększania, co było wszak obiecane.

Sporośmy tego dźwięku już ujechali, a teraz sprawa basu. Czy faktycznie ten 18,4 cm dolny mid-woofer, wspierany tylną czeredą czterech pasów, może zaoferować to samo, a nawet więcej, niż głośnik, powiedzmy, 30-centymetrowy?  – Okazuje się, że i tak, i nie. Może bowiem bas znakomicie kontrolować, schodzić naprawdę nisko i przede wszystkim (co jest jego największym atutem) bas ów czynić wyjątkowo objętościowym. Basowe wejścia w muzyce elektronicznej będą niosły się po horyzont i dotykały nieba, a bębny taiko (jap.太鼓) pokażą swoją wielkość nie tylko osobom je znającym drogą przypomnieniową, ale brzmieniowo wielkie same z siebie też będą. I jeszcze (co też cenne i naprawdę istotne) bez żadnych pokażą to opóźnień i przesterów powodowanych zbyt szybką wibracją membrany. Szalone pałkowania w dziwnych metrach, charakterystyczne dla brzmień taiko, nie zdołały tych Stone pogrążyć w żadnej spośród kilkunastu aplikowanych prób. Jednak fizykę nie tak łatwo oszukać i nie ma zmiłuj, te same bębny taiko na wielkich Trenner & Friedl Isis o15-calowych wooferach (ø 38, a nie ø 18,4 cm) wypadały potężniej i prawdziwiej, wprawiając słuchaczy w ekstazę. Niemniej bas, podobnie jak sopran, u Credo Stone są w pełni, bez żadnych ale, high-endowej miary. Przestrzenne, precyzyjne i substancjalne – bardzo dalekie, wręcz przeciwległe, względem bycia wydmuszką o samym jedynie zarysie.

I jeszcze coś więcej o tych sopranach, że mianowicie obraz dzwoneczków okazywał się zawsze bardzo przekonująco plastyczny, a na niemały dodatek nie wpadający nigdy w sopranową przesadę. Jednakże odgłosy stepowania wykazywały przewagę trzasku obcasa nad głuchą odpowiedzią deski, a głosy w mowie potocznej były z lekka sopranami podbite, cokolwiek podrasowane. Co zawsze rodzi dylemat, ponieważ tak jest ekstatyczniej i jakby więcej słychać, natomiast nie jest to naturalne – nie odpowiada sytuacji z życia. I jeśli nawet brać pod uwagę, że głosy posługujących się mową potoczną nagrywane były w warunkach akustycznie aktywnych (sal większych od normalnych pokoi i o wyższych sklepieniach), to jednak czuć było podrasowanie, swoistą nadaktywność. Nieznaczną, akceptowalną, ale naturalność przekraczającą.

Podwójne przyłącza, najwyższej klasy własne zwory Metrum Lab.

Tym samym wywędrowaliśmy już na obszar tonów średnich, gdzie z audiofilską rozkoszą oddawałem się słuchaniu nagrań wszelakiej jakości. Credo Stone nie należą do kolumn, które wybaczyć mogą wszystko, toteż nie można ich polecać jako ideału do reprodukcji słabych nagrań, niemniej takie nagrania reprodukują bez zarzutu i bez męczenia słuchacza skrupulatną relacją o brakach. Zbyt na to są dźwięczne, nazbyt głęboko brzmiące i nazbyt nasycone, by jakakolwiek męczliwość przez piękno brzmień się przedarła i wyszła na plan pierwszy, czy choćby nawet drugi. Szczególnie, że bardzo dobrze realizowane są pogłosy, pojawiające się jako średnio mocne do słabych i całkowicie podporządkowane całościowej estetyce brzmienia – pozbawione wyskoków własnych. Nie były te pogłosy aż tak zjawiskowe, jak pamiętne od Avantgarde Duo Grosso (z przy okazji piekłem wyskalowania ich sekcji aktywnej na drodze prób i błędów, gdzie możliwości jest kilkadziesiąt tysięcy) – niemniej takie naprawdę smaczne i dużo całości dające. A skoro już się czepiam, to dodam jeszcze, że nie było też takiej łuny dźwięków i tak rozedrganej przestrzeni, ani też takiego dźwiękiem ataku, jak u Raidho D2, z ich aktualną ceną $54 000… Niemniej wszystko było w high-endowym wymiarze przy pełnej satysfakcji odsłuchowej. Dźwięk gęsty, ale nie przyciężki a nośny; doskonale prześwietlony i architektonicznie ukazany; szybko narastający i bardzo długo podtrzymany;  dobitnie trójwymiarowy i z pełną muzyczną skalą. Szczególnymi jego zaletami okazały się separacja źródeł i detaliczność; doskonała kontrola tudzież rozdzielczość basu, przy odpowiednim jego zgęszczeniu i ciężkości; naturalizm ludzkiego głosu ze śladowym jedynie sopranowym podbiciem w przypadku słabszych nagrań; i same te soprany sferyczne, odpowiednio harmonicznie złożone i przede wszystkim mające substancję – nie sam obrys.

Odsłuch

Nie ma specjalnych wymagań odnośnie ustawienia.

To w ogóle główny asumpt wybitności tych Credo Stone, ich przepustka do ligi najwyższej. Dźwięk każdy ma nie tylko kształt i wagę, ale też wyczuwalną konkretność – ma substancję. Nie tylko jest widoczny i nie tylko może nas pacnąć, ale czuje się jego istnienie jako zgęstkę i zostajemy w nim bez żadnej umowności zanurzeni. Więcej nawet: nie jest ten dźwięk cieczą brzmieniową, lecz czymś bardziej wyczuwalnym, nie ślisko opływającym nas materiałem. Ma bogatszą, większy opór stawiającą zmysłom konsystencję – dotyk bardziej meszkowy i bardziej przytrzymujący przy sobie kontakt. Mocniej się o nas ociera, mocniej w niego wchodzimy i mocniej go odczuwamy, a także pamięć o nim bardziej się w nas odciska. Dużo bardziej działa na zmysły i wyobraźnię, niż ma to miejsce zazwyczaj – wnikamy w świat brzmień doskonalszych, prawdziwszych, z bogatszą treścią.

A wszystko to mimo tego, że dźwięk ten przy wyższych poziomach głośności nie ciśnie tak na skórę, ani nie siada takim ciężarem, jak u niedawno zrecenzowanych i wciąż stojących w sali odsłuchowej Zingali 3.15 Evo. (Analogicznie jak Isis z wooferami ø 38 cm i tego ciśnieniową konsekwencją.) ESA Stone nie tworzą takiego ciśnienia i nie mają tak forsownego ataku, niemniej ich gęsty i nośny dźwięk wypełnia całe pomieszczenie, ma poryw i jest zjawiskowo rozdzielczy. Przy czym atak też jest niemały, a skala dźwięku duża. Z łatwością kreowały kamienne Esy wielkie spektakle, co, jak już nieraz pisałem, rutynowo sprawdzam wybranym fragmentem opery Vivaldiego Farnace. Potęga się wraz z nim zjawiła – spektakl przytłaczał mocą. Innym tego rodzaju testem są Rydwany ognia Vangelisa; utwór tak znany, że aż stał się banalny, toteż w moim przypadku zdolny poruszać jedynie w mistrzowskich aranżacjach sprzętowych, z czym Credo Stone też nie miały problemu – zabrzmiał porywająco.

Po prostu stoją i grają.

Ich dźwięk jest przy tym zjawiskowo spójny – do tego stopnia, że testy przejść międzykanałowych (L-R stereofonii) na wybranych utworach muzyki elektronicznej bardziej przejawiały trwałą obecność dźwięku z zaznaczającym się przepływem fali, niż ewidentne przejścia, niczym rzuty piłką. Credo Stone nie lubią brzmieniowych pustek i całą przestrzeń wolą trzymać w stałym brzmieniowym napięciu, niż operować punktowymi plamami dźwięku. Niczym przyroda w wiekopomnym aforyzmie Francois᾽a Rabelais – nie tolerują próżni. Operując na rzecz negacji wszelkich pustek brzmieniami fantastycznie złożonymi i perfekcyjnie bez mała do końca wypowiadanym. Bardzo uważnie sprawdziłem te obie wartości – i złożoność, i dykcję – i obie wyszły z tych badań w aureolach chwały. Tam, gdzie zwykłe głośniki oferują już tylko szum jednolity, pozbawiony postaci, Credo Stone zrównywały się z najlepszymi, w rodzaju wzmiankowanych Raidho czy Lumen White Anniversary – analogicznie jakbyś sięgnął po mocną lupę i odkrył głębsze pokłady tekstur. To samo odnosiło się do dykcji. Gdzie zwykły głośnik już urywa, zamienia brzmienia w szum, Credo Stone wciąż kreowały dźwiękowe formy na pograniczu ciszy. Uczciwie trzeba przyznać, że duże papierowe membrany topowych Avatar Audio potrafią nasycać przestrzeń gęstszymi miriadami planktonu, ale Esy też są w tym znakomite, tkwiąc głęboko w brzmieniowym szaleństwie, a w odniesieniu do formowania złożoności dźwięków i ich podtrzymywania, niczego nie da się im zarzucić.

Przyznać muszę, iż czuję się trochę głupio, napisawszy to wszystko, bo wyszło na to, że co chwilę im wypominam: te w tamtym były lepsze, inne w owym. Ale baczcie, że te przymiarki odnoszą się do samych asów i nieraz dużo droższych, a już bez wyjątku posługujących się droższymi i najczęściej większymi głośnikami. Poza tym te porównania tyczą cech pojedynczych, a liczy się przecież suma. I w odniesieniu do niej rzekę, iż słuchało się pierwszorzędnie i wszystkich gatunków muzycznych. Ludzkie głosy epatowały pięknem i mocnym walorem emocjonalnym, fortepian złożonością harmonii i doskonałym czuciem klawisza, a instrumenty perkusyjne i dęte ekspozycją trzeciego wymiaru dalece ponad normę i ekstraordynaryjnym doznawaniem substancji je tworzącej. Membrany blachy, struny – to wszystko biło nie tylko po uszach dźwiękiem, ale także po oczach wizualizacją i po skórze wibracją.

I prędzej to one patrzą z góry, chociaż na zdjęciu odwrotnie.

I jeszcze taka rzecz nielicha, że mimo iż cały dźwięk gęsty, nasycony i z basem nisko schodzącym, to wszystko na dużą głębokość przejrzyste, a nie tą gęstością przykryte. Muzykalność zupełna, swoistość brzmień popisowa, natężenia dźwięku po koncertową miarę. Więc dwie tyko jeszcze na koniec uwagi. Podobnie jak wszystkie inne kolumny konstrukcji nietubowej, nie potrafią te Credo Stone osiągnąć takiego poziomu rozciągania w przestrzeni dźwięków, jak tuby. Tak samo jak bas fizjologiczny jedynie przy dużej membranie, tak dźwięk niczym skulptura, w zupełnym rozwinięciu, zjawia się tylko z tuby. I na to nie ma rady, to dyktuje sama fizyka. Druga uwaga taka, że wraz ze swą znakomitą jakością własną, zyskują Credo Stone ogromnie przy najlepszych nagraniach. Te słabe czy archiwalne odtworzą bez zarzutu i nieraz palce lizać, ale dopiero najlepsze pozwalają im się rozpędzać i wprawić słuchacza w zachwyt. Co wcale nie jest oczywiste, jako że są też kolumny takie (nazwijmy je – upiększające), które słabsze nagrania odtwarzają wybornie, ale z dobrymi tak nie zyskują. Tymczasem Credo zyskują, ich jakość jest otwarta. Poza tym są uniwersalne, lubią każdą muzykę. Od śpiewu a capella solo, po wielkie chóry Verdiego; od sola na banjo, po najcięższego rocka – żadnego wybrzydzania, sama najlepsza muzyka.

Podsumowanie

   Czy ryzyko się opłaca? Czy tym razem się opłaciło? Z pewnością było warto, zyskaliśmy coś niezwykłego. Zyskali polskie głośniki podobne do przywoływanych w recenzji Raidho D2 i White Light Anniversary. Nie stuprocentowo tak dobre, ale też znacznie tańsze. Co niejednemu zabrzmi jak drwina, ale fakty są takie, że tamte są dużo droższe: jedne za dwieście tysięcy, drugie trzysta. Poza tym polskie Esy mają niewielkie gabaryty (Raidho też) i łatwe są w ustawieniu (co to, to tamte nie). Ta ostatnia więc cecha już tylko Esom przynależy – prawdopodobnie dzięki czterem membranom biernym. Jak to się nieraz trzeba napocić, żeby uchwycić ustawienie; i trzeba mieć odpowiedni pokój, odpowiednie w nim meble, lub ich brak. A tu po prostu się stawia, byle z grubsza po audiofilsku – i tylko dobrze mieć możność siadać od nich spory kawałek. Ale i w bliskim polu odsłuchowym dźwięk zjawia się pierwszorzędny, a tylko scena mniej klarowna, a ściślej mniej całościowo rozwinięta.

Teraz coś bardziej od siebie, bo muszę to powiedzieć. Oczywiście mogłem napisać recenzję bardziej oględną porównawczo, bez tego ciągłego „te to, tamte tamto”. Slalomem ominąć zagadnienia dla sprawy brzmienia kluczowe w ich kontekstowym ujęciu zapamiętanych kiedyś brzmień, chwaląc jedynie w oderwaniu, bo chwalić jest rzeczywiście za co. Ale nie o to przecież chodzi, tylko o całościowy walor poznawczy. O to chodziło także twórcom, kiedy decydowali się podejmować wyzwanie rzucone im przez technologię. Surowiec obudowy i surowiec kablowy (a ściślej cała ścieżka prądu) kusiły świetnym brzmieniem, straszyły ceną straszną. Chodziło zatem o rozstrzygnięcie, co tu nad czym góruje? Czy warto iść w takie koszty, by zyskać dźwięk ekstremalny, czy może jednak nie – w wymiarze cena/jakość jest to ślepa uliczka? Na to pytanie muszę odpowiedzieć, że ani jedno, ani drugie – jeżeli ktoś oczekiwał dużego wychyłu w tę lub tę od linii głównego nurtu. Kolumny ESA Credo Stone nie są, za te swoje podłe pieniądze, ani lepsze, ani też gorsze od analogicznych cenowo z najlepszym brzmieniowym statusem, trafiając w obręb głównego nurtu relacji cena/jakość. Kiedy więc zapragniecie lepszych, będziecie musieli wydać więcej, a jeśli równie dobrych… tak, tutaj docieramy do sedna.  Wówczas – mijając wszystko inne – będziecie musieli się przygotować na dużo większe gabaryty i dużo trudniejsze ustawianie. Największą bowiem zaletą Credo Stone jest małość zajmowanego miejsca i łatwość lokalizacji. Pac-pac – i wszystko w mig gotowe; nie żadne tam po drodze strzelanie bass-refleksami pod kątem w ściany boczne, czy odstawianie na trzy metry od tylnej, by zjawić się z kolumnami na samym środku pokoju. Żadnego też szukania miejsca dla głośników wielkości pieca i też nie wymagana bezwarunkowo adaptacja akustyczna. Nie trzeba dodatkowych podstawek, na całe ściany i sufit ustroi akustycznych, jakichś mecyi z dopasowaniem toru. Bo jeszcze dołącza do zalet smakowita tolerancja sprzętowa. Po jej względem też nie są Credo Stone grymaśne, nie mają wygórowanych ani specyficznych wymagań. Grać mogą z mocnym tranzystorem i mogą ze słabą lampą. Taką całkiem aż słabą pewnie nie, ale już 300B XLS powinna w zupełności wystarczyć, nie mówiąc o jakich push-pull᾽ach czy KT150. I nie potrzebna im też będzie z samych szczytów muzykalności toru, jakichś obowiązkowych gramofonów czy magnetofonów szpulowych. Własnej muzykalności mają dosyć, chętnie z innymi się podzielą. A w mierze przejrzystości, analizy, czystości artykulacji i emocjonalnych wzruszeń, są to kolumny high-endowe, takie z najwyższej półki. Czyli, najkrócej rzecz ujmując – kolumna pierwszorzędna i na dodatek przyjazna, tylko cholernie droga. Ale na to nic nie poradzę i twórcy także nie. To od początku był drogi projekt bez taniej ścieżki obejścia.

Warto kończąc nadmienić, że już po teście zmodyfikowanego modelu Credo Stone firma Metrum Lab zastosowała technologię prądową IFE w odniesieniu do szczytowych głośników Esy – modelu ESA Red House. Zachęceni wynikami kolejnej próby właściciele obu firm zawarli w rezultacie umowę o stałej i szerokiej współpracy, w ramach której Metrum Lab udzieliła ESA licencji na wyłączność w zakresie modyfikacji produkowanych przez nią zestawów głośnikowych, tyczącej nie tylko produktów nowych, ale także już sprzedanych, tak samo możliwych do poddania uszlachetniającym poprawkom. (Nazwa IFE to skrót od łacińskiego imperium fluxus electrons co przekłada się na sterowany przepływ elektronów.)

 

W punktach:

Zalety

  • Porównywalne z najlepszymi pod względem całościowej klasy brzmienia.
  • Wzorcowe niemal połączenie zdolności melodycznych z analitycznymi.
  • Więc popisowa szczegółowość.
  • Popisowy rozkład muzycznych fraz na czynniki przy zachowaniu ich spójności.
  • Głębia widzenia i głębia ostrości.
  • Charakterystyczne dla z lekka podkręconych sopranów wrażenie większej swoistości głosów.
  • Bardzo dobry timing.
  • Długie podtrzymywanie dźwięku.
  • Same te dźwięki głębokie.
  • Z powierzchniowym meszkiem i substancjalne.
  • Dające duży spektakl i zanurzenie w muzykę.
  • Ale zarazem takie z tarciem o nią, a nie śliskie.
  • Światłocień.
  • Przyciemnione, bez jaskrawości, ale dokładnie penetrujące światło.
  • Powściągliwe, ale mające udział w pięknie pogłosy.
  • Słodycz (nieznaczna) i falowanie głosów.
  • Popisowo rozbudowany harmonicznie fortepian.
  • Własna perspektywa na linii wzroku i uporządkowana, przejrzysta scena.
  • Zaznaczająca się holografia.
  • Całkowite oderwanie dźwięku od kolumn.
  • Nie zmasowany, ale wyczuwalny atak.
  • Niezbyt wysokie, ale też wyczuwalne ciśnienie dźwięku.
  • Nisko schodzący (choć nie do samego dna), przestrzenny i rozdzielczy bas, ze świetnym obrazowaniem strun i membran.
  • Dobrze, chociaż nie celująco, zdany egzamin odporności na basowe przestery niskozakresowe.
  • Celująco zdany w odniesieniu przesterów wynikających z szybkiego tempa perkusyjnych pałek.
  • Spora chociaż nie całkowita, odporność na sybilację.
  • Od pierwszej sekundy słychać, że te kolumny są super.
  • Bardzo wysoki walor emocjonalny bez żadnych wtrętów własnych.
  • Całkowita uniwersalność repertuarowa.
  • Przyjazne dla reszty toru.
  • Sporo wybaczające słabym nagraniom.
  • Bardzo zyskujące z lepszymi. (I tu nie ma sufitu.)
  • Zajmują mało miejsca.
  • Łatwe do ustawienia i napędzenia.
  • Na własnych antywibracyjnych podstawkach.
  • Same markowe komponenty.
  • Referencyjne głośniki ScanSpeak o ekskluzywnie uszlachetnionych cewkach.
  • Bardzo dobrze się sprawdzające membrany pasywne z tyłu.
  • Ekstremalnej jakości wewnętrzne okablowanie.
  • Ekstremalny, nigdzie indziej nie spotykany materiał obudowy.
  • Potężna masa własna w połączeniu z konstrukcją wewnętrzną eliminuje rezonanse.
  • Wygodne przyłącza.
  • Nowoczesny wygląd i możliwość wykończenia w dowolnym kolorze.
  • Uznany producent.
  • Made in Poland.

Wady i zastrzeżenia

  • Nieznaczna nadaktywność sopranowa.
  • Bardzo drogie.

 

Dane techniczne:

  • Rodzaj konstrukcji:   kolumny podłogowe, pasywne.
  • Układ głośników:   2,5-drożny  z czterema membranami biernymi ø 180 mm Wavecor na ściance tylnej.
  • Głośniki:
  • 1 x wysokotonowy ø 26 mm ScanSpeak R3004/602000;
  • 2 x średnio-niskotonowy ø 184 mm ScanSpeak Illuminator 18WU/4741T00  with Patented Sandwich Paper Cone, Neo Magnet, Patented Symmetrical Drive (SD-3).
  • Okablowanie wewnętrzne:   Metrum Lab Technology.
  • Materiał obudowy:   kompozyt spieków ceramicznych.
  • Pasmo przenoszenia:   28 Hz – 45 kHz (+/-3dB).
  • Wymiary:   1000 x 240 x 480 mm.
  • Waga jednostkowa:   52 kg.
  • Moc znamionowa:   200 W.
  • Impedancja znamionowa:   4,0 Ω.
  • Efektywność:   91 dB
  • Zalecana moc wzmacniacza:   25 – 300 W.
  • Optymalna wielkość pomieszczenia  odsłuchowego:   20 – 50 m².
  • Cena:  140 000 PLN (para)

 

System

  • Źródło: Ayon CD-T II/Ayon Stratos.
  • Przedwzmacniacz: ASL Twin-Head.
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Kolumny: ESA Credo Stone, Zingali Client 3.15 EVO
  • Interkonekty: Siltech Empress Crown, Sulek Audio & Sulek 6×9.
  • Kabel głośnikowy: Sulek 6×9.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Acrolink MEXCEL 7N-PC9700, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Synergistic Research Level 3 High Current, Sulek 9×9 Power.
  • Listwa: Power Base High End.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Kondycjoner masy: QAR-S15.
  • Stopki antywibracyjne: Avatar Audio Nr1, Divine Acoustics KEPLER.
  • Podkładki pod kable:  Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt:  Acoustic Revive RIQ-5010, Solid Tech „Disc of Silence”.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

11 komentarzy w “Recenzja: ESA Credo Stone

  1. Paweł pisze:

    Recenzja opisana w kwiecistym stylu (jak zawsze bardzo wciągającym). Mnie jednak brakuje tutaj konkretów. Jeśli produkt plasuje się przynajmniej cenowo w hi-end i producent proponuje „przełomowe” technologie dla bezstronności recenzji produktu w tym budżecie z chęcią zobaczyłbym pomiary. Jeśli obudowa jest rzeczywiście sztywna możnaby badanie jej wibracji przeprowadzić za pomocą akcelerometru i załączyć wykres przebiegu częstotliwości przy odpowiednim napięciu sterującym. Dodatkowo sztywność obudowy to jedno o drgania całego zestawu przy tylu membranach biernych to drugie więc możnaby wtedy ocenić inżynierskie podejście do całego projektu. Wykres przebiegu częstotliwości na kilku osiach też byłby przydatny bo podsumowanie „nieznaczna nadaktywność sopranowa” jest zniechęcająca bo sugeruje nieliniowość. Tak się składa, że użytkuję japońskie kolumny w podobnym budżecie, których obudowa w dużej części jest zbudowana z jednego elementu będącego odlewem z masy syntetyczej podobnej do corianu (blaty kuchenne dupont) i takie technologie jak w ESA są już stosowane od kilkunastu lat przy produkcji kolumn hi-end. Pomiary o których wspomniałem i jeszcze wiele innych redakcja stereophile wykonuje przy sprzęcie z wyższej półki cenowej.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Z takimi postulatami trzeba się zwrócić do Esy, albo do redaktora Andrzeja Kisiela z magazynu AUDIO.

  2. Paweł pisze:

    Panie Piotrze, można się oczywiście zwrócić do w/w wskazanych ale to Pan pisze recenzje w sposób sprawiający radość z ich czytania oraz przywołuje Pan dużo przykładów (porównań) co pozwala jakoś w przybliżeniu spozycjonować recenzowane produkty

    1. Piotr Ryka pisze:

      Zająłem wobec pomiarów sprzętu audio stanowisko zewnętrzne, to znaczy korzystam oczywiście z danych producenta i czasem odnoszę się do cudzych poglądów powziętych z jakichś prywatnych pomiarów, jednakże opinię o danym urządzeniu czy akcesorium wyrabiam sobie wyłącznie na podstawie jego cech użytkowych, całkowicie z pozycji użytkownika. Jedyne pomiary prowadzę własnymi uszami i są one całkiem subiektywne, ale słuchanie muzyki też jest takie. Dzięki czemu zachodzi pełna synergia pomiędzy metodą a poszukiwanym rezultatem, przynajmniej moim zdaniem. Obiektywizujący w tym wszystkim pozostaje jedynie czynnik kontekstowy – porównywanie z wyrobami konkurencji. Ważniejszy według mnie o wiele od pomiarów, bo przykładowo szczytowe kolumny Avatar Audio w papierach mają górę pasma kończącą się na 20 kHz, podczas gdy odsłuchowo są to jedne z najlepszych i najbogatszych sopranów w ogóle.

  3. jafi pisze:

    Zmartwiło mnie zdjęcie podłączenia kabli kolumnowych i zworek do tych kolumn. Jeśli masz Piotrze jeszcze kolumny u siebie, to podłącz proszę kable kolumnowe do terminali nisko-średniotonowych, a zworki od tych dolnych do górnych. Powinno być lepiej tzn. mniej „bałaganu” na scenie.
    Swoją drogą ciekawe, czy te zworki dostarczone przez producenta mają zaznaczony kierunek?
    Na pewno można znaleźć lepszy kierunek, ale czy jest takie oznaczenie?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Oznaczenia brak, działałem na wyczucie. Metoda mieszanych podłączeń zwykle dobrze się sprawdza, ale być może proponowana jest lepsza. Kolumny jeszcze są i będę jeszcze ich słuchał, ale w tej chwili na stanowiskach stoją inne.

    2. Paweł pisze:

      Potwierdzam postulat jafi, w moich kolumnach (przy 2 parach zacisków) producent w instrukcji wskazuje aby kable single wire podłączyć do terminali LF (nisko-tonowych) w celu uzyskania maksymalnej jakości.
      W moich poprzednich kolumnach, które miały tri-wiring też wskazywał konieczność podłączenia kabla głośnikowego do zacisku średniotonowego i zakazywał łączenia na skos.
      Co do kierunkowości zworek są tak krótkie i raczej z wysokiej jakości przewodnika(pojedyńczy kryształ), że chyba kierunkowości nie da się usłyszeć (powinno to być podane przez producenta).

      1. jafi pisze:

        Ależ da się określić kierunkowość zworek, tym bardziej, że sam produkt i jego cena zawieszają wysoko poprzeczkę. Z mojego doświadczenia wynika, że kierunkowość ma „pierwszeństwo” przed jakością przewodnika określaną ilością N po przecinku.

      2. Piotr Ryka pisze:

        Zasięgnąłem informacji u źródła. Zwory nie mają oznaczenia kierunku, ponieważ nie są kierunkowe. Zarazem producent jest bardzo zadowolony z faktu użycia krzyżowego podłączenia kolumn, ponieważ testował wszystkie i to mu wypadło najlepiej.

  4. Paweł pisze:

    Panie Piotrze poczekam na Pana test kabli tego producenta.
    Używam raczej dobrych /sprawdzonych kabli z wyższej półki tj. Hijiri HGP Million, Verastarr (ten producent nie ma kierunkowości w kablach), Acoustic Zen itp. w zależności które źródło i który tor (stereo czy słuchawki). Jeśli napisze Pan, ze rzeczywiście jest duża pozytywna różnica to rozważę ich testowanie.
    Cena kabli metrumlabs wydaje się raczej wygórowana za produkt, w którym użyte materiały raczej pochodzą z produkcji ogólnie dostępnych komponentów i podlega jedynie jakimś procesom (postarzania?) oraz konfekcji (tutaj umiejętności są rzeczywiście ważne) lub innym objętym zapewne tajemnicą handlową.
    Współpraca podjęta z tak renomowaną marką jak ESA to chyba promocja dla metrumlabs.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Mają dostarczyć, zobaczymy. Wysłałem też parę własnych, które mam podwójne, do sprawdzenia rezultatów tego uszlachetniania. Porówna się poprawiane z niepoprawianymi i będzie wiadomo.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy