Odsłuch
Najtańsze podłogowe kolumny Dynaudio nie przejawiają specjalnych wymogów odnośnie ustawienia. To nie, skądinąd także duńskie Raidho, ani szwajcarskie Boenicke, domagające przestrzennego dopieszczenia i ustawieniowej niecodzienności w zamian za niecodzienność produkowanej sceny. Dynaudio EMIT 50 tak po prostu się stawia i one po prostu grają. A grają dźwiękową ścianą zaraz za linią głośników, ze słabo zaakcentowaną płaszczyzną horyzontu.
Z uwagi na obecność dwóch głośników basowych i dwóch bass-refleksów sprawdzanie brzmienia zacząłem od basu. I w tego ramach określenia trzech najważniejszych parametrów: zdolności do zalania nim całej przestrzeni, kresu niskości zejścia i samej morfologii. Rozlewająca się na całą przestrzeń basowa aura, także w węższym wymiarze stawianie basowych kurtyn za dźwiękiem, nie jest szczególnie mocną stroną tych EMIT, najwyżej średnią. Owszem, nie mamy do czynienia z brakiem, lecz główną rolę odnośnie tego pozostawiono najwyraźniej subwooferowi z kinowego kompletu, co jest o tyle słuszne, że takie zalewanie basem albo postawienie go w tle to przede wszystkim repertuar muzyki filmowej.
Zupełnie inaczej przedstawiała się sprawa odnośnie głębi zejścia – ta była w pełni zadawalająca, a może nawet więcej. Więcej niż samo zadowolenie zwłaszcza w trzecim aspekcie, w wymiarze morfologicznym. Normalny bas perkusyjny, z jakim mamy do czynienia u orkiestr, jazzu i przede wszystkim rocka, to niewątpliwie najmocniejsza strona recenzowanych EMIT 50, pod tym względem są rewelacją. Bicie jest mocne, zejście niskie i przede wszystkim jest czytelnie. Wyraźność pracy perkusji i siła jej działania – pod tymi względami chapeau bas. Kapelusze z głów odnośnie basu i od razu konkluzja, już w jednym z pierwszych akapitów. Z uwagi na ten bas to są kolumny do rocka, to w rockowym repertuarze one najlepiej się sprawdzą. Najniższe zejścia wiolonczel, jako obfitsze w rezonanse, sprawiły EMIT 50 kłopot, przenosząc ten rezonans na drgania własne obudów z powodowaniem wrażenia, że te najniższe zejścia nie chcą się w tych kolumnach zmieścić. Ale praca wszelkiego rodzaju bębnów nie zostawiała nic do życzenia, składała ręce do oklasków. Od wysokich na dwa piętra taiko, które układa się brzmieniowo skakaniem po nich wielu ludzi (tak im się wieloetapowo napina membrany), po dziecięcy werbelek z kolędy „Carol of the Drum” grało to pierwszorzędnie, więc dla uciechy puściłem sobie legendarne solo Johna Bonhama.
Rock zatem na wysoką notę – co z resztą? Na rzecz tej reszty pokazała się bardzo dobra dźwięczność wspierana trójwymiarowością, co przekładało się na ładne, mogące zadowalać soprany. Nie gorsza okazała się lokalizacja dźwięków, pomimo słabej widoczności płaszczyzny horyzontu dobrze zakotwiczanych w konkretnych miejscach. Jednocześnie było to brzmienie o charakterze raczej studyjnym, z większym naciskiem na dokładność i brak zniekształceń niż na efekty artystyczne. Nie towarzyszyły dźwiękom brzmieniowe aury, ożywianie przestrzeni pokazało się nikłe, a temperatura przekazu była umiarkowana. Nic z chłodu – co to, to nie – ale taka nie zwracająca uwagi, pozbawiona ciepłego, zapraszającego powiewu. Emocje zatem w ryzach, o ile nie brać pod uwagę tych emocji rockowych, bo rockowy charakter brzmienia każdorazowo realizował się świetnie. Zwłaszcza że zaznaczały się też ciśnienia i było to granie do przodu, atakujące słuchacza, a nie oddalone teatry.
Bardzo dobrze wypadł też test stereofoniczny, jako dźwiękowo całkowicie oderwany i wyraziście wybrzmiany. Przelatujący błyskawicami na wysokości tweeterów w sporej odległości za nimi i on dawał satysfakcję. Nie gorzej, nawet jeszcze lepiej, wypadła holografia; w znaczonych jawną układach pojawiła się wreszcie dobrze widoczna płaszczyzna sceny, co samo by nie wystarczało, ale odchodzenie partiami do tyłu także było wyraźne, składając się na głęboko w tył wędrujący spektakl, jak zawsze w takich razach powodujący silny odzew emocjonalny słuchacza.
Dla średniego zakresu najważniejszymi są melodyjność wspierana przez namacalność i dźwięczność. O dźwięczności już napisałem, a melodyka także okazała się być na swoim miejscu. Czystym i melodyjnym wokalom brakowało jedynie powabnej ciepłej aury i w jakimś stopniu zmysłowości – jak już mówiłem brzmienie było bardziej ukierunkowane na aspekt studyjnej precyzji niż melodyjnego rozkołysania w manierze artystycznego rozwichrzenia. Zaznaczała się pewna sterylność i w jej następstwie dystans uczuciowy, jako bardziej patrzenie niż uczestnictwo i porządek niż zapał. Niemniej całościowa realizacja okazała się być w porządku, z drobnymi tylko niedociągnięciami. Dla przykładu oklaski nie były wystarczająco wyraźne, aby narzucająco się podzielić na dłonie z dokładnym ich wymodelowaniem.
Cokolwiek zlane i emocjonalnie nie dość żywe, nie dociągały do maksimów jakościowych. Podobnie propagacja dźwięku, jako ogarnianie przestrzeni dźwiękową falą z łunami i rozwibrowaniem, realizowana była nie aż szczytowo, sporo jej brakło do formy wszechwładnej. Ale można to było radykalnie poprawiać zwiększając poziom głośności do koncertowego. Z głośnym graniem nie było bowiem żadnego problemu, a im głośniej, tym lepiej. Jakość okazała się wzrastać równolegle z głośnością; Dynaudio EMIT 50 nie są kolumnami do delikatnego pieszczenia, realizują się w mocnym masażu. Dlatego właśnie rock i głośno grany jazz pasują do nich najlepiej, ale i muzyka rozrywkowa, także poważna, przy wysokich poziomach głośności odnajdywały się dobrze. Zabrakło cichej finezji, ale zjawiało się mocne brzmienie i wraz z nim zaangażowanie.
Na plus były również pogłosy, ładnie zdobiące brzmienia i nigdy, nawet śladowo, nie wzbudzające poczucia obcości. In plus także dykcja, pomimo tych oklasków, których wyraźność zostawiała coś do życzenia. In minus natomiast brak zaśpiewu, jako głosy i brzmienia ściągane do form podstawowych, pozbawionych otoczki brzmieniowej. I nie, to nie był wyraz precyzji, tylko pewne ograniczenie zdolności odtwórczej. Ale z kolei artykulacja mowy, do której zawsze nawiązuję, jako że jest lustrem jakościowym i jednocześnie miernikiem stylu, no więc ta prozatorska strona, jako rewers dla śpiewu, okazała się naturalna. Dokładnie oczyszczona ze sztucznych sopranowych wtrętów brzmiała bardzo przekonująco, nic nie miała z dziwności.
Tu plus więc, a gdzieniegdzie minus, ale plusów zdecydowanie więcej, a gdy ktoś lubi słuchać głośno, a już szczególnie rocka, to spokojnie można polecić. Przewaga konstrukcyjnej strony architektury brzmieniowej nad wykończeniami i dopieszczaniem oprawą nie będzie miała znaczenia w obliczu dźwięków mocnych, a na wysokich poziomach głośności to oprawianie też się zjawi, nie będzie czego się czepiać. Niemniej gdy się szuka finezji, wielowarstwowych kolorytów, dbałości o zaśpiewy, poświatę, aurę, drobne nutki, także o pyłki i uwyraźnienie poszumu, to recenzowane niedawno głośniki planarne będą lepszym wyborem.
History of Dynaudio
Dynaudio was founded in 1976 by Ejvind Skaaning together with Gerhard Richter. Prior to this, or during the starting phase, in 1975 Skaaning and Richter joined with Meir Mordechai and founded RMS (Richter, Mordechai and Skaaning). Manufacturing facilities were located in Israel. Mordechai held 50% of RMS, while the other held the other 50%. RMS developed and manufactured raw drivers. After two years, Morel bought out Richter and Skaaning’s shares which dissolved this partnership. Mordechai continued to run Morel.
Shortly after, Richter and Skaaning established Dynaudio. (Source: Nir Paz of Morel, Israel).
https://www.cfuttrup.com/history/dynaudio.html
I stąd tak duże podobieństwa w konstrukcji głośników Dynaudio i Morela.
Ciekawe światło na powstanie znaczącej firmy. Rzecz pachnie zacieraniem śladów, a przynajmniej nienagłaśnianiem rzeczywistych początków.
I tak, sprawdziłem – chiński potentat z działu zaawansowanej technologii (akustyka, optyka, elektronika i obróbka materiałowa), założone w 2001 konsorcjum GoerTek, nabyło w październiku 2014 większościowy pakiet akcji duńskiego Dynaudio, które tym samym znalazło się pod chińską kontrolą.
To 10 lat temu…
takie informacje nie są nagłaśniane.
Najważniejsze jednak, że Dynaudio brzmi dobrze – przynajmniej dla tych, co takie brzmienie lubią. A ja lubię rocka i całą Muzykę.
A Muzyka jest na M:
Mozart
Metalica
Moody Blues
Manfred Mann Earth Band
Miles Davies….
Jak również Martyniuk Zenon 🙂
Miałem na myśli Muzykę 🙂