Jesienią 2014 pisałem recenzję Divaldi AMP-01, praszczura i protoplasty rodu. Opisując pierwszy element ciągu doszłego obecnie do pozycji AMP-05, zwracałem uwagę na różnice pomiędzy wzmacniaczami słuchawkowymi wywodzącymi się z twórczości przydomowej, a pochodzącymi od producentów przemysłowych. Pierwsze mogą brzmieć bardzo dobrze, ale zawsze pytaniem, czy spełniają kryteria bezpiecznych urządzeń i służyć będą długo. Częstokroć w ich przypadku dzieje się bowiem tak, że coś zrobiono na skróty i z czasem to wychodzi, nierzadko dość brutalnie. Ale umówmy się – to w sumie nie aż tak istotne, bo w moim domu paliły się już trzy urządzenia od bardzo znanych producentów i raz naprawdę mało brakowało do pożaru z prawdziwego zdarzenia; zdarzyło się też, że bardzo drogi wzmacniacz dzielony[1] renomowanego producenta poczęstował składową stałą bardzo kosztowny głośnik innego, co słychać było aż na ulicy. Umówmy się, lub może lepiej – przyjmijmy do wiadomości – że branża audio to nie przemysł samochodowy ani lotniczy, a i tym przecież przytrafiają się makabryczne wpadki w rodzaju samozapłonów, zawodzących hamulców czy pękających poszyć.
Cały ten passus mógłbym pominąć, ale samo Divaldi zwraca uwagę, że jego wzmacniacz nie jest konstrukcją przydomową, a spełniającym najwyższe standardy i uzyskującym międzynarodowe atesty produktem przemysłowym. Od swojej strony mogę dodać, że żadna awaria tego akurat wzmacniacza u mnie nie wystąpiła, a od startowego dla słuchawkowych 2014 roku cały czas mam w użyciu któregoś przedstawiciela klanu słuchawkowych Divaldi.
Parę słów przypomnienia, jako że czasu zbiegło niemało. Marka Divaldi starowała rynkowo w 2010 od serii produktowej Burgund, obejmującej gramofon, przedwzmacniacz, końcówkę mocy i zestaw głośnikowy. Wszystkiego tego miałem okazję słuchać zarówno całościowo jak na wyrywki i powiem, że naprawdę szkoda, iż nie weszło to bractwo do dużej produkcji, mimo iż urządzenia nie były tanie. Gdzieś to migało na AVS, cały czas miało już, już ruszać szerszym frontem na rynek, ale faktyczną mocną obecność rynkową zaznaczały się dopiero kolejne wersje słuchawkowych Divaldi AMP. Małe wzmacniacze tranzystorowe, szczycące się mimo mikrych gabarytów przynależnością do najwyższej ligi high-end i wyróżniające powierzchownością niemożliwą do zapomnienia, zaznaczyły obecność rynkową i odcisnęły się wizyjnie. Kto raz zoczył słuchawkowego Divaldi AMP, z pewnością go zapamiętał, swój niecodziennie efektowny wygląd wzmacniacz zawdzięcza światowej klasy designerowi, Piotrowi Jagiełłowiczowi.
Mały ale masywny stworek z dużym, podświetlanym potencjometrem na płaskim wierzchu, odznacza się byciem nietuzinkową mieszaniną płaszczyzn, kół i łuków – formą bez przesady rzeźbiarską na użytek architektury zewnętrznej. Wewnętrzna nie chce być gorsza, to tranzystory w czystej klasie A układu dual-mono, dające dużą moc wyjściową. Stop jednak, bo za chwilę nie będzie o czym pisać w rozdziale o technice, więc tylko jeszcze rzucę, że małe cacko poprzez zewnętrzny zasilacz osiąga dużą moc, zdolną napędzać do maksymalnych prędkości niemalże każde słuchawki, do średnio dużych każde.
[1] Nie ma jego recenzji, nie ma więc co się domyślać wertując teksty zrecenzowanych.
Technika
Oprócz Jagiełłowicza, który za projekt obudowy otrzymał prestiżową nagrodę IF Design Award 2017, trzeba wymienić konstruktorów wnętrza – Włodzimierza Divala i Waldemara Łuczkosia; to im zawdzięczamy obwód zdolny się schować w tak niewielkim pudełku, mimo iż cały reprezentuje topową elektronikę. I od razu dopowiem, że zwłaszcza z najnowszymi słuchawkami flagowymi japońskiego Final będzie to uczta brzmieniowa.
Ten obwód był zmieniany przy okazji kolejnych wersji, a przywracając do porządku kolejność przyczynowo-skutkową: kolejne wersje odpowiadały kolejnym przeróbkom. Pierwszym usprawnieniem, tyczącym jeszcze AMP 01, było dodanie obwodu gramofonowego przedwzmacniacza, co wobec małości urządzenia zdawało się czymś niemożliwym, a jednak. Dla tej przyczyny z tyłu były dwie pary wejść RCA i chromowany przełącznik trybów: słuchawkowy wzmacniacz/gramofonowy przedwzmacniacz, co jednak dotyczyło wersji dawniejszych, obecna AMP-05 przedwzmacniacza już nie ma. Wcale to nie zredukowało ilości przełączników do zostawienia jednego, odpowiadającego za włączenie. Nawet na odwrót, Divaldi AMP-05 SE przełączniki ma trzy. Pozostawiono oczywiście włącznik, po aktywacji którego podświetla się duże pokrętło ulokowane płasko na wierzchu, stan aktywności ogłaszając. Prócz niego – ulokowanego po prawej – na lewym skrzydle przełącznik HIGH/LOW dwustopniowego dawkowania mocy, a między nimi line1/line2 – przełącznik między wejściami. Dwa wejścia bowiem pozostały, ale tylko line2 jest wciąż typu RCA, a równoważne line1 przez jack 3,5 mm.
Wzmacniacz przystosowano do współpracy z odtwarzaczami CD, konwerterami DAC, tunerami radiowymi i magnetofonami – automatycznie rozpoznaje źródło i optymalizuje pracę. Obwód na płytkach PCB oparto na montażu z użyciem zarówno technologii przewlekanej THT (Through-Hole Technology) jak i powierzchniowej SMT (Surface-Mount Technology), przy czym wszystkie elementy nie tylko są gatunkowe, ale także przez producenta selekcjonowane i parowane.
Na czym dokładnie polegały przejścia pomiędzy wersjami, to oczywiście słodką tajemnicą twórców; tyle się zdołałem dowiedzieć, że w wersji AMP-05 SE obwód wzbogacono o dodatkowe układy, zapewniające mniejsze zniekształcenia i wzrost elegancji brzmieniowej, a okablowanie wewnętrzne oparto o lepsze przewody.
Nim przejdziemy na front urządzenia, musimy wpierw zajrzeć pod spód, bo tam oprócz czterech nóżek z pochłaniającego drgania elastomeru na samym środku maleńka dziurka, w której manipulując dołączonym kluczem trzpieniowym możemy regulować balans kanałów, co opisano nazwą funkcji i oznaczono stronami L – R.
Nareszcie lądujemy na przodzie, gdzie aż trzy gniazda słuchawkowe, ale – Uwaga! – obciążyć naraz można jedno. Te trzy to pośrodku symetryczny 4-pin, po prawej symetryczny Pentacon, po lewej duży jack. Chwilową moc szczytową te symetryczne mogą oddać rzędu aż 2,0 W, ale średnio przy dużej głośności będzie to o połowę mniej, a przełączenie regulatora mocy na pozycję LOW spowoduje spadek głośności o 6 dB. Ta właśnie możność spadku mocy, i co za tym idzie dopasowania się do słuchawek o dużej skuteczności (nawet takich o impedancji zaledwie 8 Ω), miała być jednym z wyróżników wersji SE (Special Edition), ale ostatecznie zrezygnowano z wersji uboższej – wszystkie AMP-05 są i pozostaną SE.
Sygnał na całej długości, jak również zasilanie, rozdzielono stronami, co zapewnia redukcję zniekształceń i bezpieczny zapas energii. Na rzecz poprawy osiągów Divaldi AMP-05 SE ma nową płytę główną i nowe rozwiązanie sztucznej masy; prace nad udoskonaleniem konstrukcyjnym zajęły przeszło dwa lata.
Ostała się forma obudowy, w której nic nie ma do poprawy; wzmacniacz ma za wyróżnik finezyjną bryłę, wycinaną numeryczną frezarką z jednego bloku aluminium. Wykończenie zasadniczo jest czarne z dodatkiem do wyboru złotych, srebrnych, miedzianych, tytanowych lub jeszcze innych kolorystycznych wstawek zdobniczych, w postaci szlaczka przy podstawie i różnej barwy płyty wierzchniej oraz wierzchu pokrętła. To osadzono we wgłębieniu, tak że w ogóle nie wystaje, mimo to łatwo je uchwycić dzięki obszerności krateru. Samo ono zaskakująco duże i chodzące z należnym oporem, który przyjemnie się wyczuwa.
Pozostała ostatnia kwestia, a mianowicie zasilacza. Wydawać by się mogło prosta, tymczasem wcale nie. Albowiem zasilacze w ofercie producenta dwa, a sam dodałem trzeci. Dopasowany wizualnie zasilacz może stanowić podstawę i jak sam wzmacniacz jest kunsztowny, ale już nie stanowi obligo, inny może go zastępować.
Parametr mocy to 16 V AC, i w tym wypadku to AC nie wymaga uwagi, jako realizowane przewodem prosto od gniazdka w ścianie. Nie ma też co się przykładać myślowo do ewentualnego zamiennika, którym duży zasilacz nagniazdkowy, wypróbowany jakościowo i alternatywnie oferowany przez producenta. Alternatywa poprawia osiągi w oparciu o większy transformator, nie psuje też wyglądu, bo nie będzie widoczna. Uwagę należy natomiast wytężyć przy ewentualnym zakupie własnym wysilonego zasilania, bo gdyby użył ktoś DC… Sam wystarczająco uważałem, wybierając masywny, wielkości kilogramowej torby cukru niskoszumny zasilacz BOTW AC holenderskiego Sbooster, w którym już nie na żarty duże trafo i odpinany, trzyżyłowy kabel do podpinania w ścianę. (Cena: 1649 PLN) To on stanowił będzie punkt odniesienia dla nagniazdkowego z kompletu, a tego stanowiącego podstawkę już sobie darujemy, wierzcie mi, jest najsłabszy.
Ostatnia rzecz, już całkowicie zewnętrzna, to kształt opakowania. Tym podłużne pudełko z pancernie grubej tektury, pociągniętej spokojną, zmatowioną czerwienią IndianRed – jako że spokojne czerwienie, takowe też bywają. W pudełku czarny profil z pianki, uwzględniający kształt wzmacniacza oraz zasobnik na zasilacz.
I rzecz całkiem na koniec, taka już nie fizyczna, ale też i nie abstrakcyjna, a mianowicie cena. Divaldi AMP-01 startował poniżej pięciu tysięcy, w kolejnych wersjach cena rosła. Kto pragnie przy tej pierwszej zostać, może za nią go wciąż kupować, bo pozostał w ofercie i oprócz bycia czarnym może być cały biały. Natomiast AMP-05 poszybował cenowo aż na respekt budzące 11 800 PLN, i o ten respekt właśnie szło. Wzmacniacz w znaczącej części sprzedaje się za granicą i to zagraniczni dystrybutorzy optowali za wyższą ceną, mającą obok kunsztownej formy podkreślać prestiżowość nabytku, wzmagając u zasobnego kupującego poczucie wchodzenia w posiadanie czegoś naprawdę nieprzeciętnego. Ten bowiem prycha na to, że dany produkt nie jest tani, on przed taniością wręcz się wzdraga, tanie rzeczy go nie obchodzą. Nabywa same wartościowe, a te – wiadomo – tanie nie są. Tym samym wyszedł Divaldi AMP-05 SE poza horyzont poszukiwaczy tzw. okazji cenowych, jego okazyjność tkwi w niecodziennej powierzchowności i nadzwyczajnej postaci dźwięku, a nie w okazyjnej cenie.
Dźwięk
RAAL Immanis
Zacznę od wysokiego C, które staczając się w język plebejski można zamienić na „z grubej rury”. A bez wikłania się w zawiłości najróżniejszych potocznych określeń powiem, że zacznę od słuchawek RAAL Immanis, które zrobiły w ostatnim czasie oszałamiającą karierę, wielu chce widzieć w nich najlepsze i spośród przeszłych, i obecnych. Sam pod tym się nie podpiszę, ale że są nadzwyczajne, to nie ulega wątpliwości. Nie ma takiego parametru, który by je osłabiał, jest za to wiele wynoszących. Ale żeby faktycznie tak było, coś musi być wstępnie zrobione, a nie jest to coś oczywistego. Recenzenci i użytkownicy donoszą, że trzeba im zapewniać cieplarniane warunki odnośnie toru – i to jest oczywiste, bo nie było w słuchawkowej historii wielu, które na wzór Grado RS1 potrafiłyby grać z pudełka zapałek i też wszystko było w porządku. RAAL Immanis z całą pewnością do takich nie należą, lecz mam na myśli inny warunek. Warunkiem tym zastąpienie dostarczanego z nimi kabla pomiędzy nie a adapter, kabla Star-8 Mk II Silver, wcześniejszym takim Mk I, noszącym oznakowanie prostsze, po prostu Star-8 Silver. Kablem cieńszym i nakrapianym dwukolorowo, a dokładniej czerwienią i bielą na zasadniczej czerni. Kablem dającym coś szalenie istotnego, a mianowicie intensywniejszy, wyżej idący sopran. Co wnosi do postaci brzmienia rzeczy o tak kluczowym znaczeniu, jak dopieszczenie wokali, przydanie obszarowości bezkresu i dopełnienie do pełnej skali opisowej roli pogłosów. Brzmienie z nowego Mk II jest masywniejsze i ociężałe, czego nie należy mylić ze spowolnieniem, ponieważ jest bardzo szybkie, ale niezdolne do szybowania. A mówiąc bardziej brutalnie – jest przyziemne. Nie smakowało mi i nic nie sprawi, by stało się inaczej, chyba że kabel ten po nie wiem jakim czasie pracy przeistoczy się w Mk I. Odnośnie którego z mojej strony jedna uwaga mogąca wydać się krytyczną, ale sam tego tak nie widzę. Z tym Mk I kluczowe dla oceny sybilacji nagranie „Sweet Jane” Cowboy Junkies pokazywało swoje sweet na samym skraju syku węża, ale to był jedyny wyjątek, a na odwrotnej stronie korzyści bez porównania większe.
No dobrze, ale przecież nie mamy za temat RAAL Immanis… Rzeczywiście, nie mamy, lecz z ich okablowaniem wiąże się należąca do sprawy historia. Naczytawszy się o poprawach przynoszonych przez doskonalszy Mk II, a przede wszystkim nie mając do dyspozycji starszej alternatywy, posłuchałem tych RAAL Immanis rzecz oczywista z nim, tyle że to był początkowo Divaldi AMP-04. I bardzo prędko, i jakże błędnie, doszedłem do mylnego wniosku, że co jak co, ale Divaldi i Immanis nie będą chodzić w parze. Tymczasem ze starszym Star-8 Silver (ale nie z nowszym Star-8 Mk II Silver) para Immanis-Divaldi jest niczym na wystawę. Z tym, że jeszcze ona lepsza, gdy miejsce AMP-04 zajmie AMP-05. Żadna to strata, AMP-04 nie jest rynkowo dostępny, dobrze więc, że to AMP-05 podobał mi się bardziej. I na nim się skupiając mogę, a nawet muszę napisać, że przy przetworniku Phasemation i bardzo dobrym, ale wcale nie maksymalnie drogim okablowaniu, grało to na najwyższych obrotach. Długie godziny słuchałem, nie mogąc się oderwać, a przecież mając za plecami aparaturę, że klękajcie narody. Wcale mnie do niej nie ciągnęło, rozparłem się wygodnie przy komputerowym ekranie – i raz plik z dysku, a raz z TIDAL, a raz dla odmiany z YouTube – raczyłem się muzyką. Taką o doskonale dobranej masywności, że z jednej strony dociążenie, a z drugiej lotna forma. Taką, że czernie tła i światłocieniste wizje, ale tak osadzone w realiach, że wcale o tym się nie myśli, tylko ze smakiem przyswaja. Bas? Bas intensywnie obecny – szybki, duży, trójwymiarowy i do tego jeszcze wyraźny, odznaczający się znakomitą fakturą i unikaniem przesady. Tam, gdzie go z innymi słuchawkami potrafiło brakować, z tymi był jak należy, a tam, gdzie nagraniowo wykazywał przesadę, z tymi w przesadę nie popadał. Na drugim skraju sopran, który przy Star-8 Silver był popisowo – namiętnie wręcz – dochodzący do swoich szczytów, zdobiąc muzykę tym wszystkim, co sopran może ofiarować. I znowu żadnej przesady, nawet archiwalne nagrania z koloraturowymi sopranistkami były nie tylko jadalne, ale wręcz apetyczne. Głupio się wyraziłem, bo „apetyczne” nie pasuje, jako nazbyt trywialne – były bogate duchowo i intensywne przeżyciowo. Czuło się w nich zarówno upływ lat z widzeniem ich minionych czasów, jak i znakomitość rzemiosła wielu dawnych śpiewaczek.
A pogłos, a doznanie bezkresu, a pokazowe ekscytacje? – to wszystko na szczytowych poziomach, o co podczas pierwszych z nimi kontaktów słuchawek tych nie podejrzewałem. A pomiędzy skrajami prawdziwy Kwiat Sekretu (że skubnę od Almodovara) – wokale tak nasycone indywidualną esencją, że wstaje się i bije brawo. Kontakty międzyludzkie nawiązywane zarówno w odniesieniu do naturalności głosów, jak i niesionych przez nie emocji, pozwalały jedynie chwalić, nie było w tym nawet cienia jakiegokolwiek pejoratywu. A na ozdobę, i niemałą, fantastyczna rozdzielczość i rozpoznanie szczegółów – warstwa wtrącanych dźwięków – całego tego szumu tła, stukania, westchnień czy nabierania oddechu – to wszystko lubiący tego doznać dostają w dawce XD, o ile nie jeszcze większej.
Czyli co? Czyli perfect? No tak, nawet mierząc w najwyższych kryteriach było to pokazowe granie, i kto choć raz w życiu takiego nie słyszał, z pewnością byłby w szoku. Jednocześnie uwaga, na duchu podnosząca, że nie tylko przy drogich lampach SET czarować te Immanis mogą. Nie są tak potęgowe jak Spirit Torino Valkyria i tak scenicznie niesamowite jak AKG K1000, ale ogólnie fantastyczne, między innymi z tym Divaldi. A on przecież nie za sto tysięcy, ani nie za pięćdziesiąt, ani dwadzieścia nawet…
AudioQuest NightHawk
Ze słuchawkowego Olimpu zeskoczmy do cenowego przyziemia. Dlaczego tak lubię te słuchawki i dlaczego tak ich nie lubię? Lubię, bo dają fantastyczne brzmienie, nie lubię, bo ich nie ma. Dlaczego Sennheiser HD 600 mogą tak długo trwać rynkowo, a te znikły tak prędko? Nie powiedziano nam tego, znikły sobie i już. Ale kto kupił, ten posiada, sam przezornie kupiłem. Mając stale używam, tej recenzji też się przydały. Faktem, że nie popisały się aż taką głębią przenikania w materię brzmieniową, tak wyrafinowaną umiejętnością podziału na poszczególne dźwięki, taką też samą głębią brzmienia i aurą wokół dźwięków, niemniej ciągle to była muzyka wysokiego lotu. Nieznacznie tylko bledsza i mniej poseparowana na poszczególne brzmieniowe frakcje, niemniej wciąż intensywnie basowa, strzeliście sopranowa i analogowo bez zarzutu. Nie aż tak całkowite nasycenie i finalna precyzja, ale wciąż to tak dobrze brzmiało, że siadać, nic nie gadać, słuchać.
Ultrasone Tribute 7
Kiedyś flagowe, nadal brzmieniowo unikalne studyjne Ultrasone, nie miały już problemów ze spadkiem nasycenia. Miały natomiast niewielki problem z kontrolą swego basu, który basową nutą trochę podbarwiał tony średnie. Niemniej – a przy tym mimo tego, że w pauzach pojawiało się mruczenie – słuchanie okazało się lepsze niż z NightHawk i nie gorsze niż z RAAL. Zarazem stylistycznie inne.
Nasycenie i moc basu to czynniki kluczowe, decydujące w zasadniczym stopniu o intensywności przeżycia. A że basowi towarzyszył przyrost głębi brzmieniowej, energii oraz drajwu, tym bardziej było to kluczowe. Towarzyszyły też piękne pogłosy, przydające postaci brzmienia dodatkowego wymiaru, a na decydujący stylistycznie dodatek otaczał to wszystko surowszy niż u pozostałych klimat, stanowiący przeciwny biegun tego, co zwiemy łagodzeniem. W moim postrzeganiu muzyki suma tego to coś, czego najbardziej lubię słuchać, a co żadną nowiną, jako że fun factor tych Ultrasone zawsze był uważany za maksymalny. I odnośnie jedna uwaga – to wszystko nie układało się w perfekcyjną całość na jedno pstryknięcie palców; producent oswojenie z układem Ultrasone S-Logic szacuje na siedem minut, po takim mniej więcej czasie lepsze okazywały się też wybrzmienia – snucie muzycznych wątków pokrewne było temu z RAAL, a bas jeszcze intensywniejszy. Wahadło skali częstotliwości wahało się więc jeszcze szerzej, nieznacznie mniej po drodze akcentując centrum, ale i tu indywidualne esencje głosów i wszelkie odcienie ich barwy znajdowały dobitny wyraz.
Krótko mówiąc to brzmienie miało dryg, gęstość, jazdę, maksymalnie skumulowaną energię, ciemną z błyskami sopranowego światła aranżację i pokazową głębię esencji. Może i bas trochę swawolił, chociaż po oswojeniu to znikało, za to poryw… – tego nie dawało się obejść, trzeba było w tym siadać. Rock – istna petarda; elektronika – wielkopolowa; symfonika – zgniatająca; wokal – dożylny, ciemny, gęsty, brany z sal pod gotyckim sklepieniem intensyfikującym rewerby; fortepian – jak organy; organy – jak filary nieba.
– I żeby gorzej nigdy nie było, to lepiej już nie musi. Pięćsetwatowe głośniki tak grają: ściany się kruszą, żywioł.
Dan Clark Audio STEALTH
Jak Ultrasone mistrzami basu i mieszających światło z mrokiem gęstych klimatów echowych, tak STEALTH mistrzami czystości, wyraźności, dokładności i przejrzystości. Medium czyste jak łza, rozdzielczość jak u RAAL, to samo głębokie przenikanie muzycznej materii i rozpoznanie dźwiękowych barw. Same te dźwięki nieco zaś mniejsze, lżejsze, kruchsze, ulokowane trochę dalej i bardziej wzięte w perspektywie, bez takiego poczucia bliskości. Z wszystkiego tego brzmienie przywołujące w pierwszych chwilach na myśl dobry układ tych słuchawek z Divaldi – ta czystość, brak zniekształceń! – jednakże rock okazał się za lekki, a symfonika nie tak walcująca jak z Ultrasone ani z RAAL. Tak więc z Divaldi DCA STEALTH tak raczej do muzyki popowo-rozrywkowej, a jak poważnej, to kameralnej, a nie opartej na mocy.
HiFiMAN Susvara
Ku niekłamanemu memu zaskoczeniu Divaldi bez problemu poradził sobie z Susvarami; i to do tego stopnia dobrze, że nastąpiła wymiana – on dał im szybkość i dynamikę, one jemu masywność i barwę. Pełne w obliczu tego zaskoczenie, bo szybkość i dynamika u tych pierwotnych Susvar „Veiled” to dla wzmacniaczy tytaniczna praca; sam producent powierzył jej wykonanie wzmacniaczowi o mocy 50 W na kanał. A tu 2,0 W mocy muzycznej zupełnie wystarczały, mimo użycia kabla o bardzo dużej pojemności, autorstwa tak nawiasem Waldemara Łuczkosia, czyli współtwórcy wzmacniacza. Na pierwszy rzut muzycznego ucha brzmienie było bardzo podobne do otrzymywanego z RAAL, ale najbardziej przy srebrnym całym u tych RAAL okablowaniu. Kiedy pomiędzy wzmacniaczem a adapterem zjawiał się kabel miedziany [2] (brzmienie z którym wolałem), RAAL stawały się spokojniejsze w wyrazie i bardziej zaokrąglające dźwięki, jako analogicznie wyraźne, a równocześnie mniej wyrywne. Jako też bardziej analogowe (bardziej od Susvar!) i odnośnie faktury brzmienia trochę też bardziej pastelowe; mniej mające sopranowego połysku, co przy przejściu na srebrny kabel ulegało zmianie – pastele zastępował blask, a analogowość stawała się nie lepsza niż Susvar. Przy miedzi zaś większe nasycenie i większa koncentracja na melodii niż rozdzielczości i drajwie, podczas kiedy ze srebrnym kablem pomiędzy wzmacniacz a adapter nie dałbym głowy, że (pomijając inne czucie na głowie) zdołałbym w ślepym teście odróżnić RAAL Immanis od Susvar okablowanych Tonalium przy napędzaniu przez Divaldi.
Final D8000 PRO Da Capo
Na koniec coś specjalnego, początkowo nieobecnego, sprowadzonego intencjonalnie. Wieść niesie, za moją i nie tylko sprawą, że te słuchawki, a precyzyjniej wszystkie Final, ze wzmacniaczami Divaldi wyjątkowo się lubią. Nie inaczej też w tym wypadku, a więc sytuacji współpracy świeżej daty flagowców; Divaldi AMP-05 i Final D8000 PRO Da Capo to debiutanci rynkowi i flagowe wyroby zarazem; musiały się tu spotkać, co wymagało kuriera. Nie po próżnicy pan Kurier styczniową porą się trudził, dostarczył coś bardzo potrzebnego. Po podłączeniu Final Da Capo (które wcześniej grały już u mnie z Divaldi, ale z AMP-04) od razu wylądowałem na obszarze niecodziennej przestrzeni – takiej wyjątkowo rozległej i wyjątkowo otwartej. Półzamknięte topowe Final sprzedają takie brzmienie, jakby nie tylko były otwarte, ale wzorem K1000 nawet nie przylegały do głowy. Odrobineczkę z tym ostatnim przesadzam, aż tak otwarte nie są, niemniej poczucie otwartości oferują niezwykłe. Dawne Stax SR-Ω i Grado GS1000 będą się tutaj kłaniać, ale o ile obszarowo podobne, to co do stopnia otwartości nie powiem, zbyt dawno miałem do czynienia. Nie o takie porównania jednak nam tutaj idzie, a o wybory realne. Jak zatem to się miało do Susvar i RAAL Immanis? Otwartość i bezpośredniość Final niewątpliwie była największa, przy jednocześnie większej niż u Susvar naturalności, pozbawionej ocieplania i czarowania. Odnośnie porównania z RAAL, podobny styl traktowania muzyki, analogiczny jak u nich nacisk na wyjątkowo dokładne opowiedzenie każdego jednego dźwięku. Tyle że scena dla tych dźwięków w przypadku Final głębsza i jednocześnie mniejsza dawka ciepła niż kiedy RAAL z miedzianym kablem pomiędzy wzmacniacz a adapter. No cóż, flagowe Final PRO Da Capo srebrny kabel mają firmowy, co nie oznacza chłodu, ale oznacza neutralność; temperaturę proponowaną bardziej jak późną wiosną na dworze, a nie domową przy kominku. RAAL wprawdzie też muzyki nie grzeją jak płonące polana, ale trochę przy tym miedzianym okablowaniu środowisko miały cieplejsze i mocniej ocienione, co je czyniło bardzo zbliżonymi do Susvar okablowanych Tonalium. Można to woleć, można nie, a najważniejsza analogia z dopowiadaniem dźwięków do końca, tak jakby jedne i drugie (RAAL i Final) w porównaniu do pozostałych dostały od jury więcej czasu na opowieść o swoich brzmieniach, pomimo że de facto żadnego wydłużonego czasu, tym bardziej spowolnienia. Nie działo się nic okropnego, czym ongiś traktowały słuchających Sony MDR-CD3000, jakże boleśnie potrafiące krzyżować piękno brzmienia ze spowolnieniem biegu. Spowolnienia u słuchawek planarnych ani wstęgowych z natury rzeczy nie występują, a jedynie precyzja pracy membran RAAL Immanis i Final D8000 Da Capo PRO pozwala im mimo szybkiego tempa mieścić w nim tak rozległe opowieści. Divaldi jeszcze dopomagał, jednym i drugim podsuwając wigor i jednocześnie skrupulatność. Pozostawał więc wybór między nieco innymi scenami, innymi temperaturami i większym u RAAL naciskiem na analogowość, u Final na bezpośredniość i otwartość. Susvary były bardzo bliskie obu, a Ultrasone, które także ogromnie mi się podobały, dalece inne stylistycznie.
Z firmowym zasilaczem
Na koniec raz jeszcze sprawdziłem zasilacz nagniazdkowy z kompletu, pochodzący od chińskiej firmy Grees. Całkiem on jest masywny (460 g) i ma na grzbiecie czerwony włącznik kołyskowy, nie musi więc być stale pod prądem. Na tle mogącego uchodzić za referencję wielokrotnie większego Sboostera okazał się niemal dorównujący mu pod względem barwy, analogowości i generalnie elegancji, ale wyraźnie ustępujący w odniesieniu do dynamiki, i mniej, ale też, zakresu rozwartości pasma. Brzmienie poprzez Sbooster pojawiało się żywsze, bardziej skrzące i obfitsze basowo, też wyczuwalnie sopranowo. Kto zatem skupia się na elegancji, a dynamika nie jest dla niego kluczem, temu Grees może wystarczyć, ale do pełni dynamicznego szczęścia i rozmachu na skrajach pasma Sbooster chcącym się przyda, co przy jego umiarkowanej cenie wydaje się grą wartą świeczki.
[2] Tylko domyślam się, że miedziany, może tylko z innego srebra.
Podsumowanie
Dylemat. Na szali zasług wygląd i znakomite brzmienie. Na szali przewin cena. Nie byłaby tak drastyczna, gdyby nie skok aż taki. I fakt, pierwszego Divaldi AMP wciąż można kupić po starej, ale prawie tak samo wyglądający najnowszy, wizualnie bogatszy jedynie o spodni szlaczek i wierzchni sznyt kolorystyczny, dwa i pół raza podskoczył. Odrzucając wszystko poboczne, tak naprawdę na swą obronę ma nie ten wzbogacony wygląd (jak dla mnie nieprzydatny, osłabiający siłę wyrazu), a ważki techniczny argument wyszukany podczas odsłuchów: to z nim referencyjne RAAL Immanis okazały się grać popisowo, także to on do pełnej wydolności oraz sprawności dynamicznej wysterował Susvary. Poza tym ma symetryczne gniazda wyjściowe, a mimo że bez takich wejść, i tak poprawia to kompatybilność użytkową. Ale gros zasług w samym brzmieniu; te dwa z górą lata spędzone nad doskonaleniem toru zaowocowały nową płytą główną, nowymi komponentami i wydłużeniem obwodu o dodatkowe układy, a wszystko to nie na papierze, a faktycznie dało poprawę, zwłaszcza odnośnie większych głośności. Z tym że, nie oszukujmy się, pełnej skali poprawy zasmakujemy dopiero przy zasilaczu takim jak użyty przeze mnie spoza kompletu Sbooster, co dodatkowo dźwiga koszty, aczkolwiek już nie drastycznie. Cały czas trzeba przy tym mieć świadomość dwóch zasadniczych rzeczy: Primo, tak dobre słuchawkowe wzmacniacze z reguły o rzadkich odstępstwach radykalnie więcej kosztują. Secundo, to bez mała wyłącznie duże kloce, pod które trzeba dużo miejsca, gdy ten sam w sobie jest malutki – zasilacz można stawiać na podłodze albo za monitorem. Ta małość jakże użyteczna i jakże luksusowa, bez obawy o popełnienie błędu można powiedzieć, że tak wyszukanego wzornictwa nie znajdziesz w żadnym słuchawkowym wzmacniaczu. Budzi ono pewien niepokój swą radykalną innością, ale po chwili doceniamy jego bezprecedensową niezwykłość. Świetnością także wnętrze – tak samo jak we wzmacniaczu Aura Rebirth, który dopiero co opisałem, mamy do czynienia z obwodem tranzystorowym nie bojącym się wysokiej głośności, mimo nieobecności mocowej rezerwy setek watów. Te nieparzyste harmoniczne, które u tranzystorów przy większych obciążeniach głośnościowych dużo prędzej niż w lampach kłują, toteż ratunkiem niskie obciążanie ogromnych zasobów mocy, tego pociągającego duże rozmiary i koszty rozwiązania w małym Divaldi nie ma. On jest jak Pan Wołodyjowski – mały, ale zabójczy. W jaki sposób to osiągnięto, tego powiedzieć nie umiem, ale sprawdziłem i tak jest.
W punktach
Zalety
- Wyjątkowy, jedyny taki wygląd.
- Z małego ciała duża moc.
- Ta moc stoi za brzmieniem bezdyskusyjnie high-endowym.
- Mającym wszystkie odnośne zalety bez widocznych towarzyszących wad.
- Analogowość.
- Dynamikę.
- Głębię kolorów.
- Indywidualizm głosowy.
- Wybitną szczegółowość.
- Pełną gamę fakturowania.
- Bardzo szeroki zakres pasma.
- Naturalizm.
- Zatopienie w muzyce.
- Dobre operowanie światłem i pogłosem.
- Rytm.
- Szybkość.
- Potęgowość.
- Muzyczne tętno.
- Pietyzm.
- Filigranowość.
- Dopieszczanie melodii.
- Bezproblemową współpracę nawet z najtrudniejszymi słuchawkami.
- Brak charakterystycznych dla tranzystorów zniekształceń przy wysokich głośnościach.
- Zewnętrzne zasilanie otwiera zapoczątkowaną kiedyś przez Naima drogę do podwyższania jakości przez stosowanie coraz lepszych.
- Wiele rodzajów wykończenia.
- Trzy słuchawkowe wyjścia.
- Dwa stopnie wstępnego wzmocnienia zapewniają kompatybilność.
- Regulacja balansu kanałów. (Rzecz rzadka, a czasem potrzebna.)
- Wyraźnie poprawiona wersja wzmacniacza o długiej, sprawdzonej obecności rynkowej.
- Od dużej, renomowanej firmy.
- Same markowe podzespoły, selekcjonowane i parowane.
- Made in Poland.
- Szeroka dostępność.
Wady i zastrzeżenia
- Taniość to nie tym razem.
- Śladowy brum przy słuchawkach o dużej skuteczności.
- Nie można jednocześnie obciążać więcej niż jednego gniazda.
- Dwa zasilacze do wyboru, ale żaden z nich optymalny.
Dane techniczne:
- Moc wyjściowa: 0,9 W
- Moc muzyczna: 2.0 W
- Impedancja słuchawek: 16 – 600 Ω
- Pasmo przenoszenia: 20 Hz – 20 kHz /0,5dB
- Wzmocnienie napięciowe stopnia mocy: 20 dB
- Wejścia: 1 x RCA; 1 x jack 3,5 mm stereo
- Wyjścia: 4-pin, Pentacon 4,4 mm, jack 6,35 mm (opcjonalnie jack 3,5mm)
- Zasilanie: 16 V AC
- Pobór prądu: 1A max.
- Pobór mocy: 15 W max.
- Obciążalność wyjść: Max. 0,5A / kanał (impuls)
- Wymiary: 115 x 55 x 102 mm
- Waga: 0,7 kg
Cena: 11 800 PLN
System
- Źródła: PC, Cairn Soft Fog V2 z przetwornikiem Phasemation HD-7A
- Kabel optyczny: WireWorld Supernova 7 Glass Toslink
- Kabel LAN: Ayon Audio Pearl
- Kabel USB: Fidata HFU2
- Kabel koaksjalny: Hijiri HDG-R10
- Wzmacniacze słuchawkowe: ASL Twin-Head Mark III, Divaldi AMP 05, Phasemation EPA-007, VivA Audio Egoista 845
- Słuchawki: AudioQuest NightHawk (kabel FAW Hybrid), Dan Clark Audio STEALTH (kabel Tonalium-Metrum Lab), Final D8000 PRO Da Capo, HiFiMAN Susvara (kabel Tonalium-Metrum Lab), RAAL Requisite 1995 Immanis, Ultrasone Tribute 7 (kabel Tonalium-Metrum Lab).
- Interkonekty: Next Level-tech ETHER, Sulek RED, Tellurium Q Black Diamond.
- Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Harmonix X-DC350M2R, Illuminati Power Reference One, Sulek 9×9 Power
- Listwa: Sulek Edia
- Kondycjoner masy: QAR-S15
- Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS
- Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Harmonix SF-200, Solid Tech „Disc of Silence”
Na ostatnim AVS rzuciłem uchem i naprawdę dawał radę. Zapytałem Pana od producenta (ale nie Pana Waldemara, bo go tam nie widziałem) ile za to cudo, odpowiedział, że 10 000 PLN. No widzę, że cena uległa aktualizacji 🙂
No cóż – ceny wzmacniaczy słuchawkowych są dziwne, są dziwne, są dziwne…
12 000 za tę popielniczkę? Heh 😛
Nie opowiadaj. Wzmacniacz ma zewnętrzny zasilacz, a ten może być bardzo duży. To analogia z Naim Headline, który też był malutki, a z wielkim zasilaczem kosztował 32 tys. PLN.
Przepraszam za czasową dziurę, ale karta graficzna padła, a kupno nowej bezgłośnej nie jest niestety kwestią udania się do sklepu. W dzisiejszych czasach, jak chodzi o podzespoły komputerowe, na półkach nic nie ma.
Witam.Z opisu wynika, że lubi Pan i ceni AudioQuest NightHawk.Czy mógłby Pan podać nazwę słuchawek które brzmią podobnie jak NightHawk ale dają jeszcze lepszy jakościowo dzwięk a nie kosztują fortuny?
Nie natrafiłem na takie słuchawki. Pytanie tylko, gdzie stawiamy granicę cenową.
Bardzo dziękuję za odpowiedź.Dla mnie granicą to 10 000 zł
https://www.audiosystem.com.pl/produkty/gs3000x/
Targować się o cenę, może coś spuszczą.
Panie Piotrze a czy mógłby Pan wskazać słuchawki do 5 tys. zł o brzmieniu jak w naszej korespondencji?