Recenzja: Ayon CD-T II Signature Reference Transport

Brzmienie

Rzut oka do środka.

   Jak dobrze od czasu do czasu móc się uwolnić od komputerowych klamotów i przenieść na łono audiofilizmu klasycznego. Odtwarzacz i wzmacniacz plus kolumny lub słuchawki – i wszystko już mamy gotowe. Tak nawiasem trzy najmodniejsze teraz literki USB wywołują już u mnie alergię, i to bynajmniej nie z tego względu, że można z nich układać skróty UB i SB. Kłopotów jest ze znaczonym nimi transferem co niemiara; wyczyszczenie tego sygnału nieustannie stanowi problem. To jednak patologia tycząca samego przetwornika Sigma, a my używamy go teraz (o radości!) wyłącznie do skompletowania niezależnego od USB odtwarzacza. Jednak kwestia transferu i tak nas nie minie, bo jak już wyłożyłem w dziale technicznym, Sigmę z CD-T II da się łączyć na mnogość trybów. W przypadku poprzedniej recenzji tego zestawienia, tyczącej modelu CD-T I a nie II, najlepszy okazał się transfer po kablu ethernetowym I2S, ale wówczas rozporządzałem bardzo wyszukaną łączówką od Acoustc Revive, a teraz tylko zwykłą. W tej sytuacji I2S nie okazało się liderem, a chociaż wraz z DOT oferowało wysoki poziom, dwa inne łącza wysunęły się przed nie.

Dostałem zatem sytuację złożoną, w postaci dwóch liderów, wymagającą uściślenia. Natychmiast więc uściślam: te złącza to BNC i AS/EBU, a bycie całkiem na czele w każdym z obu przypadków motywowane jest czym innym. AS/EBU okazało się bowiem pasować najlepiej do wielu słabszych nagrań niezależnie od muzycznego gatunku i trzy są tego przyczyny. Po pierwsze lepsze wypełnianie, po drugie większe źródła, po trzecie styl bardziej jednolity i jednocześnie pompatyczny. Wszystko to razem składało się zaś na lepsze maskowanie. Maskowanie dwóch cech, które jednako są uciążliwe – nie dość dobrego wypełnienia i nie dość dobrych sopranów. Tylko proszę pamiętać, że nie mówię teraz o słabości samego odtwarzacza, a jedynie słabości nagrań. Nawet też nie o słabej wypadkowej odtwarzacz-płyta, a o brzmieniowym optimum. Odtwarzacz jest pierwszorzędny i każdą płytę po każdym złączu oferuje w świetnej jakości, ale są pomiędzy tymi jakościami różnice i na tym się teraz skupiamy.

Rut oka do tyłu.

Skupiamy jedynie w odniesieniu do dwóch liderów, bo szkoda na resztę czasu. A sprawa nie jest banalna, zatem proszę się skupić. Albowiem najlepszy dźwięk zyskiwałem po złączu BNC, ale jedynie pod warunkiem nagrania dobrej lub przynajmniej przyzwoitej jakości. Tyle że taką jakość sam odtwarzacz ustalał, to znaczy płyty postrzegane wcześniej za całkiem przyzwoite czasami po swojemu piętnował, a inne, o niektórych cechach znamionujących niedostatki (chodzi głównie o ostre soprany) mimo wszystko zaliczał do dobrych. Na czym to polegało? Na jednej tylko cesze – na mierze wypełnienia. Jeżeli tylko okazywało się ono wystarczające, złącze BNC natychmiast zyskiwało przewagę, ukazując swoje zalety w postaci o wiele lepszego przeglądu sceny i lepszego obrazowania brzmieniowych indywidualizmów. Produkowane przez siebie mniejsze źródła zdecydowanie lepiej wpisywało w przestrzeń, co pozwalało lepiej oceniać wzajemne ich relacje i całe ustawienie, a same głosy wyposażało w bogatszą, różnorodniejszą artykulację, dającą jednoznaczny wzrost satysfakcji. Aliści gdy wypełnienia zaczynało brakować, to znaczy przekraczało ono ustaloną przez sam odtwarzacz normę, stawało się zbyt pusto i nerwowo, a w efekcie przekaz tracił autentyzm. Na to sposobem było przejście do złącza AS/EBU, które nie było tak drobiazgowo realistyczne, a za to wyraźnie lepiej maskujące. Z większymi i wypuklejszymi dźwiękami o bardziej jednolitym całościowym wyrazie; w sumie więc z uproszczeniem, tyle że też danym na bardzo wysokim poziomie, do którego odtwarzacze przeciętne nie mają, jak to się mawia, startu. Jako że duet CD-T II Signature/Sigma gra na poziomie analogicznym do CD-35, czyli stricte już high-endowym, więc można bardzo serio zadać pytanie, po co taka dublerka? Na co całe to zamieszanie z posiadaniem dwóch analogicznej klasy odtwarzaczy szczytowych, dzielonego i nie? Na szczęście to nie mój kłopot i nie mój praktyczny dylemat. A niezależnie od tego rzecz nie dzieje się na samiuteńkim szczycie, gdyż daleko powyżej lokuje się ekskluzywna wersja CD-35 „High FIdelity”. Nie stojąca gotowa na półkach, tylko zamawiać trzeba, i to z dość długim okresem czekania. Kosztująca dwa razy tyle co CD-35, natomiast nie jest prawdą, że to edycja limitowana. Nie ogranicza się do krótkiej, zamkniętej na zawsze serii, jednakże producent deklaruje zdolność produkcyjną na poziomie najwyżej kilkudziesięciu sztuk rocznie. Powód jest dość oczywisty – części muszą być selekcjonowane. Z drugiej jednakże strony jest to odtwarzacz z samego topu topów, jeden z kilku najlepszych świata. Lecz i ten teraz recenzowany gra naprawdę nielicho, toteż po zamknięciu sprawy sposobu łączenia przejdźmy do jego właściwości ogólnych.

Cyfrowych złącz nie brakuje.

Te właściwości sumarycznie można określić jednym słowem – „żywy”. To niewątpliwe przymiotnik najbardziej pasujący, obrazujący całokształt. Brzmienie jest w pierwszym rzędzie żywe i bardzo realistyczne, a oba te walory pochodzą biorą się wprost z odtwarzacza. Żywe, ponieważ szybkie, rytmicznie taktujące, odznaczające się high-endową dynamiką i precyzją czasową. Muzyka wkracza bez najmniejszych opóźnień i od razu z rozmachem. Wigor, ekscytacja, muzyczny zapał i poryw, a także potężna rozpiętość dynamiki o bardzo stromych zboczach – to wszystko dominuje. Lecz dominuje także drugi aspekt – precyzja obrazowania. Krawędzie są bardzo wyraźne i dobrze obrobione, a wraz z tym wydobywanie wszystkiego z tła i plenerowy obraz sceny na znakomitym poziomie. Do tego high-endowa szczegółowość, obrazowanie niuansów, szeroka paleta barw i nieustanne czucie przestrzeni, dobre też operowanie pogłosem.

Tyle nam daje sam odtwarzacz, a równocześnie gotów jest na zagranie ciepło bądź neutralnie, co będzie już zależało od wzmacniacza. Dobrze to było słychać na przykładzie dopiero co zrecenzowanego Woo Audio WA5-LE, który z lampami 5U4G Sylvanii i 300B Create Audio grał dużo cieplej niż z ich odpowiednikami od Psvane. Zarazem też w sposób o wiele bardziej zhumanizowany; lepiej obrazujący sferę uczuciowych przeżyć i oddających je barw głosu. To samo tyczyło toru głośnikowego z Twin-Head i Croftem. Źródło należy więc do wybitnych, ocierając się o ścisłą elitę. Wszak dynamika, precyzja obrazowania i zdolność humanizacji to trzy główne czynniki odpowiedzialne za realizm. Trzeba naprawdę wprawnego ucha, by mimo przytłoczenia tym realizmem wyłapać jakieś niedociągnięcia, skazujące co zamożniejszych audiofili na brnięcie jeszcze wyżej. Patrząc z perspektywy opisywanego niedawno CD-35 wraca tu sprawa konwersji DSD. Najkrócej mówiąc powiększała ono w jego przypadku źródła, oczyszczała atmosferę do stanów niemalże klinicznej czystości i poprzez wzmaganie pogłosów wraz z lepszą separacją bliższe-dalsze i źródło-źródło powiększała scenerię. Zarazem ta kliniczność gubiła nieco brzmieniowy aromat. Uciekając się do kulinarnych porównań można przy całej jego ułomności napisać, że z DSD było w tym CD-35 Signature coś jakby pić Coca Colę, a bez, jakby jeść brzoskwinię. Jeden smak bardziej gładki, przestrzenny i całościowy, drugi chropawy, konsystentny i bardziej złożony. Ten pierwszy narzucający wrażenie pewnej obszerności, ten drugi bliższy, bardziej aromatyczny, intymny. (Pomijam w tym porównaniu fakt, że sprzedawana dziś Coca Cola – nawet ta butelkowa – to zwykła lipa w porównaniu do tej gierkowskiej, znakiem tego, że robią nas koncernowi ludzie w balona i wcale się nie krępują, dodając jeszcze z całą bezczelnością napisy „Prawdziwy smak”.)

Obowiązkowa dla wersji „Signature” konwersja.

No więc macie już może jakie takie wyobrażenie o tej różnicy, a może nie, a ja mimo wszystko napiszę, że w przypadku Ayona CD-T II Signature porównywać nie mogłem, ale odniosłem wrażenie, że tej aromatyczności nie brak, a pogłos był dodawany nieco oszczędniej. Być może tylko się łudziłem, ale takie miałem odczucia. Coś więcej aromatu, coś mniej pogłosowości. Niezależnie jednak od złudzeń było to granie pierwszorzędne, które zrobiło także wrażenie na paru goszczących u mnie audiofilach. Rewelacyjne przywoływanie obecności i stopień wyrafinowania.

A wobec tego wróćmy do pytania o sens jednoczesnej Sigmy z CD-T II Signature i Ayona CD-35 Signature. Jest ono wprawdzie łatwo wytłumaczalne tym, że tylko ten drugi czyta SACD i przy okazji w sposób jednoznaczny podkreśla jego przewagę. Lecz czy jedynie to w grę wchodzi? Faktem też, że wobec braku łączenia model jednoczęściowy wolny jest od dylematu opisanego w porównaniu AS/EBU i BNC. Wypełnia po swojemu, w każdym wypadku dobrze formując bryły brzmieniowe; których bez bezpośredniego porównania nie umiem odnieść do proponowanych przez zestaw dzielony. Styl obu odtwarzaczy niewątpliwie jest analogiczny, ale niuansów nie da się z pamięci po prawie roku przerwy odtworzyć. Oba na pewno są źródłem ekscytacji, dynamiki i dokładności w obrazowaniu szczegółów. Podobnie też traktują przestrzeń, opisując ją dobrze na głębię i z precyzyjną lokacją źródeł, co szczególnie było widoczne w przypadku dzielonego po złączu BNC. Styl, ogólnie biorąc, całkowicie niemalże identyczny, lecz nie odniosę się do drobiazgów.

Pozostaje więc stwierdzić, że sparowany z dobrym wzmacniaczem dobrymi przewodami Ayon CD-T II Signature/Sigma to bardzo rasowe zwierzę o samych właściwie zaletach. Soprany generuje eksplozyjne, a całkiem niemęczące. Wokali zarazem zupełnie tymi eksplozyjnymi nie podbarwia, co przy takim ich kwantum jest szczególnie godne pochwały. Nasyca za to aromatem brzmieniowego indywidualizmu i czyni naturalnie ciepłymi, co słuchaczowi będzie dźwigało nastrój. (Szczerze powiedziawszy tym brakiem podbarwiania niemało byłem zaskoczony, bo cały przekaz narzucał ekscytację, co niemal zawsze się z tym łączy, a tu zupełny brak.) Jednocześnie bas dysponuje głębokim zejściem przy popisowej objętości, produkując się w sposób szczególnie efektowny przy wszystkich większego kalibru bębnach. Także dzwony i dzwonki mają należytą przestrzenność, nie wspominając o organach.

I bardziej całościowo, wraz z sąsiedztwem.

Dochodzi do tego brak narzucania  własnego stylu w odniesieniu do muzykalności. Ayon gra zawsze żywo i dynamicznie, ale nie będzie zawsze ciepły ani zimny, bądź oschły czy mokry i gęsty. Te cechy bierze wprost od wzmacniacza bez żadnych dodatków własnych. To jest oczywiście bardzo dobre, pozwalając najlepszym wzmacniaczom odzwierciedlać bez przeszkód brzmieniowe zalety. Dochodzi do tego bardzo słuszne kierowanie całego potencjału na złącza XLR lub RCA, co można sobie w razie wątpliwości zweryfikować trzecim położeniem przełącznika, aktywującym jednoczesną transmisję. Jakość ulega wówczas obniżeniu, i to separowanie jest na pewno jednym z powodów, dla którego odtwarzacze Ayona mogą być na tle konkurencji tak dobre.

Warto jeszcze podkreślić, że urządzenie nie narzuca wprawdzie sposobu oświetlenia, ale na pewno nie gra jasno. Światłocień, głębokie czernie w tłach, nastroje katedralne, teatralne, ściemnione – to bardzo łatwo od niego uzyskać. Ale i pełne oświetlenie nie stanowi problemu, a różnicowanie światła na poszczególnych płytach okaże się także dobitne.

I jeszcze jedna sprawa, dla wielu bardzo ważna. Chodzi o reprodukcję rocka. Niejeden zapewne odgadł, że będzie wybitna, ale dla pewności napiszę, że wspomniane walory ulokowane na obu skrajach pasma, w połączeniu z dynamiczną żywiołowością, to jest dokładnie to. Przyjemnie było móc słuchać pięknie odtworzonych nagrań muzyki dawnej, uwiecznionej na płytach Alia Vox i Alphy, by przejść od nich w następnej chwili do Metaliki, AC/DC czy Led Zeppelin i też bardzo się cieszyć.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy