Odsłuch cd.
Wiecie co, muszę to znów napisać: granie z analogowego źródła, nawet takiego niedrogiego, ma jednak nad cyfrą niesamowitą przewagę. Siadałem tym razem do słuchania z bólem głowy, ale nie było wyjścia. Smog nad Krakowem jest w ostatnich tygodniach katastrofalny, dewastujący samopoczucie. A z tego częste bóle głowy i szkoda czekać na poprawę. Aspirynę w dawce 1 gram (rozpuszczalną) można ewentualnie przyjąć, bo ona nie zaburza słyszenia (paracetamol tak), lecz trudno stale ją łykać. (Nawiasem w USA aspiryna w wysokich dawkach została wycofana, bo może powodować udar albo inny krwotok wewnętrzny.) Zostawmy jednak medycynę. Usiadłem z bolącą głową i wynikającą z tego rezygnacją, wzmaganą jeszcze przekonaniem, że zaraz rozboli mnie bardziej. I tak by było faktycznie, gdyby to grało z cyfry. Ma niestety cyfrowa muzyka podprogowy składnik drażniący, więc nie potrafi działać kojąco. Tymczasem w miarę słuchania z analogu wewnętrznie się rozprostowywałem i po jakimś kwadransie zauważyłem ze zdumieniem, że głowa mnie już nie boli. Może i ta scena nie była popisowa, może także nie dykcja i ogólny porządek; ale jakość samego dźwięku… To była inna historia. Nazwę to po imieniu – spłynęła na mnie fala rozkoszy. Nikt z cyfrowego grania tego jeszcze nie sprawił i nie wiem czy kiedyś sprawi. Żeby nie wiem jak analogowo po nie wiem ilu upsamplingach te cyferki zagrały, zawsze pozostaje w nich ślad rozbicia na atomki, jakiś wewnętrzny niepokój, głęboko ukryta ale odczuwalna niespójność. Inna rzecz, także ważna, choć dla bólu głowy już nieistotna – muzyka grana z cyfry nie niesie takiej energii. Energetyczna moc gdzieś się w niej zapodziewa, zostaje sama głośność. A głośność względem głośności z energią to coś podobnego do szybkiej jazdy ale bez przyspieszenia. To stary, wielki diesel, co może się rozpędzić do dwustu, ale mu to ze dwie minuty zabiera. Porównanie takie, jak każde, jest po części ułomne, ale granie z gramofonu ma moc, ma spoistość, ma zwartość i ma podmuch, a z cyfry to bardziej są wrzaski aniżeli prawdziwy grzmot. Cyfrowa muzyka jest bardziej niczym deszcz, czasami wprawdzie ulewny, ale analogowa to wodospad, to jedna muzyczna struga. I tutaj to znów świetnie słyszałem – tę pełnię, jednolitość, gęstość niepodzieloną, bajeczne wypełnienie i nieosiągalną dla cyfry gładkość od powierzchni po centrum wnętrza.
Gęstość pospołu z gładzią dominowała. Wypełnienie pokoju niepodzielną, wszechwładną, energetyczną muzyką było całkowite. Do wtóru z gładkością i melodyjnością, dzięki czemu głowa przestała zaraz boleć. Bo choć sama muzyka niesie nieraz niepokój i może być smutna czy dziwna, to w analogowym wydaniu, z prawdziwie analogowej płyty, jej jednorodna postać – jej biologiczna anatomia – działa kojąco, znosi stres. Tego się nie zastąpi upsamplingiem, to można tylko lepiej czy gorzej naśladować, nigdy natomiast w pełni. Gramofonu zastąpić się nie da. – Tak, trzaska od czasu do czasu, nie można siedząc w fotelu zmieniać albo powtarzać utworów, jedna strona płyty trwa zwykle mniej niż pół godziny, a bywa, że tylko nieco ponad kwadrans. Ale kojąca dawka ujednoliconej energii zamienionej w muzykę to z dużą nawiązką nadgania. Zwłaszcza gdy tor ma się lampowy, dobre kable i dobre głośniki. Wówczas nie tylko dreszcz rozkoszy, ale można nawet wyleczyć ból głowy. A od cyfrowego grania głowa prędzej rozboli niż boleć przestanie i nawet maestro Mozart nie pomoże. Bo chociaż boski Wolfgang Amadeusz umiał zorganizować taki porządek w dźwiękach, że myśli się przy jego muzyce lepiej, zwłaszcza gdy człowiek jest zmęczony albo w złej formie, to podskórne cyfrowe echo wprowadza w to nieporządek i nieprzyjemnie naturalny ład w podświadomości zaburza.
O Avidzie i Nagaoce trzeba jeszcze napisać, że obdarzali nie tylko zwartą muzyczną energią, ale też ciepłem, wspaniałą melodyjnością i umiejętnością budowania nastroju. To oczywiście wszystko się łączy – zwartość, gęstość, energia, muzyka, nastrój. Ale każde w analitycznym ujęciu postrzegane jest trochę inaczej, pozwalając się poznawczo rozdzielać. Wyszkolony w muzycznych analizach audiofil doda do tego masywność, wypełnienie, sytość brzmieniową, brzmieniowy indywidualizm i idealną spójność pasma. To wszystko było obecne i w makroskopowych dawkach. Dlatego wpadłem w świetny humor, choć zaczynałem od kiepskiego, i mimo braku ochoty na muzykę przesiedziałem w muzycznym świecie wiele godzin pośród emocji.
Emocji samych w zasadzie pozytywnych, bo chociaż ta scena i ta wyraźność mogłyby być jeszcze lepsze, to całościowy obraz i tak był rewelacyjny, przymuszający wręcz do słuchania. Angażujący w stu procentach i nie powodujący zmęczenia; mało tego, autentycznie leczniczy. Ogromna satysfakcja, wewnętrzne uspokojenie, prawdziwa terapia dźwiękiem. Coś jakby puścić w drugą stronę film o marszczeniu się jabłka. I jeszcze jedna rzecz ciekawa – scena wprawdzie przeważnie nie była głęboka, tyko skomasowana pomiędzy głośnikami, ale pośród tej komasacji doskonale słyszalne dźwięki drugiego planu, a na płytach nagranych w sławnym systemie Decca tree (dziesięć lub więcej mikrofonów przed, pomiędzy i ponad orkiestrą) można było usłyszeć nie tylko świetną głębię sceniczną, ale też rzeczy na odnośnych wydaniach CD i SACD niesłyszalne.
Po 20-letniej przerwie odkurzam zbiór LP. Zachęcony pozytywną recenzją zakupiłem gramofon Sony, bardziej z myślą o zgrywaniu do gęstych plików DSD zbioru sentymentalnie przechowywanych LP. Posiadam odtwarzacz uniwersalny kosztujący 8tys.€, ale porównanie z dobrze nagranym LP gęstego pliku z niego zgranego i audiofilskiej płyty CD nie zostawia wątpliwości: na pierwszym miejscu LP (soczystość, przestrzeń, barwy, rozdzielczość wszystkich planów), drugie plik (nieco delikatny i mdławy), trzecie CD. Oczywiście dotyczy to tych konkretnych nagrań, ale wrażenie jest piorunujące. Czuję jakbym po 20 latach odzyskiwał słuch… Moda i wygoda, siła sugestii „nowsze lepsze” zmyliły mnie i teraz przeżywam „analogowy renesans”. Żeby było pikantniej mój pierwszy odtwarzacz CD firmy DPA nazywał się Renesans. Podobnie dałem się „oszukać” w ogólniaku zamieniając szpulowca na kasetowy hit. Jak kręta i przedziwnie myląca może być droga audiofila… Ciągle w dół od 35 lat?
Pozdrawiam
Ano właśnie – LP na pierwszym miejscu. Tym to cenniejsze, że w latach 70-tych LP tak nie grały. Nie było takich gramofonów, wkładek, wzmacniaczy ani głośników, o kablach nawet nie marząc.
Prasy audio też nie było. Pierwszy polski „Magazyn Hi-Fi” pojawił się na początku lat 90-tych, trzeba było „polować” w kioskach Ruchu, potem czytanie z wypiekami…
No tak. Było tylko Radio Luksemburg, Piotr Kaczkowski i parę innych punktów zaczepienia. I giełdy płyt oraz sprzętu. Ale był entuzjazm, poczucie czegoś nowego, czego wcześniej całkiem nie było.
Ja z dzieciństwa pamiętam u dziadków lampowe radio Stradivari marki Telefunken, na którym odbiór na falach długich przewyższała klimatem to co później można było usłyszeć później w stereo-odbiornikach. Audio-archeologia…
Posiadam opisywany gramofon i muszę zaznaczyć że jest bardzo czuły na kalibrację. Doprowadzenie go do stanu idealnego zajęło mi pewnie ze 4h. Duży wpływ na kąt nachylenia ramienia nad płytą dlatego jeśli był ustawiony na „zwykle” płyty, to 180g nie zagrała w 100% tak jak powinna
Inne 180 g, których mam wiele, grały bez zarzutu. Ustawianie gramofonu to rzeczywiście cała ceremonia i coś dla prawdziwego fachowca, dlatego u mnie gramofony ustawia właśnie specjalista, żeby na pewno wszystko było jak należy.
Akurat czas Piotrze aby odezwac sie do Janusza Sikory,nie bylo okazji jakos przetestowac gramofon poprzedni Basic ,ale teraz jest przeciez nowy wspanialy gramofon J.Sikory o nazwie” STARTER „ktory cenowo juz jest bardziej dostepny dla aufiofili a ktory zamierzam zakupic w tym roku i to ktorego juz sluchalem wielokrotnie i grajacego swietnie,prawie na poziomie Bsica i Referenca.
Jak tylko p. Sikora przywiezie albo przyśle, to recenzję napiszę.
Panie Piotrze, zgadzam się z trochę zawoalowanym Pańskim komentarzem, że ta wkładka to trochę zbyt duży mezalians; skąd dystrybutorowi wpadł do głowy pomysł, żeby dać do recenzji takie zestawienie? Ja z chęcią bym przeczytał, jak zagrał z dużo lepszą wkładką, bo to ewidentnie wąskie gardło w tym zestawieniu.
A własnie – czy ma Pan jakąś sugestię dotyczącą poglądowej relacji ceny gramofon / wkładka, żeby zoptymalizować zestawienie?
Pzdr
Skąd dystrybutor miał pomysł na wkładkę, tego nie wiem. Chyba zależy mu na wkładkach Nagaoka, tak się należy domyślać. Co do wkładki, to jako dobrą mogę polecić Ortofon 2M Black, a jako wybitną Ortofon Cadenza Bronze – kosztującą niestety tyle samo co całe Ingenium.
Tak, pamietam, że Bronze bardzo przypadła Panu do gustu. To może inaczej sformułuję pytanie – czy sądzi Pan, że ta wkładka byłaby krokiem za daleko do tego gramofonu, tzn że ograniczałby ją w pokazaniu jej możliwości?
Pozdrawiam
Nie sądzę by Ingenium ograniczało Bronze. W przyszłym tygodniu mam zamiar to sprawdzić.
Świetnie, będę wdzięczny za relację z linii frontu.
Czyli nie jest Pan fundamentalnie przeciwnikiem instalowania wkładki dorównującej kosztem samemu gramofonowi?
Pozdrawiam
Nie, nie jestem.
Bronze na Ingenium już siedzi. Zasadniczy postęp gdy chodzi o rozdzielczość, czytelność, precyzję, realizm. Poza tym wkładka z gramofonem dobrze współpracuje, nie stwarzając żadnych problemów.
Na zdjęciach widać ramię Regi, nie Pro-Jecta 🙂
To prawda, moje niedopatrzenie.