Recenzja: Avatar Audio Holophony №2 MkII

  Producent zwraca się do nas z następującą informacją: Holophony №2 MkII to nowa wersja znanego od ośmiu lat modelu. Od poprzedniej różni się radykalnie udoskonaloną zwrotnicą oraz poprawionymi warunkami pracy głośnika niskotonowego. Kolejne tysiące godzin pracy nad wyrównaniem pasma wychodzącego ze zwrotnicy przyniosły spektakularny efekt: powiększenie sceny wraz ze wzrostem precyzji lokalizacji i separacji źródeł. Także wzrost nasycenia barw, rozdzielczości i mikrodynamiki. A ponieważ zwrotnica odpowiada za co najmniej 2/3 jakości dźwięku kolumn, wersję MkII można uznać za nowy model Holophony. Prócz tego poświęciliśmy dużo uwagi poprawie reprodukcji niskich tonów. Poprzednio kosz woofera mocowany był do obudowy za pośrednictwem filcu, obecnie jest to ośmiomilimetrowa warstwa specjalnego gatunku korka, rewelacyjnie tłumiącego wibracje. Dzięki nowo opracowanej konstrukcji zawieszenia tył kosza został dociśnięty poprzez taką warstwę tłumiącą do ścian obudowy, a samo wnętrze skrzyni niskotonowej otrzymało nowe wzmocnienia oraz lepiej tłumiący materiał wypełnienia. Zabiegi te zdecydowanie poprawiły timing (tj. szybkość i precyzję) basu oraz urealniły jego barwę – dźwięk Holophony №2 w nowej wersji zyskał muzykalniejszy i bardziej oddziałający na emocje fundament. Prócz tego w wersji MkII użytkownik zyskał możliwość regulacji otworu bass-refleksu nie tylko poprzez jego całkowite otwieranie bądź zamykanie, ale też zmianę długości i średnicy wylotu oraz całkowitego bądź połowicznego zamknięcia, dzięki trzem łatwo zamienianym rurkom wylotowym z mogącymi je częściowo lub całkowicie zamykać nasadkami. Umożliwia to samodzielną regulację zarówno w odniesieniu do ogólnej ilości, jak również nasycenia oraz szybkości niskich tonów. Do dyspozycji pozostaje sześć kombinacji, ułatwiających adaptację kolumn do warunków akustycznych pomieszczeń oraz dopasowanie charakterystyki brzmienia do indywidualnych preferencji słuchacza. Dodatkowo istnieje możliwość wpływu na wielkość i precyzję rysunku sceny dźwiękowej.

Tyle nowości w anonsie producenta – cofnijmy się do przełomu grudzień-styczeń 2018/19 i przypomnijmy sobie, co wówczas pisałem o Holophony №2 w pierwotnej wersji, poczynając od informacji o producencie:

Avatar Audio to polska firma, oferująca szeroki asortyment audiofilskich produktów – w tym  przede wszystkim głośniki w czterech kategoriach wagowych: od podstawkowego modelu Numer 4, o wadze szesnastu kilogramów, po 3-drożny podłogowy Numer 1, o wadze pięćdziesięciu. Ale także streamery z serii Livebit – również w czterech jakościach, ponadto pełny asortyment okablowania (także na czterech jakościowych półkach), platformy antywibracyjne, antywibracyjne podstawki i dociążniki. Brak zatem jedynie wzmacniaczy i przetworników (streamery ich nie zawierają), które na użytek wystawowy i prezentacyjny wypożyczane są od zaprzyjaźnionego, też polskiego wytwórcy – firmy Audio-Akustyka.

Siedziba Avatar Audio mieści się w osadzie Osowicze, położonej w trójkącie między Narewskim, Biebrzańskim i Białowieskim Parkiem Narodowym. Nie leży wszakże w dziczy – z Osowicz do centrum Białegostoku jest raptem dwadzieścia kilometrów. Lokalizacja to jednak w dwójnasób ciekawa, oznacza bowiem, że twórca ma stały kontakt z przyrodą, co jeszcze doznaje wzmocnienia w świetle faktu, że jego „drugim ja” jest bycie fotografem pracującym dla „National Geografic”. Tak więc artystyczne zapędy także w innym kierunku, co jednak nie powinno dziwić, dawno bowiem zauważyłem, że pośród audiofili jest duża grupa ludzi związanych z fotografią. Najwyraźniej uwiecznianie obrazów łączy się w psychice z dążnością do uwieczniania dźwięków, a chęć tego uwieczniania w jak najlepszej jakości stanowi wyznacznik obu.

Historia założycielska w przypadku Avatar Audio to negacja tego wszystkiego, co w ostatnich dekadach narzuciła komercja. Duże moce tranzystorowych wzmacniaczy i sztywne, twarde membrany do mocy tej pasujące. Avatar Audio zmierza pod prąd, to nawrót do czasów minionych, w których królowały cieniutkie membrany z celulozy i małej mocy lampowe wzmacniacze OTL. Nawrót, tak samo jak w przypadku też polskiej firmy Destination, spowodowany odsłuchem czegoś z zamierzchłych czasów. U Destination były to tuby, u Avatar Audio odgrody. Jedne i drugie wywołujące olśnienie i mocne przekonanie, że to, co wciskają teraz odbiorcom masowo, to nie jest dźwięk prawdziwy.

To nas z miejsca odsyła w obręb poruszonej przeze mnie we wstępie do AVS 2017 kwestii stylu muzycznej reprodukcji. Wyróżniłem wówczas trzy takie: realizm, umilacze i dziwadełka. Realizm, to wiadomo – usiłujemy czerpać z życia. Umilacz, jasna sprawa – chcemy, by było miło. A dziwadełka też nietrudne – poszukujemy odrealnienia; obrazów osobliwych i onirycznych stanów. Wszystkie owe kierunki są teraz mocno w cenie i z szeroką reprezentacją – i może nie mam racji, ale wydaje mi się, że błędne byłoby założenie, iż technologia wzmacniaczy oraz kolumn sama narzuca któryś styl. Zarówno lampy jak tranzystory mogą dać każdy z trzech rodzai, i podobnie – da się zrealizować każdy w dowolnym typie kolumn. Niemniej papierowe membrany w zastosowaniu Avatar Audio to uparte poszukiwania najbardziej prawdziwego dźwięku. Takiego, żeby cię zatkało, że aż taki prawdziwy. W takich zatem realiach będziemy się poruszać na bazie modelu Avatar Audio Holophony №2 MkII, którego sama nazwa nawiązuje do tego, że ma to być awatar– sobowtór prawdziwego brzmienia.

Budowa

Obecnie bambus.

   Odnośnie tej budowy, szybki briefing tytułem przypomnienia: Holophony №2, podobnie jak №1, to konstrukcja podłogowa, trójdrożna. Prócz tego dwuczęściowa, co jest osobliwością, ale nie całkowitym wyjątkiem. Podobnie jak u sławnych Vox Olympian (choć bez osobno stojącego modułu basowego) moduł wysokotonowy to wydzielona sekcja. A ściślej wysokotonowy głośnik wraz ze średniotonowym, których wspólną obudowę stawia się na swój głośnik tylko mającej sekcji niskotonowego. Stawia nie tak po prostu, tylko na czterech specjalnych podstawkach, z których każda ma wewnątrz łożysko kulkowe redukujące wibracje. To samo dzieje się pod modułem niskotonowym, który od podłogi oddziela analogiczny kwartet antywibracyjnych podkładek. Wszystkie one, jak również uziemiające okablowanie, stanowią część integralną zespołu, nie trzeba osobno płacić. Odnośnie tego okablowania, to składa się z łączówek między częścią dolną a górną, bowiem tylko do dolnej doprowadzamy kable od wzmacniacza poprzez potencjalny bi-wiring. Oprócz łączówek dostajemy też kable ochronne, które od każdej kolumny winny być prowadzone do sztucznego lub prawdziwego uziemienia – zatem do gruntu albo kondycjonera masy, bądź czegoś innego w tym rodzaju, choćby kuwety z mokrym żwirkiem.

Kolumny są nominalnie 4-ohmowe i producent tego pilnuje. To znaczy prosi, aby mieć taki wzmacniacz i żeby nie miał on mocy większej niż około 20W.[1] Kolumny są więc trójdrożne – z głośnikami każdym z papieru (celulozy) i każdym z lat 60-tych. Wszystkimi produkcji niemieckiej, przy czym ich marki Avatar nie zdradza. Średnice to 10 cm dla wysokotonowego, 20 cm dla średniotonowego i 30 cm dla woofera, co łatwo zapamiętać. Tak nawiasem, są to te same średnice co w wyższym №1 – a nawet te same głośniki za wyjątkiem woofera, który w wyższej konstrukcji membranę ma nieimpregnowaną i czysto papierową, dzięki której oferuje jeszcze lepszą rozdzielczość. Główna różnica leży bowiem nie w głośnikach, a w elementach zwrotnicy, która w modelu szczytowym składa się z samych wyselekcjonowanych elementów vintage. Także w wyższego gatunku okablowaniu i bardziej dopieszczonej obudowie – elegantszej, wyobleniami bardziej dopracowanej akustycznie i z lepszych materiałów.

Nie ma, jak kiedyś, dwóch kolorów.

To jednak właśnie materiał obudowy jest kolejnym przyczynkiem do wersji MkII, bowiem poprzednio stosowane płyty MFD zastąpił teraz bambus.

Zwrotnica jest pierwszego rzędu, co przy realistycznym wyznaczniku wydaje się oczywistością, a obudowa z bambusowych płyt ma wyszukany kształt, a nie tylko podział na części. Odnośnie jeszcze tej zwrotnicy, to jest idee fixe autora, który w niekończących się próbach dąży do doskonałej wierności brzmienia, wspierany przez specjalistę od naturalności brzmienia basu. Rzecz podobno doszła jednak do końca, ideał został osiągnięty. Na cześć tego osiągnięcia właśnie notyfikacja MkII.

Kolumny wraz z kablami i podstawkami dostajemy w trzech skrzyniach o sprytnym sposobie pakowania, dostajemy za 50 tys. złotych.

[1] Pytaniem pozostaje, czy ma na myśli każdy rodzaj, czy tylko lampę w klasie A, jako że zupełnie czym innym jest 20W z tranzystorowej końcówki A/B, a czym innym z lampowego SET w klasie A. Pierwsze to moc stosunkowo niewielka, drugie bardzo pokaźna. 

Odsłuch

Zwrotnica jest inna, ale w środku.

   Odsłuch musiał być szybki, gdyż kolumny zawitały na dobę. Na co się wcześniej zgodziłem, a więc byłem przygotowany. Jednakże nieprzygotowany na to, by tego samego dnia wieczorem, tym razem całkiem bez uprzedzenia, „wpadł” z dłuższą wizytą gramofon CSPort TAT2. Siłą rzeczy musiał on zagrać po zakończonym montażu, zastępując na gramofonowej pozycji zwijanego już po recenzji music hall classic. (Relacja cen pomiędzy nimi, wliczając wkładki, to równiuteńkie 100:1!) Prócz tego Holophony zostały sprawdzone z odtwarzaczem cyfrowym, który był trochę zapomniany i przytłoczony przez gramofonowe zajścia. Nie będę jednak tego odsłuchu cyfrowego wyodrębniał, ponieważ brzmienia zaistniały charakterologicznie te same, muszą natomiast zwrócić uwagę na pewien warunek wstępny.

Przed chwilą była mowa, że Holophony to realizm. Zatem nie umilanie, i w związku z tym coś za coś. Ceną za ten realizm jest większa niż zazwyczaj konieczność optymalizacji toru, obejmującej w przypadku lampowego rozgrzanie lamp. Audiofil czytający recenzje gazetowe i materiały firmowe producentów na pewno nieraz się zetknął z mylącymi informacjami, iż to rozgrzanie trwa minutę, czasami mowa o trzech, najostrożniejsi wspominają o piętnastu. Wszystko to bujdy na resorach, spowodowane obawami przed zniechęceniem nabywcy konieczną cierpliwością. Co jest podwójnie fałszywe – i kiedyś już o tym pisałem. Jeden fałsz, to twierdzenie (często pozostające w domyśle), że urządzenia tranzystorowe działają pełną parą już od samego startu. No, może dajmy im z minutkę na załadowanie kondensatorów, ale potem już na całego! Stosując tischnerowską nomenklaturę, jest to typowa gówno prawda. Doskonale słychać, że po godzinie grają lepiej, a kondensatory w tranzystorowym przecież przetworniku Auralica ładują się (i w tym czasie on nie gra) przez circa dwa kwadranse. (Nie takie to aż uciążliwe, jak by się mogło wydawać, bo potem przechodzisz wyłączając w tryb stand-by i nie musisz tego powtarzać przy kolejnym odsłuchu.) Drugie kłamstwo, to owo wymuszone strachem przenoszenie szybkiego rozruchu na urządzenia lampowe. One nie grają dobrze ani po jednej minucie, ani trzech, ani też po piętnastu. W miarę dobrze zaczynają pracować dopiero po czterdziestu pięciu, na pełny etat po trzech godzinach, w tryb turbo przechodzą po pięciu, po dobie jeszcze lepiej grają. (Skoki są dobrze słyszalne i oczywiście nie następują z dokładnością co do minuty, podałem czasy orientacyjne.) Piszę o tym z uwagi na to, że Holophony №2 MkII mają ten swój zamierzony realizm, w tym bardzo realistyczną, ani trochę niezłagodzoną górę, toteż dopiero po trzech kwadransach zaczęły grać z moimi lampami jak powinny, a potem jeszcze lepiej.

Cóż rzec? Po części się te wrażenia krzyżowały z wrażeniami odsłuchu wersji MkI. Realizm posunięty do skrajności bez żadnych cesji na rzecz umilania, i jednocześnie w pełni obroniony przed popadaniem w dziwność. Ani skrajnie wysoka szczegółowość, ani taka sama precyzja zakreślania konturów, ani też równie skrajny stopień ożywiania przestrzeni i towarzyszące temu dość dobitne pogłosy, nie powodowały najmniejszego odchylenia w kierunku obcości. Cały czas tkwienie w „tu i teraz” muzyki jak prawdziwej; żaden czynnik nas nie przenosi do jakichś katedralnych czy innych osobliwych wnętrz, ani nie kieruje na kosmiczną orbitę odrealniającej obcości. Nic także z laboratoryjnego chłodu. Pozostajemy w realności bezpośredniej – w objęciach muzycznej prawdy. Musimy jednak trzy kwadranse odczekać, aby soprany przestały zachowywać się nadto agresywnie; wzmacniacz musi się załadować prądem i zyskać właściwą temperaturę pracy, by mogły stracić ostre końcówki i zamieniły je w trójwymiarową ekstensję. To jest najlepszy – śmiem tak twierdzić – ze wszystkich audiofilski moment, kiedy nie gubiąc nic z intensywności zmieniają się soprany z kłujących jeżozwierzy w harmoniczne porywy dźwięku; kiedy szpic wysokiego tonu przeistacza się w sopranowy wiatr wypełniający żagiel dźwięku. Aby to poczuć i doznać uniesienia pod wpływem autentyzmu, trzeba mieć dobrą aparaturę i odczekać cierpliwie dłuższą chwilę, zająć się w tym czasie czymś innym.

Kot króluje niezmiennie.

Piszę o tym rozwlekle, ponieważ niezłagodzona sopranowa intensywność stanowi główną różnicę pomiędzy nowymi MkII a poprzednimi MkI. To na nią się złożyły te długie prace nad zwrotnicą, choć pozostaje faktem, że bas też przy nich zyskał. Nie w prostym sensie ciśnienia i procentowego udziału, tylko również jakości ekstensji i precyzji rysunku. Podobnie wyrafinowanie całej formy na bazie wielopostaciowości. Nowe Holophony, jak twierdzi twórca już ostateczne i więcej prac nad nimi nie będzie (w co słabo jednak wierzę), są precyzyjniejsze i jeszcze bardziej realistyczne, a także pozwalają na lepsze dostrojenie do charakterystyki wnętrza. Utraciły natomiast resztki cech umilających, jakie w poprzedniej wersji miały; są jeszcze bardziej bezkompromisowe, oczekują jeszcze lepszego toru. Co bynajmniej nie znaczy – większych wydanych pieniędzy. Bo właśnie z tanim gramofonem wypadły wprost rewelacyjnie. Fakt, że sto razy droższy miał te tam swoje przewagi, a tani musiał dla pełni szczęścia stanąć na nietanich podstawkach, niemniej grało to fantastycznie. Poza tym do odnotowania, że wzmacniacz był dzielony i dopieszczony wszechstronnie, a kable maksymalnie muzyczne i też niestety nietanie, ale żaden tam kosmos cenowy, wszystko w granicach może już nadwyrężonego, ale jeszcze rozsądku. Dopasowane do ceny kolumn, w tych samych realiach budżetu. (Przypomnę: ich cena to 49 800 PLN.)

Powracając do brzmienia. Przy poprzedniej wersji pisałem, że już bardzo realistyczna, ale nawet w swych bezkompromisowych realiach nie potrafi aż tak do końca rozprowadzać sopranów na przestrzeń. I nowa też nie umie, niemniej potrafi lepiej. A kto chce jeszcze lepiej, to też polskie tuby Destination Audio kosztują dwieście tysięcy – i za taniej nie będzie. Pozostałe cechy się powtórzyły: w mierze realizacji ustawień minimalne tylko odgięcie, dwa metry od ściany z tyłu i słuchacz też nie za blisko, chociaż dwa metry wystarczają. Wówczas przy dobrze zrealizowanych płytach wpadamy wprost na koncert; obecnie, z MkII, jeszcze bardziej koncertujący. Sam producent podczas wspólnego odsłuchu bardzo niepokoił się basem, zaczynając, jak informował, od najostrożniej ustawionego bass-refleksu, potem szedł do optimum co stopień. Ostrożność okazała się zbyteczna, bass na ful ustawiony okazał się najlepszy – warunki akustyczne pomieszczenia mu na to pozwalały. I ładnie to „ful” wypadło – duży był i mięsisty, a zarazem z precyzją konturu, należytym rozmiarem pudeł rezonansowych i piękną własną ekstensją wzbogacaną bogactwem talerzy. Znów powtórzyła się też świetność fortepianu, jednak najbardziej podobały mi się ludzkie głosy. Nie czyniący porównań i nie dysponujący najwyższej klasy sprzętem najczęściej nie zdają sobie sprawy, jak te głosy mogą być różne w odniesieniu do tej samej osoby produkującej się na tej samej płycie. Poza tym trzeba się na ich brzmieniu skupić, co w praktyce rzadko występuje. Tymczasem wyważenie na osi wyższe-niższe postawienie w odniesieniu do ludzkich głosów posiada milimetrową skalę. W dół odrobina – jest inaczej, do góry – per analogiam. Na co nakłada się odpowiednie łączenie w brzmieniową jedność chromatyki z melodyjnością. Aby nie było ani za gładko, ani nazbyt chropawo, i jednocześnie brzmieniowo tak bogato, jak to tylko możliwe.

Jak sławny książkowy Behemot i wszystkie pozostałe koty – ma wdzięk.

Prawdziwego koncertu Ewy Demarczyk z 1979 roku (gdy to pisałem, jeszcze żyła, gdy publikuję, niestety nie) żadne kolumny nie zrobią, ale tu chodzi o zbliżenie. I to zbliżenie, zgodnie z nazwą, wychodzi Avatar Audio lepiej niż innym kolumnom w tych pieniądzach, byle mieć odpowiedni tor i odpowiednie pomieszczenie, czego przecież i tak każde kolumny będą chciały. Autentyczność głosów Louisa Armstronga, Leonarda Cohena, Nat King Cole᾽a czy Astrud Gilberto pozwalały się przejąć swoim brzmieniem nawet najbardziej osłuchanym audiofilom, do których sam należę. Żywa, dotykowa obecność i pełna jakość brzmienia. A wierzcie mi, takie zjawisko na Audio Show niemal nie występuje. Częste są tam zachwyty nad brzmieniem może nie tyle marnym, co po prostu nie sięgającym wyżyn. Nie sięgającym w sposób wyraźny, choć niektórym się zdaje. Bo miedzy dźwiękiem „dobrym” a „autentycznym” jest zasadnicza różnica, która zaczyna się w dodatku powiększać podczas dłuższego słuchania. W tym ostatnim kontekście Holophony okazują się łatwe. Niełatwo o tor zdolny je zaspokoić i trzeba to na starcie odczekać, ale potem jest łatwo słuchać komuś ceniącemu autentyzm. Im ten autentyzm w wersji aparaturowej lepiej zna się, poprzez kontakty z torami, które każdy na własny sposób, ale autentyzm ten osiągają, tym trudniej potem wytrzymać z torami nieautentycznymi. Tę miarę przykładając, Avatar Audio Holophony №2 MkII nie tylko porównania do najlepszych wytrzymują, ale w mierze ożywiania przestrzeni i namacalnej obecności należą do najlepszych. Są głośniki w zbliżonej cenie potrafiące, jak to się mawia, kreować bardziej magiczne sceny (choćby takie Boenicke), są tańsze, których też się słucha z zapałem (na przykład Xavian Madre Perla), są też bardziej „aromatyczne” (jak dużo droższe TAD), ale prosto z mostu realizm i przywołanie obecności, to raczej tylko wielkie tuby i diamentowe bądź ceramiczne membrany za bardzo duże pieniądze. Przy czym, tytułem uzupełnienia: po odstawieniu Holophony daleko od ściany tylnej, uzyskujemy całkowite oderwanie dźwięku i scenę także magicznie głęboką; całą za kolumnami i na wiele do tyłu metrów. Na tej scenie obecność żywych ludzi, ich całkowite awatary. O to chodziło twórcy, i o to chodzi mnie, kiedy słucham.

Podsumowanie

   Nie jest ławo napisać drugi raz recenzję tej samej rzeczy po udoskonalającej przeróbce, zwłaszcza gdy konfrontacja posiada charakter wspomnieniowy z interwałem półtora roku. Nie ułatwia też sprawy fakt, że już w poprzednim podejściu Holophony №2 okazały się nawet nie dobre, a wybitne. To wytrąca recenzentowi oręż, odbiera mu amunicję potrzebną do celnych uwag. Nie ma czego wytykać, zostaje samo chwalenie – czasami mniejsze, czasami większe, lecz generalnie duże. Pozostaje w tej sytuacji stwierdzić, że Cezariusz Andrejczuk – spirytus movens przedsięwzięcia, ma swoją idée fixe – fiksację na punkcie realizmu. Pod jego względem sukces okazał się dlań rzeczą nie dość dużą, przytłoczył go głód perfekcji. Ta oczywiście jest nieosiągalna w podsłonecznej krainie, ale tym bardziej można ku niej zmierzać i nigdy się nie zatrzymać. Dlatego słabo wierzę w zapewnienia o kresie wędrówki i dotarciu do celu. Fakt, soprany są teraz jeszcze żywsze i bliższe tym realnym, podobnie jak bas dobitniejszy i bardziej wielobrzmieniowy. W tym tkwi powód do dumy, ale też i zalążek groźby. Kolumny Avatar Audio i całe tej firmy tory często znajdują się w balansie na krawędzi: „realistyczne-za ostre”. Zdarzało się na AVS, to „za ostre” usłyszeć, pisałem o tym w relacjach. Poprzednio goszczone  Holophony №2 nie były realistyczne tak dogłębnie, za to bardziej wybaczające i też kapitalne w słuchaniu. Twórca uznał, że to za mało, i można przyznać mu rację, podążyć jego śladem. Zależy od preferencji słuchacza, jak bardzo nie chce kompromisu, jak dużo gotów poświęcić, aby był jak najmniejszy. Całkiem bezkompromisowym pozostaje zaś zakup fortepianu, albowiem już nie skrzypiec. Koncertowy Steinway & Sons D-274 kosztuje jakiś milion złotych (cenę się negocjuje), natomiast uważane za najpiękniej brzmiące skrzypce „Mesjasz” Stradivariego są muzealnym eksponatem, szacowanym na przeszło dwadzieścia milionów dolarów. (Grywali na nich spośród najlepszych Józef Joachim i Nathan Milstein.)

 

W punktach:

Zalety

  • Dobitny realizm.
  • Żadnych cesji na rzecz łagodzenia.
  • Szeroko rozciągnięte pasmo.
  • Wrażliwość na najmniejsze tchnienie.
  • Perfekcyjna szczegółowość.
  • Niemal nie spotykana umiejętność oddania cech indywidualnych brzmienia.
  • Nośność.
  • Dynamika.
  • Szybkość.
  • Widzialny ruch powietrza.
  • Rytm.
  • Muzykalność.
  • Wyczuwalne ciepło.
  • Żywa obecność przestrzeni.
  • Duża, głęboka scena.
  • Naturalnie drapieżne soprany.
  • Niezwykłe bogactwo i naturalizm pod klawiszami fortepianu.
  • Finezyjne wokale.
  • Mocny i różnorodny brzmieniowo bas.
  • Wybitne różnicowanie nagrań, zwłaszcza pod kątem stereofonii i kwantum tegoż basu.
  • Pomimo dominanty realistycznej bezproblemowa reprodukcja starych nagrań.
  • Niełatwo o inne takie.
  • Celulozowe membrany najlepszych producentów.
  • Techniczne retro okazuje się mieć wiele przewag.
  • Pietystyczne podejście producenta do przedmiotu.
  • Wyjątkowo staranne wykonanie.
  • Kable uziemiające i podstawki antywibracyjne w komplecie.
  • Zwrotnice strojone na ucho.
  • Praktycznie zapakowane.
  • Całościowo pełny profesjonalizm.
  • Producent i zaprzyjaźniona z nim firma oferują cały pasujący tor.
  • Made in Poland.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Najlepsze brzmienie przy dużej ilości miejsca wokół i z daleko siedzącym słuchaczem.
  • Jeszcze lepsze soprany w modelu najwyższym.
  • Potrzebny kondycjoner masy, a tego w komplecie brak.

 

Dane techniczne:

  • Głośniki o membranach celulozowych – 1 x 100 mm; 1 x 200 mm; 1 x 300 mm.
  • Dwie zwrotnice pierwszego rzędu, osobne dla każdej sekcji.
  • Punkty odcięcia: nie mierzone, strojone wyłącznie na ucho.
  • Obudowa: dwuczęściowa, ze sklejki bambusowej ø25 mm.
  • Przyłącze: bi-wiring, terminale złocone.
  • System dodatkowego uziemienia.
  • Pasmo przenoszenia: 27 Hz – 20 kHz
  • Moc: 15 W
  • Impedancja nominalna: 4 Ω
  • Efektywność: 98 dB
  • Wymiary (W x S x G): 1160 x 350 x 480 mm
  • Waga: 40 kg/szt.
  • Podkładki antywibracyjne oraz kable łączące sekcje i uziemiające w komplecie.
  • Cena: 49 800 PLN

 

System:

  • Źródła: cyfrowe – Ayon CD10 II Signature; analogowe – music hall Classic, TAT2/AFU1-2.
  • Przedwzmacniacz gramofonowy: Phasemation EA200.
  • Przedwzmacniacz: ASL Twin-Head Mark III.
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Interkonekty: Acoustic Zen Absolute Cooper, Sulek Edia & 6×9, Tara Labs Air1.
  • Głośniki: Avatar Audio Holophony №2 MkII.
  • Kabel głośnikowy: Sulek 6×9.
  • Kable zasilające: Acoustic Zen Gargantua II, Harmonix X-DC350M2R, Audio Illuminati Power     Reference One, Sulek 9×9 Power.
  • Listwa: Power Base High End.
  • Stolik: Rogoz Audio 6RP2/BBS.
  • Podkładki pod kable: Acoustic Revive RCI-3H, Rogoz Audio 3T1/BBS.
  • Podkładki pod sprzęt: Avatar Audio Nr1, Acoustic Revive RIQ-5010, Divine Acoustics KEPLER, Solid Tech „Disc of Silence”, Synergistic Research MiG SX.    Kondycjoner masy: QAR S-15.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

8 komentarzy w “Recenzja: Avatar Audio Holophony №2 MkII

  1. Sławek pisze:

    Panie Piotrze,
    a co do kota – ładny i duży sierściuch. Ja też mam sierściucha, biały w bure łaty i kupiłem kotoodporne kolumny.
    Czy ten Pana kiciuś nie ostrzy sobie pazurków na membranach głośników i czy nie wyrządził jakichś szkód?
    Mój ma na koncie przegryzione 2 pary kabli słuchawkowych, ale cieniutkich do Kruger&Matz córki, takich co to 25 zł kosztują (a słuchawki 300 zł) synowi zaś przegryzł kabel od zasilacza do laptopa.
    Tonalium na szczęście nie rusza (jak na razie)…

    1. Piotr Ryka pisze:

      Mój kot nigdy żadnemu sprzętowi nie wyrządził najmniejszej szkody. Ostrzy się tylko na drapakach i dywanie, czasami brał pod pazury kanapę, ale wystarczyło go poprosić, żeby tego nie robił – i przestał. Kocha swoje zabawki, których ma całą armię, i lubi spać z nami w łóżku, najchętniej z głową na głowie żony. U Maine Coon to podobno najzupełniej normalne, podobnie jak chęć do zabawy wodą.

      1. Sławek pisze:

        o, mój to wszelkie drapaki szerokim łukiem omija. Do łóżka przychodzi spać jak najbardziej. Kilka razy przespacerował po gramofonie w trakcie odtwarzania płyty – po zamkniętej pokrywie. To jest kot typu „dachowiec”, owszem mardzo przymilny, ciekawski i odważny, wręcz tryska energią (ma 2 lata), maine coon jednak to wyższa liga…

        1. Piotr Ryka pisze:

          Jeżeli chodzi o sprzęt i zakłócanie, to mój kot bywa jedynie zazdrosny o klawiaturę. Gdy piszę lubi wskoczyć na blat i położyć się na niej, albo chociaż ją zdeptać. Ale obok ma swoją dwupiętrową wieżę, więc pogłaskawszy uprzejmie go proszę, żeby się na nią przeniósł, co czyni bez entuzjazmu i dość wyniośle, ale bez protestów. A kiedy już na jej szczycie leży, wyciąga swoją długą łapę i opera o moje ramię, bo bardzo lubi pozostawać w jakimś kontakcie dotykowym. I tak razem piszemy.

  2. Bafia pisze:

    Dreszcze mnie przeszly jak zobaczylem tego slicznego *kotka*.
    Ja zamykam pokoj na klucz, poniewaz *kotek* juz raz skoczyl na klamke i chcial sobie wejsc. Co by bylo, …..tego lepiej sobie nie wyobrazac.(membrany, kable, ustroje akustyczne…BOZE, az strach pomyslec) 🙂 Pozdrawiam. Patryk.

  3. Sławek pisze:

    Co do samych kolumn jednakowoż, a zwłaszcza filozofii „grajpudeł” to tylko papierowe membrany, kilku watowe wzmacniacze lampowe…
    A cały ten postęp to jedna wielka lipa – może w znacznej części, ale czy na pewno? Pan ma tubowe Zingali, a kilka kolumn dobrze grających też już słyszałem, np. z głośnikami wysoko tonowymi AMT i grały pierwsza klasa.
    Ale dobrze, że jest różnorodność.

  4. Marcin pisze:

    Co do gramofonów – pierwszy 100 razy droższy od drugiego, a ile razy – Pańskim zdaniem – lepszy?

    1. Piotr Ryka pisze:

      O tym będzie w jego recenzji. Z tym, że na ilość razy nie da się tego skrupulatnie przełożyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy