Recenzja: Avatar Audio Holophony №2 MkII

Odsłuch

Zwrotnica jest inna, ale w środku.

   Odsłuch musiał być szybki, gdyż kolumny zawitały na dobę. Na co się wcześniej zgodziłem, a więc byłem przygotowany. Jednakże nieprzygotowany na to, by tego samego dnia wieczorem, tym razem całkiem bez uprzedzenia, „wpadł” z dłuższą wizytą gramofon CSPort TAT2. Siłą rzeczy musiał on zagrać po zakończonym montażu, zastępując na gramofonowej pozycji zwijanego już po recenzji music hall classic. (Relacja cen pomiędzy nimi, wliczając wkładki, to równiuteńkie 100:1!) Prócz tego Holophony zostały sprawdzone z odtwarzaczem cyfrowym, który był trochę zapomniany i przytłoczony przez gramofonowe zajścia. Nie będę jednak tego odsłuchu cyfrowego wyodrębniał, ponieważ brzmienia zaistniały charakterologicznie te same, muszą natomiast zwrócić uwagę na pewien warunek wstępny.

Przed chwilą była mowa, że Holophony to realizm. Zatem nie umilanie, i w związku z tym coś za coś. Ceną za ten realizm jest większa niż zazwyczaj konieczność optymalizacji toru, obejmującej w przypadku lampowego rozgrzanie lamp. Audiofil czytający recenzje gazetowe i materiały firmowe producentów na pewno nieraz się zetknął z mylącymi informacjami, iż to rozgrzanie trwa minutę, czasami mowa o trzech, najostrożniejsi wspominają o piętnastu. Wszystko to bujdy na resorach, spowodowane obawami przed zniechęceniem nabywcy konieczną cierpliwością. Co jest podwójnie fałszywe – i kiedyś już o tym pisałem. Jeden fałsz, to twierdzenie (często pozostające w domyśle), że urządzenia tranzystorowe działają pełną parą już od samego startu. No, może dajmy im z minutkę na załadowanie kondensatorów, ale potem już na całego! Stosując tischnerowską nomenklaturę, jest to typowa gówno prawda. Doskonale słychać, że po godzinie grają lepiej, a kondensatory w tranzystorowym przecież przetworniku Auralica ładują się (i w tym czasie on nie gra) przez circa dwa kwadranse. (Nie takie to aż uciążliwe, jak by się mogło wydawać, bo potem przechodzisz wyłączając w tryb stand-by i nie musisz tego powtarzać przy kolejnym odsłuchu.) Drugie kłamstwo, to owo wymuszone strachem przenoszenie szybkiego rozruchu na urządzenia lampowe. One nie grają dobrze ani po jednej minucie, ani trzech, ani też po piętnastu. W miarę dobrze zaczynają pracować dopiero po czterdziestu pięciu, na pełny etat po trzech godzinach, w tryb turbo przechodzą po pięciu, po dobie jeszcze lepiej grają. (Skoki są dobrze słyszalne i oczywiście nie następują z dokładnością co do minuty, podałem czasy orientacyjne.) Piszę o tym z uwagi na to, że Holophony №2 MkII mają ten swój zamierzony realizm, w tym bardzo realistyczną, ani trochę niezłagodzoną górę, toteż dopiero po trzech kwadransach zaczęły grać z moimi lampami jak powinny, a potem jeszcze lepiej.

Cóż rzec? Po części się te wrażenia krzyżowały z wrażeniami odsłuchu wersji MkI. Realizm posunięty do skrajności bez żadnych cesji na rzecz umilania, i jednocześnie w pełni obroniony przed popadaniem w dziwność. Ani skrajnie wysoka szczegółowość, ani taka sama precyzja zakreślania konturów, ani też równie skrajny stopień ożywiania przestrzeni i towarzyszące temu dość dobitne pogłosy, nie powodowały najmniejszego odchylenia w kierunku obcości. Cały czas tkwienie w „tu i teraz” muzyki jak prawdziwej; żaden czynnik nas nie przenosi do jakichś katedralnych czy innych osobliwych wnętrz, ani nie kieruje na kosmiczną orbitę odrealniającej obcości. Nic także z laboratoryjnego chłodu. Pozostajemy w realności bezpośredniej – w objęciach muzycznej prawdy. Musimy jednak trzy kwadranse odczekać, aby soprany przestały zachowywać się nadto agresywnie; wzmacniacz musi się załadować prądem i zyskać właściwą temperaturę pracy, by mogły stracić ostre końcówki i zamieniły je w trójwymiarową ekstensję. To jest najlepszy – śmiem tak twierdzić – ze wszystkich audiofilski moment, kiedy nie gubiąc nic z intensywności zmieniają się soprany z kłujących jeżozwierzy w harmoniczne porywy dźwięku; kiedy szpic wysokiego tonu przeistacza się w sopranowy wiatr wypełniający żagiel dźwięku. Aby to poczuć i doznać uniesienia pod wpływem autentyzmu, trzeba mieć dobrą aparaturę i odczekać cierpliwie dłuższą chwilę, zająć się w tym czasie czymś innym.

Kot króluje niezmiennie.

Piszę o tym rozwlekle, ponieważ niezłagodzona sopranowa intensywność stanowi główną różnicę pomiędzy nowymi MkII a poprzednimi MkI. To na nią się złożyły te długie prace nad zwrotnicą, choć pozostaje faktem, że bas też przy nich zyskał. Nie w prostym sensie ciśnienia i procentowego udziału, tylko również jakości ekstensji i precyzji rysunku. Podobnie wyrafinowanie całej formy na bazie wielopostaciowości. Nowe Holophony, jak twierdzi twórca już ostateczne i więcej prac nad nimi nie będzie (w co słabo jednak wierzę), są precyzyjniejsze i jeszcze bardziej realistyczne, a także pozwalają na lepsze dostrojenie do charakterystyki wnętrza. Utraciły natomiast resztki cech umilających, jakie w poprzedniej wersji miały; są jeszcze bardziej bezkompromisowe, oczekują jeszcze lepszego toru. Co bynajmniej nie znaczy – większych wydanych pieniędzy. Bo właśnie z tanim gramofonem wypadły wprost rewelacyjnie. Fakt, że sto razy droższy miał te tam swoje przewagi, a tani musiał dla pełni szczęścia stanąć na nietanich podstawkach, niemniej grało to fantastycznie. Poza tym do odnotowania, że wzmacniacz był dzielony i dopieszczony wszechstronnie, a kable maksymalnie muzyczne i też niestety nietanie, ale żaden tam kosmos cenowy, wszystko w granicach może już nadwyrężonego, ale jeszcze rozsądku. Dopasowane do ceny kolumn, w tych samych realiach budżetu. (Przypomnę: ich cena to 49 800 PLN.)

Powracając do brzmienia. Przy poprzedniej wersji pisałem, że już bardzo realistyczna, ale nawet w swych bezkompromisowych realiach nie potrafi aż tak do końca rozprowadzać sopranów na przestrzeń. I nowa też nie umie, niemniej potrafi lepiej. A kto chce jeszcze lepiej, to też polskie tuby Destination Audio kosztują dwieście tysięcy – i za taniej nie będzie. Pozostałe cechy się powtórzyły: w mierze realizacji ustawień minimalne tylko odgięcie, dwa metry od ściany z tyłu i słuchacz też nie za blisko, chociaż dwa metry wystarczają. Wówczas przy dobrze zrealizowanych płytach wpadamy wprost na koncert; obecnie, z MkII, jeszcze bardziej koncertujący. Sam producent podczas wspólnego odsłuchu bardzo niepokoił się basem, zaczynając, jak informował, od najostrożniej ustawionego bass-refleksu, potem szedł do optimum co stopień. Ostrożność okazała się zbyteczna, bass na ful ustawiony okazał się najlepszy – warunki akustyczne pomieszczenia mu na to pozwalały. I ładnie to „ful” wypadło – duży był i mięsisty, a zarazem z precyzją konturu, należytym rozmiarem pudeł rezonansowych i piękną własną ekstensją wzbogacaną bogactwem talerzy. Znów powtórzyła się też świetność fortepianu, jednak najbardziej podobały mi się ludzkie głosy. Nie czyniący porównań i nie dysponujący najwyższej klasy sprzętem najczęściej nie zdają sobie sprawy, jak te głosy mogą być różne w odniesieniu do tej samej osoby produkującej się na tej samej płycie. Poza tym trzeba się na ich brzmieniu skupić, co w praktyce rzadko występuje. Tymczasem wyważenie na osi wyższe-niższe postawienie w odniesieniu do ludzkich głosów posiada milimetrową skalę. W dół odrobina – jest inaczej, do góry – per analogiam. Na co nakłada się odpowiednie łączenie w brzmieniową jedność chromatyki z melodyjnością. Aby nie było ani za gładko, ani nazbyt chropawo, i jednocześnie brzmieniowo tak bogato, jak to tylko możliwe.

Jak sławny książkowy Behemot i wszystkie pozostałe koty – ma wdzięk.

Prawdziwego koncertu Ewy Demarczyk z 1979 roku (gdy to pisałem, jeszcze żyła, gdy publikuję, niestety nie) żadne kolumny nie zrobią, ale tu chodzi o zbliżenie. I to zbliżenie, zgodnie z nazwą, wychodzi Avatar Audio lepiej niż innym kolumnom w tych pieniądzach, byle mieć odpowiedni tor i odpowiednie pomieszczenie, czego przecież i tak każde kolumny będą chciały. Autentyczność głosów Louisa Armstronga, Leonarda Cohena, Nat King Cole᾽a czy Astrud Gilberto pozwalały się przejąć swoim brzmieniem nawet najbardziej osłuchanym audiofilom, do których sam należę. Żywa, dotykowa obecność i pełna jakość brzmienia. A wierzcie mi, takie zjawisko na Audio Show niemal nie występuje. Częste są tam zachwyty nad brzmieniem może nie tyle marnym, co po prostu nie sięgającym wyżyn. Nie sięgającym w sposób wyraźny, choć niektórym się zdaje. Bo miedzy dźwiękiem „dobrym” a „autentycznym” jest zasadnicza różnica, która zaczyna się w dodatku powiększać podczas dłuższego słuchania. W tym ostatnim kontekście Holophony okazują się łatwe. Niełatwo o tor zdolny je zaspokoić i trzeba to na starcie odczekać, ale potem jest łatwo słuchać komuś ceniącemu autentyzm. Im ten autentyzm w wersji aparaturowej lepiej zna się, poprzez kontakty z torami, które każdy na własny sposób, ale autentyzm ten osiągają, tym trudniej potem wytrzymać z torami nieautentycznymi. Tę miarę przykładając, Avatar Audio Holophony №2 MkII nie tylko porównania do najlepszych wytrzymują, ale w mierze ożywiania przestrzeni i namacalnej obecności należą do najlepszych. Są głośniki w zbliżonej cenie potrafiące, jak to się mawia, kreować bardziej magiczne sceny (choćby takie Boenicke), są tańsze, których też się słucha z zapałem (na przykład Xavian Madre Perla), są też bardziej „aromatyczne” (jak dużo droższe TAD), ale prosto z mostu realizm i przywołanie obecności, to raczej tylko wielkie tuby i diamentowe bądź ceramiczne membrany za bardzo duże pieniądze. Przy czym, tytułem uzupełnienia: po odstawieniu Holophony daleko od ściany tylnej, uzyskujemy całkowite oderwanie dźwięku i scenę także magicznie głęboką; całą za kolumnami i na wiele do tyłu metrów. Na tej scenie obecność żywych ludzi, ich całkowite awatary. O to chodziło twórcy, i o to chodzi mnie, kiedy słucham.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

8 komentarzy w “Recenzja: Avatar Audio Holophony №2 MkII

  1. Sławek pisze:

    Panie Piotrze,
    a co do kota – ładny i duży sierściuch. Ja też mam sierściucha, biały w bure łaty i kupiłem kotoodporne kolumny.
    Czy ten Pana kiciuś nie ostrzy sobie pazurków na membranach głośników i czy nie wyrządził jakichś szkód?
    Mój ma na koncie przegryzione 2 pary kabli słuchawkowych, ale cieniutkich do Kruger&Matz córki, takich co to 25 zł kosztują (a słuchawki 300 zł) synowi zaś przegryzł kabel od zasilacza do laptopa.
    Tonalium na szczęście nie rusza (jak na razie)…

    1. Piotr Ryka pisze:

      Mój kot nigdy żadnemu sprzętowi nie wyrządził najmniejszej szkody. Ostrzy się tylko na drapakach i dywanie, czasami brał pod pazury kanapę, ale wystarczyło go poprosić, żeby tego nie robił – i przestał. Kocha swoje zabawki, których ma całą armię, i lubi spać z nami w łóżku, najchętniej z głową na głowie żony. U Maine Coon to podobno najzupełniej normalne, podobnie jak chęć do zabawy wodą.

      1. Sławek pisze:

        o, mój to wszelkie drapaki szerokim łukiem omija. Do łóżka przychodzi spać jak najbardziej. Kilka razy przespacerował po gramofonie w trakcie odtwarzania płyty – po zamkniętej pokrywie. To jest kot typu „dachowiec”, owszem mardzo przymilny, ciekawski i odważny, wręcz tryska energią (ma 2 lata), maine coon jednak to wyższa liga…

        1. Piotr Ryka pisze:

          Jeżeli chodzi o sprzęt i zakłócanie, to mój kot bywa jedynie zazdrosny o klawiaturę. Gdy piszę lubi wskoczyć na blat i położyć się na niej, albo chociaż ją zdeptać. Ale obok ma swoją dwupiętrową wieżę, więc pogłaskawszy uprzejmie go proszę, żeby się na nią przeniósł, co czyni bez entuzjazmu i dość wyniośle, ale bez protestów. A kiedy już na jej szczycie leży, wyciąga swoją długą łapę i opera o moje ramię, bo bardzo lubi pozostawać w jakimś kontakcie dotykowym. I tak razem piszemy.

  2. Bafia pisze:

    Dreszcze mnie przeszly jak zobaczylem tego slicznego *kotka*.
    Ja zamykam pokoj na klucz, poniewaz *kotek* juz raz skoczyl na klamke i chcial sobie wejsc. Co by bylo, …..tego lepiej sobie nie wyobrazac.(membrany, kable, ustroje akustyczne…BOZE, az strach pomyslec) 🙂 Pozdrawiam. Patryk.

  3. Sławek pisze:

    Co do samych kolumn jednakowoż, a zwłaszcza filozofii „grajpudeł” to tylko papierowe membrany, kilku watowe wzmacniacze lampowe…
    A cały ten postęp to jedna wielka lipa – może w znacznej części, ale czy na pewno? Pan ma tubowe Zingali, a kilka kolumn dobrze grających też już słyszałem, np. z głośnikami wysoko tonowymi AMT i grały pierwsza klasa.
    Ale dobrze, że jest różnorodność.

  4. Marcin pisze:

    Co do gramofonów – pierwszy 100 razy droższy od drugiego, a ile razy – Pańskim zdaniem – lepszy?

    1. Piotr Ryka pisze:

      O tym będzie w jego recenzji. Z tym, że na ilość razy nie da się tego skrupulatnie przełożyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy