Recenzja: Austrian Audio The Composer   

     Odsłuch: Z odtwarzaczem i ASL Twin-Head

      Ostatni etap to groźne słowa, ale nie w tym wypadku. Zwyczajnie, tkwiąc po uszy w życiu, a nawet wraz z uszami, idziemy po najlepsze. Dziesięć lamp we wzmacniaczu i dwanaście w razie użycia końcówki mocy (dla Susvar i dla Stealth), poza tym trzy dla wszystkich w przetworniku. Sumarycznie więc cztery duże triody, trzy prostownicze, dwie tetrody i cała zgraja małych triod. Tor wysilony, drogo okablowany, lepszego już nie będzie. A dzięki niemu czary. Rzadko się zdarza, żeby któreś słuchawki tak inaczej grały przy komputerze i odtwarzaczu. Rzecz sprowadziła się do tego, że wszystkie anse wyliczone w punktach, jak nie dość kompletne wypełnienie i nie dość długie podtrzymania, deficyt romantyki i pozostałych drgnień duszy, niewystarczająca bezpośredniość kontaktu i nie dość potęgowe brzmienie odnośnie basu i rozmachu – to wszystko poszło precz i poszło do ostatka.

     Zacznę może od basu, który dla wielu jest kluczowy, niezbędny ich repertuarowi. Wraz z lepszym wypełnieniem zjawił się popisowy – żywotny i potężny, bardzo nisko schodzący. Żadnych odnośnie uwag krytycznych, tym bardziej, że nie pojawiło się wraz z przyrostem mocy podbarwianie basowe – cała architektura brzmienia pozostała w najlepszym porządku.

     Objawiły się The Composer jako klasyczny „All-rounder” z grupy stricte high-endowych słuchawek, co tym ważniejsze, że nie potrzebujący cudzego lepszego kabla. Brzmienie od porównywanych drobiazgowo Stealth różniło się minimalnie, a cała różnica brała z niższego brzmienia amerykańskich planarów z polskim kablem. (To drugie także ważne.) Teraz już bez przełożenia na większą głębię i uczuciowość – całościowy brzmieniowy wydźwięk jednych i drugich odnośnie technicznej sprawności, uczuciowości i poczucia piękna był niemal identyczny. The Composer wykazywały się minimalnie lepszą separacją, Stealth minimalnie lepszą melodyką – ale w praktyce odsłuchowej u jednych i drugich zjawiali się ci sami ludzie, fortepiany, saksofony, bębny, orkiestry i tak dalej. Bo także The Composer pod dyktat lampowego toru okazały się ssaczo ciepłe i zwinne, częstujące miłym powabem na przemian z groźną potęgowością, a nade wszystko atmosferą żywego muzykowania. Zero dystansu, pełne zanurzenie, świat jawił się muzyką. I dla mnie, jako opisującego słyszane, było to czymś bardzo miłym, poniekąd też zaskakującym. Zmiany na lepsze się zdarzają, ale tak radykalne rzadko. Przejście od grania skupionego na precyzji i separacji do muzycznego porywu – nie, to się prawie nie zdarza. A tutaj się zdarzyło. Co można całościowo podciągać do refleksji: te słuchawki są wyjątkowo wrażliwe na postać podawanej treści; bez złagodzenia pokażą, z czym mają do czynienia.  

     Gwoli uzupełnienia dodam, że porównałem też z Susvarami, które objawiły się jako grające bardziej normalnożyciowym dźwiękiem, mniej estradowo podrasowanym. Różnicy jakościowej nie odnotowałem, chyba żeby tę „normalnożyciowość” poczytywać za lepszą, ale pod względem przyjemności obcowania i puli emocjonalnej różnicy nie było.

      Zostało do napisania parę słów o relacji z AKG K1000 – najlepszymi słuchawkami ze stajni pierwotnego AKG, lepszymi od najlepszych pozostałych o kilka długości.

      Kwestię można odbębnić krótko i w dwóch punktach. Primo, charakter brzmienia okazał się bardzo zbliżony, ale to żadne novum, pozostałych porównywanych też. Również w tym porównaniu zjawiali się ci sami ludzie, a nie zawsze tak bywa; tonalność zbytnio w dół lub górę potrafi zmieniać osoby. Tym niemniej te osoby miały różną siłę istnienia i różną bezpośredniość. Nikogo nie zaskoczę pisząc, że – secundo – nagłowne głośniki z 1989 roku, doposażone w ekstremalny kabel z modułem uziemienia, przywołały realniejsze postaci i prawdziwszą muzykę. Transparentność i wraz z nią bezpośredniość, podobnie jak dynamika, nasycenie i indywidualizm głosów stały po stronie dawnych AKG, ale przecież samo ich założenie konstrukcyjne dawało im przewagę – nieprzylegające, wraz z czym tworzące wokół głowy prawdzie pole dźwiękowe, do tego jeszcze zasilane końcówką mocy 25 W na kanał, musiały być bardziej realistyczne i bardziej dynamiczne.    

      Z odtwarzaczem przenośnym  

    Ten etap wg planu winien zjawić się wcześniej, ale gospodarka planowa nie byłaby przecież sobą, gdyby się plany nie posypały. Dzięki ostatniej kampanii wyborczej zyskaliśmy okazję przypomnieć sobie, czym różnią się solenne obietnice od prozaicznej realizacji. Zwłaszcza studenci dostali w dupsko, bo rozpieszczani przez teraźniejszość mogli jeszcze nie wiedzieć. Mieszkając teraz w akademikach za złotówkę i otrzymując miesięcznie tysiąc złotych zasiłku, każdego dnia mogą zaznawać iluzoryczności obietnic bałamutnych planistów.

   Redakcyjny Astell & Kern KANN ULTRA dostarczył gniazda Pentacon, dla którego najkrótszy z zestawu The Composer kabel ma przynależną wtyczkę.  

      Nie powiem, że to niepokojące – bo czym się niepokoić? – ale po raz kolejny słuchając przenośnego zestawu w skład którego weszły słuchawki o dużych ambicjach, odniosłem wrażenie, że strojone były właśnie pod taki. Że gra to aż za dobrze, że aż tak nie powinno. Być może to zasługa odtwarzaczy, ale coś mi się nie wydaje, choć niewątpliwie stały się lepsze i przede wszystkim mocniejsze. Gotów w każdym razie jestem napisać, że producenci słuchawek szczególnie teraz dbają o ich dobrą, niemalże idealną współpracę z urządzeniami przenośnymi. Aż tak dobrze to grało, że nie bardzo wiem, co powinienem powiedzieć, bo takie w czambuł chwalenie od razu trąci nudą. Może w takim razie napiszę, że samo słuchanie ani krzty nią nie trąciło: moc, nasycenie, melodyczność i nastrojowość stały na high-endowym poziomie. Bas raził mocą i głębokością zejścia przy braku wyczuwalnych zniekształceń, soprany rozchodziły się w trzech wymiarach, a ciepła biologiczność głosów częstowała dreszczami na skórze. Echa pod zupełną kontrolą i z wkładem w tworzenie piękna, a delikatność, kruchość i dźwięczność w specjalnej aranżacji Kanonu in D Johanna Pachelbela cienia nie zostawiała wątpliwości, że mamy do czynienia z brzmieniami wysokich lotów. A jakby tego nie dość, odniosłem też wrażenie, że powiększyła się przestrzeń, rozpychana większą długością wybrzmień. Cóż, może to granie z Twin-Head poodtykało możliwości i słuchawki brzmieniowo dojrzały? Na wszelki wypadek wróciłem do dedykowanego wzmacniacza, i też zagrało lepiej, choć trochę suchszym dźwiękiem. Całkowicie wyrównały się natomiast kanały – prawy już nie grał inaczej skutkiem powściągania sopranów. Dlaczego unormował się później? – Pojęcia bladego nie mam.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

9 komentarzy w “Recenzja: Austrian Audio The Composer   

  1. Marcin pisze:

    Czy mógłbym poprosić o porównanie w kilku zdaniach recenzowanych tu do niedawnego odkrycia – Moondrop Venus?

    pozdrawiam!

    1. Piotr+Ryka pisze:

      The Composer są bardziej precyzyjne, a z najlepszym w recenzji wzmacniaczem po prostu wyraźnie lepsze. To słuchawki z ekstraligi, których brzmienie nie musi się podobać, bo nie jest basowe czy nadgęste, ale to rasa i klasa.

  2. Piotr+Ryka pisze:

    Słuchałem dzisiaj efektów pracy tego w krakowskim Nautilusie: https://www.nirvana-audio.com/en

    I tą są czyste jaja, ale wpływ na dźwięk duży i pozytywny. Poza tym drogie jak cholera, bo podobno opracowanie kosztowało miliony dolarów. Na czym polega działanie, chronione jest tajemnicą. Może na czystej sugestii, lecz jeśli tak, to głębokiej.

    1. Sławek pisze:

      A ile to cudo kosztuje?
      Pewnie generator fal Schumanna jest tańszy: https://tomanek.net.pl/wyprzedaz-tomanek-generator-fal-schumanna.html, tyko bez obudowy, trzeba włożyć do jakiegoś pudełka.

      Przeczytałem tą recenzję i nie wiem, czy ta Nirvana działa na ludzi czy na sprzęt…
      Słuchając na słuchawkach też jest różnica?

      1. Piotr+Ryka pisze:

        – Jedna sztuka kosztuje 4 tys. dolarów (wariactwo) i wystarcza na pomieszczenie do 25 metrów kwadratowych, dla większych trzeba dwóch.
        – Działanie dotyczy akustyki sali, nie poprawi więc odsłuchu słuchawkowego.
        – Na czym dokładnie polega nie wiadomo, to tajemnica.
        – Od dawna mam generator fal Schumanna i na mnie kompletnie nie działa – ani względem słuchania, ani ogólnego samopoczucia.
        – Natomiast (i niestety) działanie tego tajwańskiego szpeja jest porażająco duże. Takie w każdym razie odniosłem wrażenie na krótkim wyjazdowym odsłuchu.
        – Wg. Roberta Szklarza, właściciela Nautilusa, całe targi w Monachium to były nudy, nic nowego godnego uwagi. Ciekawe i oblegane było jedynie to.

        1. Sławek pisze:

          No, grubo!
          Dziękuję za uwagę co generatora fal Schumanna. A podobno są różnice pomiędzy tymi generatorami – słyszałem opinię, że ten od Acoustic Revive (około 1500 zł)działa pozytywnie, od Tomanka to nie wiem, a w necie są i takie za 50 zł, strach się bać. No chyba, żeby uznać, że np. 200 zł to można zaryzykować.

          1. Piotr+Ryka pisze:

            Mam właśnie ten od Acoustic Revive. Na niektórych podobno działa, na mnie nie. (O ile nie liczyć tego, że drażni wściekle błękitną diodą.)

  3. Piotr pisze:

    Panie Piotrze,

    Czy można liczyć na jakieś porównanie/test słuchawek portable, czyli tych mniejszych, by móc poza poza domem cieszyć się muzyką w dobrej jakości dźwięku? Kiedyś testował Pan i chwalił Grado SR 60, ale upłynęło już trochę czasu, pojawiły się nowe, a te zostały zastąpione przez Grado SR 60x Prestige. Sam planuję kupić jakieś portable do swojej podróżniczej kanapki odtwarzacz/wzmacniacz pod muzykę klasyczną, a Pańska rekomendacja pomogła by mi i wielu innym osobom.

    1. Piotr+Ryka pisze:

      A jaki przedział budżetu wchodzi w rachubę?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

© HiFi Philosophy