Odsłuch cd.: Z zegarem LEO
Doba musiała upłynąć, nim się ten zegar pozbierał, ale wypróbowałem go od razu, za bardzo byłem ciekaw. Nic prawie się nie zmieniło, a nawet bym powiedział, że muzyka ponownie siadła, znowu nie była tak żywa. Wróciła bardziej do gładkości niż intensywnego tętnienia – i trwało to przez wiele godzin, nie myślało się zmieniać. Ale na koniec zmieniło, po kilkunastu godzinach grać zaczęło inaczej, a po kilkudziesięciu…
Wiele razy byłem proszony o drobiazgowy opis różnic grania z zegarem i bez, mimo iż dawno temu zrobiłem to przy okazji recenzji przetwornika Calyx Femto. Ten nie miał wprawdzie zewnętrznego zegara, nie było zatem porównania, ale miał bardzo dobry wbudowany, uzmysławiający różnicę. Potem słuchałem też zegarów zewnętrznych, min. u dCS i MSB, jak również różnych wynalazków tyczących próbkowania i obróbki dźwięku. Bez wątpienia najbardziej spektakularna była jedyna taka umiejętność topowego przetwornika Meitnera zamiany wielokanałowego SACD na SACD dwukanałowy, ale kogo to może obchodzić w dobie skromnej oferty wielokanałowych płyt wyszłego z użycia formatu, o którym zdążono już napisać, że całkiem wyzionął ducha, mimo iż to nieprawda. Przetwornik Vega wzglądem tego działał poniekąd z drugiej strony, nadpróbkowany sygnał plikowy PCM 192K zmieniając w DSD 1.536M, do czego teraz wmieszał się LEO, całkowicie przejmując kontrolę.
Zdążyłem już wspomnieć o jednym, co uległo gruntownej zmianie, że mianowicie zewnętrzny wzmacniacz stał się w tej sytuacji niezbędny, jako probierz odczytywania różnic i źródło przyjemności. Słuchanie z gniazd samej Vegi stało się nieprzyjemnie gorsze, za to brzmienie wzmacniacza gruntownie się przeobraziło. Na planie podstawowym zyskało na żywości i szczegółowości rysunku, ale nie były to te różnice, za które warto by zapłacić prawie pięćdziesiąt tysięcy. Biorąc poprawkę na tych z nas, dla których nie jest to wydatek rujnujący, można natomiast powiedzieć, że dwie pozostałe różnice mogły być tego warte.
Pierwsza była zwyklejsza, gdy chodzi o zegary. Z reguły ich użycie oznacza bowiem myszkowanie po teksturach w poszukiwaniu na nich wzorków, meszku i innych zjawisk powierzchniowych, też intensyfikację wibrowania przestrzeni i obecności planktonu – ogólnie biorąc większość z tego, co dają celulozowe membrany. Bez ich użycia otrzymujemy w darze bogactwo świata brzmieniowych drobin, coś niczym by podnosić rozdzielczość do parametru 8K. Ale to już przy zegarach femto wyraźnie pozwala się usłyszeć i dzięki temu Vega z własnym zegarem miała tego dość sporo, choć dopiero po przeistoczeniu.
Druga natomiast różnica, od razu przechodząca w trzecią, była dla LEO bardziej unikalna; tym czymś był trzeci wymiar przechodzący w złożoność form. Dam przykład, żeby nie być gołosłownym: po zastosowaniu zegara i osiągnięciu przez niego sprawności temperaturowej podział wiolonczel i kontrabasów na struny i pudła rezonansowe stał się bez porównania wyraźniejszy. To samo tyczyło separacji źródeł na scenie; cały brzmieniowy obraz ze swymi podziałami stał się o wiele czytelniejszy. Co już było znakomite, lecz jeszcze nie najlepsze z tego, bo jeszcze lepsze było to, jak bardzo ta trójwymiarowość odniosła się do sumy instrumentów. Nie tylko pudła i struny zostały odsunięte od siebie w wymiarze źródłowym, ale też każda z tych brzmieniowych kotwic zyskała swój trójwymiar. Widać było wibrację strun i podział na poszczególne z nich stał się odczuwalnie mocniejszy, a kubatury pudeł rezonansowych same się pchały przed oczy. To właśnie pchanie i rozróżnianie kierowało ku trzeciej zmianie, ku temu, że melodyka także zyskała trzeci wymiar. Stała się bardziej sumą poszczególnych niż wypadkową linii melodycznych, co oczywiście jest opisem przybliżająco-umownym, a nie całkowicie dosłownym, ale ku temu to zmierzało i szło bardzo daleko. Wszystko na obszarze audialnym uległo wzbogaceniu i tylko jeden towarzyszył temu pejoratyw, mianowicie uszy słuchacza błyskawicznie przywykały do tego. Za oczywistość brały, że tak gra, i dopiero powrót do brzmienia bez zegara znów uświadamiał różnicę.
Pomyśleliście pewnie, że dużo czasu to kosztowało, bo wyłączony zegar znów potrzebował doby na pełne dostrojenie. Ale nie – Auralic Vega ma w menu opcję natychmiastowego przełączania „z/bez” – niczego nie trzeba wyłączać, ani nawet odpinać.
Recenzja staje się przydługa, więc tylko jeszcze o dwóch rzeczach – o brzmieniach różnych słuchawek i połączeniu przez USB. Odnośnie tego ostatniego względem coaxial przez konwerter zmiana była redukująca jakość w stopniu znacznym: brzmienie stało się suchsze, chudsze i uboższe zarówno wyobrażeniowo jak i emocjonalnie, mimo że ciągle było dobre i bardzo szczegółowe. Ale już nie tak przestrzenne i żywe, mimo że sygnał czerpiące źródłowo z 384, a nie 192 kHz.
Odnośnie natomiast słuchawek, skupmy się wpierw na najlepszych. To znaczy na Susvarach i DCA STEALTH – pierwszych otwartych, drugich zamkniętych, obu jednakowo planarnych z okablowaniem Tonalium. Mimo różnicy typu w odniesieniu do otwartości, nie różniły się pod jej względem w przełożeniu brzmieniowym, tym niemniej w porównanych brzmieniach zaznaczała się ważna różnica: STEALTH kładły nacisk na drapieżność, Susvary na elegancję. Jedne i drugie osiągały przy tym to wszystko, co wyżej opisałem, ponieważ te opisy na ich pracy się opierały. Tyle że STEALTH grały ofensywniej, starając się wyzyskać walory przetwornika i zegara (też przy okazji i wzmacniacza) odnośnie brzmienia o większym wigorze, kontraście i ataku, podczas kiedy Susvary raczyły przede wszystkim elegancją gładkiego przepływu przy słabszym akcencie na synkopy i wszystkie inne tego rodzaju podkręcające nastrój elementy.
Przyszło mi na myśl, że dzieje się tak w następstwie braku dostatecznej dla nich energii, bo niby ten Phasemation mocny aż po nieznośny hałas, ale to trochę co innego niż ciągłe i zupełne nasycanie energią. Rad nierad zdemontowałem słuchawkowy wzmacniacz i zastąpiłem końcówką mocy Crofta, której takiego zarzutu nie można już było postawić. Niewiele się zmieniło – cośkolwiek, ale żeby zasadniczo, to bym nie powiedział. Zacząłem więc to badać w maksymalnym skupieniu i doszedłem do wniosku, że ten nie tylko spokojny, ale też i melancholijny nastrój brał się u Susvar nie od niedostatku mocy, a od współpracy z przedwzmacniaczem w Vedze. Ewidentnie lepiej pasował do niego styl prezentowany przez STEALTH, jako agresywniejszy i mniej gładki, mocniej akcentujący soprany. W Susvarach przywodzenie ich do maksymalnie trójwymiarowej postaci powodowało przygasanie najwyższych rejestrów, w DCA STEALTH ta trójwymiarowość w wyciąganiu sopranowego piku do maksymalnej góry ani trochę nie przeszkadzała. (Montserrat Caballé arią Al dolce guidami… była uprzejma mi to ukazać.) Co radykalnie zmieniało odbiór i z własnej perspektywy nie pozostaje mi nic innego do napisania, niż to, że prezentacja od STELTH odpowiadała mi dużo bardziej, tak więc to je do kombinacji któregoś wzmacniacza z Vegą dopełnianą przez LEO bym wybrał. Ale kiedy ktoś woli głębokie, maksymalnie nasycone, spokojne i z nutą melancholii brzmienia, to HiFiMAN Susvara dla niego jak najbardziej.
Skoro paleta wyborów i tak zaczęła się mnożyć, mniej kosztujące i mniej mocy chcące słuchawki postanowiłem przetestować ze wzmacniaczem od Austrian Audio, znowu więc pełna symetryczność i same tranzystory. (Croft to niesymetryczna hybryda.)
Zacząłem od AudioQuest NightHawk, których użyłem sprawdzająco (by posmakować stanu przejścia) jako następnych po STEALTH, które z tym Austrian Audio zagrały bardzo podobnie jak z Phasemation i Crofta. W momencie doznałem déjà vu, to była kopia Susvar. Mniejsze Susvary? Lecz czy mniejsze? Nie odniosłem takiego wrażenia. Może o włos, a może nie – w każdym razie nie zagrało to gorzej. Nutka nostalgii łagodzona ciepłem, skądinąd też śladowym, piękne długie wybrzmienia analogowo gładkich dźwięków, potężny bas, melodyjność i naturalizm głosów. Gdyby nie ten smuteczek, byłbym całkowicie zadowolony, ale on brał się jakby znikąd, rodził z samego spotkania tych słuchawek z tym sprzętem. Niestety, jako dziecko niechciane.
Z kolei Ultrasone okazały się na wzór całego Wszechświata dysponować Ciemną Energią: w tle za dźwiękami nieodmiennie stawał gęsty basowo-pogłosowy mrok gotowy w każdej chwili uderzyć, i ta jego pasywna naprzemiennie z aktywną obecność dość mocno mnie drażniła. Była podobnie zbyteczna jak dosmucanie Susvar i NightHawk, nie pozwalając domknąć się doskonałość. Zapewne gdyby zacząć koło tego krążyć – wymieniać kable, szukać podstawek, w ostateczności zmienić wzmacniacz na lampowy – te niechciane składniki dałyby się wyrugować, ale przecież nie o to chodzi, to nie poradnik a recenzja.
Wyszło więc na to, że DCA STEALTH nad całą konkurencją wzięły górę, nie wnosząc żadnych zbędnych wtrętów, a system Auralica z nimi stylem zbliżonym był do odtwarzaczy dCS, czyli dający tę przewagę, że jak psi nos i kocie uszy czujny na minimalny sygnał, wychwytujący ruch najmniejszych drobin. Równocześnie było to granie naturalne i żywe w ozdobie potężnego basu i świetnej trójwymiarowości, a więc ponadprzeciętne jakościowo przy niewystępowaniu zniekształceń. Ale to wszystko w całej pełni jedynie przy tych STEALTH; pozostałe słuchawki powróciły na półkę.
Tylko tych STEALTH chciałem słuchać, a było to rewelacyjne słuchanie, przy czym najlepsze z Croftem.
Na koniec, jako erzacu głośników, użyłem z Croftem AKG K1000, darując sobie przenoszenie Auraliców pod odtwarzacz i ponowne odczekiwanie doby. Gnany ciekawością słuchanie rozpocząłem od razu, nie mając cierpliwości czekać aż lampy i tranzystory w tym Crofcie się rozgrzeją. Posłuchałem tak z pół godziny, a potem pozwoliłem słuchawkom grać cicho przez kilka godzin nim powróciłem do słuchania. Tych samych utworów na tym samym poziomie głośności, by było miarodajne; różnica jakościowa okazała się kolosalna, chociaż to naturalnie kwestia indywidualnego podejścia do miary. Przykładanie jej w tym wypadku miało poziom startowy mniej więcej taki sam jak maksima u Susvar i NightHawk, a niższy niż u STEALTH. Może trochę co prawda wyższy aniżeli u obu tamtych, ale na pewno niższy od najlepiej grających. Bo znowuż była to markotnawa, chmurnawa gładkość trójwymiarowych obrazów, jako coś bardzo wprawdzie eleganckiego i gdy trzeba dynamicznego, ale pozbawionego ikry, tętna, iskier. Wyższość K1000 brała się tu z samego faktu, że dosmucanie było słabsze, jako od początku kontrowane ukazującym się pomału podszerstkiem dynamicznym.
Za to po kilku godzinach było to coś już kompletnie innego, niczym pies łysy i pies z sierścią. Żałosna gładkość łysej skóry zastąpiona została grubą osłoną lśniącej sierści, o tyle więcej się działo na każdym centymetrze kwadratowym. Smutnawe zawodzenie kompletnie poszło precz, ustępując miejsca żywości i bogactwu narracyjnemu. Kiedy sięgnąć po porównanie z gładkim przepływem cieczy, to teraz ta ciecz wrzała, pieniła się, wzbijała całe łuny. Co oczywiście wyznaczało nieporównanie bogatszy przepływ, o multum więcej informacji, kompletnie inny nastrój i zwłaszcza niecodzienność. Na to chciało się patrzyć, nie było w tym nic z przeciętności, nudy – nic z udawania, z lepszego czy gorszego, ale jakiegoś naśladownictwa. To było życie samo w sobie (sięgając po styl kantowski), coś odkrywczego i bezdyskusyjnego w swojej doskonałości. A ponieważ do komputera, z braku miejsca, nigdy Twin-Head nie noszę, to było najlepsze brzmienie przy komputerze jakie dotąd u siebie miałem.