Recenzja: Accuphase C-2150/P-4500

Brzmienie: Z kolumnami

Pilot też oczywiście złoty.

  Nareszcie sedno sprawy. – Wyglądy, użyteczność, bezawaryjność, renoma marki i dzięki temu łatwość odsprzedaży – to wszystko rzeczy ważne, ale wszak to nie dla nich kupujesz ten wzmacniacz, albo nie. Siadając naprzeciw niego z kolumnami po bokach wchodzimy w świat brzmieniowy Accuphase, który odnośnie stylu ukształtował się dawno temu i teraz tylko się rozwija, jak przed chwilą zauważyłem. Także z miejsca odsłuchowego przy kolumnach należy powiedzieć od razu – to rozwinięcie jest widoczne, a precyzyjniej się wyrażając: jest ono dobrze słyszalne. Zacznijmy jednak od podwalin stylu. Z towarzyszeniem cech charakterystycznych dla każdego wybitnego brzmienia, dwie są dla Accuphase wizytówką – leciutkie ocieplenie i wyczuwalna słodkawość. Nie wszystkie ich urządzenia są pod tym względem identyczne: raz to jest bardziej czytelne, raz mniej. – A we wzmacniaczu dzielonym C-2150/P-4500 jest wyczuwalne w sam raz. To znaczy, rzecz się czuje, lecz jest na tyle powściągliwa, że tylko zdobi – nie przeszkadza, nie narzuca się, nie odciąga.  

  Nie wszyscy lubią ocieplanie, nie wszyscy ślad słodyczy, ale gdy na ich obecności nie tracą tajemniczość, dramatyzm ani dostojeństwo, gdy nie ulegają deformacji chłodne klimaty ponurości i smutek mieszkający w nutach (weźmy za przykład Jana Sibeliusa, Maksa Richtera czy Gheorghe Zamfira), to wówczas te dwa charakterystyczne ślady pozostawiane przez Accuphase stają się nie tylko firmowym signum, ale też czymś zdobiącym. Że tak jest, to nie dziwne, bo pamiętajmy, że rodzima muzyka japońska bazuje na takich dźwiękach, którym nadmierne ciepło i dodawana słodycz z pewnością by przeszkadzały.

   Tu zaś mamy do czynienia jedynie ze śladową aurą, a kiedy zamknąć oczy, tracąc z pola widzenia dwie złote obudowy, to rzecz jeszcze się zmniejsza – w samym dźwięku jedynie śladzik. Ale przyjemny, choć szybko ustępujący miejsca ważniejszym brzmieniowym cechom. Dwie inne bowiem bardziej jawnie budują klimat – długie, piękne wybrzmienia i efektowne pogłosy. Te drugie swoim zjawieniem zaskakują, gdyż zwykle towarzyszą chłodniejszym, bardziej wyobcowującym klimatom, tutaj zaś śladowemu ciepłu, które je dobrze uzupełnia, łącząc mocniej z muzyką przy zachowaniu podstawowej funkcji poszerzania wymiarów przestrzennych. Czujemy pracę pogłosów na rzecz tego powiększania, a jednocześnie utwory same zawierające mocne pogłosy nie stają się pogłosowo przesadnie. U pozostałych, gdzie pogłosów mało, ze złotym Accuphase one się trochę powiększają – i zawsze jest to korzystne, zawsze.

Z tyłu szaleństwo kablowe – można się do woli wyszaleć. 

  Czy też zawsze korzystny jest ślad ocieplenia, tego nie mogę powiedzieć, gdyż bardziej to indywidualne. Mnie cokolwiek przeszkadzał w przypadku ciężkiego rocka, który okazał się za przyjemny i zbyt czysty. Nie w sensie czystości artykulacji i braku chropawości, ponieważ dzielony Accuphase muzykę ładnie chropawi, a czystość artykulacyjna i przejrzystość medium są w każdym wypadku korzystne. Niemniej rockowy brud i chód rockowej grozy, sięgające nierzadko aż po satanistyczne związki – do takich muzycznych eskapad ten wzmacniacz się średnio nadaje. Ale do pozostałej muzyki, w tym elektronicznej, filmowej, popowej, jazzowych ansambli i ich instrumentów dętych, jak również do poważnej – od fortepianu i skrzypiec solo, po chóry, symfonie i opery – to wszystko było świetne.

   Ludzkie głosy, wibracje strun, porywy szalejących orkiestr – wszystko to przejawiało naturalizm i jednoczesną obfitość; obfitość brzmienia czystego, precyzyjnego i złożonego ze starannie uformowanych, działających na wyobraźnię detali. Przy czym należy zauważyć, że czystość i naturalizm są łatwe do wychwycenia – wyłapujemy je w trakcie, nie potrzebują specjalnych testów. Natomiast na ile brzmienia są czytelne – w jakim stopniu się rozwijają podczas muzycznej akcji w gęstych, złożonych partiach, to już wymaga doboru odpowiednich fragmentów i starannego ich przesłuchania. Ten test wzmacniacz przeszedł bardzo dobrze: okazał się wyjątkowo precyzyjny i doskonale deszyfrujący. W ogóle separacja, w sensie wyosobniania dźwięków i dokładnego ich wypowiadania, to jedna z jego najmocniejszych stron, to mu się świetnie udaje. Tym lepiej, że nie towarzyszy temu ani trochę wrażenie odrywania – te precyzyjnie wyosobniane dźwięki wciąż doskonale współpracują, bezproblemowo realizując muzyczną zwartość kompozycyjną. I będzie tak się działo niezależnie od tego, czy zwartość owa jest dewizą samego dyrygenta, jak to ma miejsce u Wilhelma Furtwänglera, czy też zostaje bardziej rozczłonkowana na poszczególne frazy, jak to się dzieje u jego następcy na stanowisku głównego dyrygenta Filharmonii Berlińskiej, Sergiu Celibidache. Dla dzielonego Accuphase muzyka może być „całkowana” albo może „różniczkowana” – i tak pozostanie muzyką.

   Dorzućmy do tego wyważone pasmo, czego wyrazem oddany poprawnie wiek solistów i brak podbarwiania skrajami. Co nie przeszkadza szybowaniu, a nawet, w razie potrzeby, natarczywości sopranów, jak również bardzo głębokim zejściom precyzyjnego, niezlewającego się basu. Nutka słodyczy, ślad ocieplenia, klimatycznie ściemnione tła, wycieniowana muzyka sama w ozdobie długich wybrzmień, pięknie mieniące się koloratury i znakomita separacja nie zaburzająca jedności akcji – natomiast brak lepkości. Chropawość tak, a lepkości nie ma. Jest czyste, żywe, ciśnieniowe medium, wypełnione dźwiękami gęstymi, spoistymi, lecz pozbawionymi wewnętrznej kleistości i zewnętrznej lepkości.

Można też dodać moduły przetwornika i gramofonowego przedwzmacniacza.

   Nie ma lampowej, charakterystycznej dla dużych triod single-ened, kleistości dźwięku, na podobieństwo farb olejnych czy miodu, tylko napowietrzone, rześkie brzmienie, charakterystyczne dla architektury push-pull, w której ten wzmacniacz zbudowano. Ale w klimatach bardziej ciemnych niż jasnych i uciekające od szarości oraz egzystencjalnego smutku, zjawiającego się nie wiadomi skąd i trwającego na udrękę. Jeżeli już ma być smutek, to umotywowany bachowską powagą czy rzewnością Schuberta, a samo z siebie będzie elegancko, słodkawo, swobodnie, czysto, i prędzej ciepło niż zimno.

   Przejdźmy do cech dynamicznych. Dwuczęściowa maszyna ma w obu częściach małe pokrętła regulacji wstępnej wzmocnienia – w przedwzmacniaczu wyskalowane na dodatnie czynniki: Gain +12, +18 lub +24 dB, w końcówce na ujemne: -12 dB, -6 dB, -3 dB i MAX. Piszę o tym, ponieważ majstrowanie przy nich ma przełożenie na brzmienie odnośnie nie tylko głośności. W przypadku przedwzmacniacza różnice są śladowe, ale cztery wartości ustawiane w końcówce szeregują się nie tylko wzdłuż osi ciszej-głośniej, ale też bardziej płynnie-bardziej drapieżnie. Im wyższa moc, tym bardziej chropawe, agresywne, trójwymiarowe i dynamiczne brzmienie; im niższa, tym łagodniejsze, bardziej płynne, skupione bardziej na barwach i melodii. Można zatem wybierać, a mnie, zarówno z kolumnami Audioforma, jak i z oboma słuchawkami, bardziej podobało się najmocniejsze odnośnie końcówki i średnie odnośnie przedwzmacniacza, jako właśnie drapieżne i dobitniej trójwymiarowe. Ale nie przesadzajmy z tą drapieżnością, gdyż to nie ona stanowi o stylu wzmacniacza. Dobrze, że się pojawia, ponieważ niejednemu dawnemu urządzeniu Accuphase można było postawić zarzut nadmiernej łagodności, jak również bardzo dobrze, że jest ta drapieżność włożona w dobrą oprawę muzyczną, bo zdarzało się też i tak (choć w pojedynczych przypadkach), że wprawdzie nie wzmacniacze, ale odtwarzacze CD Accuphase z niższych półek grały trochę za ostro. W sumie raz tylko tak się zdarzyło, a potem, aby zatrzeć wrażenie, inny z kolei najniższy ofertowo odtwarzacz okazał się za łagodny – ale to dawne czasy, od tamtej pory same sukcesy. Dołącza do nich niewątpliwie zestaw C-2150/P-4500, który pod względem wyważenia na osi drapieżność – łagodność wydał mi się wybitny. Słuchasz – i w sumie sama muzyka, nie bardzo chcesz analizować. Ale skoro już musisz, bo taka twoja rola, to trzeba się przysłuchać: – Za ostro? – Czy za łagodnie? – Ani tak, ani tak, bo muzyka ma majestat, ma urodę i ma płynięcie, a jednocześnie ma dynamit w basie i jak z bata trzasł strzał sopranowy.

A przede wszystkim można słuchać.

   Ale te soprany przestrzenne i odpowiednio naturalne, w sensie naturalności muzycznej, a nie wizgu dentystycznego wiertła. Dzwoneczki, talerze perkusyjne, wchodzące w najwyższe rejestry sopranistki, instrumenty smyczkowe i dęte – to wszystko miało urodziwe i jednocześnie ani trochę nie stłumione soprany; każdorazowo czyste, zawsze trójwymiarowe i nieodmiennie pięknie dźwięczne. Co miało swoje przełożenie na bardziej archiwalne nagrania, jak również na te (skądinąd bardzo słusznie) nieskalane kompresją. U archiwalnych było słychać ich archiwalny rodowód, ale nie było podkreślonej płaskości sopranów poza granicę przyjemności. Z kolei te bez kompresji (najwięcej takich jest polskich) ukazywały swoją wyższość dynamiczną i większą naturalność także bez nadmiernej agresji.

Dobre wyważenie wszystkich składników tworzących muzyczny spektakl, to niewątpliwie największa zaleta i jednocześnie dowód postępu odnośnie dwuczęściowej maszyny. Słucha się jej z poczuciem ułożenia wszystkiego na właściwym miejscu i starannego doboru proporcji. Jednocześnie z poczuciem, że nic nie zostało uszczuplone, a rzeczy takie jak sztuczne naprężanie dźwięku, czy nie dość staranna jego deszyfracja i skutkiem tego zbitki brzmieniowe – tego zupełnie nie ma. Jasne, że cztery wyższe ofertowo przedwzmacniacze (one najpewniej w większym stopniu decydują o brzmieniu) muszą coś dokładać od siebie, każdy kolejny więcej. To będzie najpewniej przede wszystkim stopniowany jakościowymi półkami dodatek muzycznego szału, także coraz większego ożywiania przestrzeni szumem oraz misternego dopieszczania detali. Ale już ten najskromniejszy z dzielonych Accuphase bynajmniej nie jest skromny, i tej jego relatywnej skromności po prostu się nie czuje: ani wizyjnie, ani audialnie. Pierwszej nigdy, a drugiej zwłaszcza gdy zadbać o to, by stale stał pod prądem, co mu podnosi osiągi. Końcówkę mocy trzeba wyłączać, choć nie jest prądożerna, ale tak dla klimatycznej przyzwoitości. (???) Natomiast przedwzmacniacza nie warto, za dużo na tym się traci. Nie jest lampowy, a mimo to zachowuje się jak lampowy nie tylko pod względem brzmieniowego stylu. Także on, gdy solidnie rozgrzany, zaczyna produkować doskonalszą muzykę, jego autorskie układy AAVA i ANCC najwyraźniej rozpłomienienia potrzebują. Muzyka wówczas się rozpala, roznamiętnia, rozrasta – przestaje być zarysem siebie, zaczyna sobą się jarzyć. A osobiście nie trawię muzyki jako szkicu, nie w poważnym słuchaniu. Przyzwyczaiłem się przyjmować ją na wzór połykaczy ognia – i taki muzyczny ogień możemy od recenzowanego wzmacniacza dostać, co w sumie najważniejsze.

Podobno nie należy stawiać na sobie, a zatem nie stawiałem.

   Odnośnie jeszcze walorów przestrzennych. Na początek kolejny raz wykonałem próbę ustawienia kolumn wyraźnie bliżej ściany tylnej, tak trochą ponad metr od niej. Niestety, raz jeszcze się okazało, że w takim ustawieniu dźwięk nie może się dobrze rozpostrzeć, muzyka się ścieśnia i kłębi. Nie było tego ścieśniania wiele i kłębienia też mało, ale przesunięcie o pół dodatkowego metra wyraźnie pomogło. Niezależnie od dystansu tylnego na froncie scena lokowała się jakieś pół do jednego metra za linią kolumn, z głębią uzależnioną od samego nagrania, a nie pchaną do tyłu na siłę. Akcent wypełnienia stereofonicznego środka był przy tym wyraźnie mocniejszy niż rozciąganie za boki, a jądro muzycznego dziania zawsze pozostawało w centrum – czoło ataku nie przysuwało się do słuchacza w ofensywnych momentach, toteż bardziej był on spektaklu widzem niż jego uczestnikiem. Wszelako jeden czynnik uczestnictwa zaznaczał się bardzo mocno, mianowicie wysokie ciśnienia. Muzykę czuło się nie tylko w uszach, ale także na skórze, w klatce piersiowej i w brzuchu. Czuło mocno, dobitnie, to nie była niewinna zabawa, żadne małe radyjko. Wzmacniacz okazał się wysokoenergetyczny, adrenalina strzelała w górę. Ale zarazem dostojny – nie jakaś pusta dyskoteka. W końcu to Accuphase, a nie byle pompa muzycznych watów. – Tu się uprawia energetyczną, ale uprawia kulturę. I akcent kulturalny pozostaje wyraźny: zarówno w tym śladowym ociepleniu, w tej śladowej słodkości, także w imponującej transparencji i precyzji obrazowania, a przede wszystkim w przywołaniu żywej bezpośredniości. I też w całościowej formie, która, jak już mówiłem, jest dobrze wyważona oraz zwrócona ku realizacji najważniejszych cech i emocji. To muzyka par excellence, a nie konceptualna, gdzie pojedyncze „bim!” albo „plim” ma coś znaczyć – ale to słuchacz ma wymyślić co, bo twórcy się nie chciało, a przede wszystkim nie umiał.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy