Dźwięk
NuForce DDA-100 nie należy do wyrobów na wstępie chwacko obiecujących bycie najlepszymi na świecie, wszystkim się w koło odgrażających i każących siebie nie stawiać koło czegokolwiek poza innymi wyrobami własnej firmy, bo byłaby to ujma. Z takich przechwałek, jak pokazuje praktyka, najczęściej nic poza politowaniem i wstydem nie wynika, a nasz NuForce obiecuje jedynie porównywalną do dobrych wzmacniaczy klasę dźwięku za zdecydowanie mniejsze pieniądze, co stanowi obietnicę powściągliwą, ale kuszącą. Jeżeli dołożyć do niej wydatną oszczędność na prądzie i zajmowanej przestrzeni oraz wyjątkowo sympatyczną obsługę, robi się z tego całkiem interesująca paleta zalet, niewątpliwie wartych rozważenia. No ale trzeba jeszcze udowodnić to równorzędne brzmienie.
Podpiąłem wzmacniacz w miejsce swojego zestawu, łącząc go kablem optycznym z Accuphase DP-510, a kablami głośnikowymi Acrolinka z monitorami Reference 3A, zupełnie jakbym chciał kontynuować ich dopiero co ukończoną recenzję z innym wzmacniaczem. Był wieczór. Przygasiłem światło i wówczas wyświetlacz stał się z daleka czytelny. Mały wzmacniaczyk stał na wielkim odtwarzaczu i wyglądał jak jakaś przystawka do dużego kloca. Odpaliłem. Dźwięki popłynęły łagodne, eleganckie, delikatne. Tu przerwę, choć pióro trzymam, a tak naprawdę, ręce nad klawiaturą. Słowo „delikatne” ma bowiem dwojakie znaczenie, niosąc w sobie jednocześnie treści pozytywne i negatywne. Te dźwięki nie były delikatne jak model szybowca, gotowy rozpaść się pod wpływem lekkiego trącenia. Były delikatne w sensie pozytywnym; delikatne subtelną manierą i brakiem agresji. Tak w ogóle, to bardziej pasowałoby do nich określenie – analogowe. Bo w istocie, dźwięk był właśnie analogowy; pozbawiony ostrości i zadr, falujący i spokojnie płynący, a przy tym leciutko kremowy, leciutko ocieplony i jednocześnie głęboki oraz mający płuca. Niewątpliwie ciekawe było to połączenie, bo łagodność i analogowość miewają tendencję do stwarzania dusznej, zamkniętej atmosfery, takiego słodkawo gładkiego kociołka z muzyką, z którego przyjemnie jest łyknąć raz czy dwa, ale potem zaczyna to mdlić i dusić. A tutaj tego nie było. Muzyka płynęła swobodnie i nie odnosiło się wrażenia jakiegoś ograniczania czy przyduszania. Obszar sceny był duży, wyraźnie zaznaczała się jej głębokość i stereofonia, a spektakl był całościowo nie tylko w analogowej manierze, ale także ze sporym rozmachem, porywczością i dynamiką. W pewnym momencie dotarło do mnie, że dźwięk Reference 3A stał się szybszy niż z Twin-Head i Croftem, nie dając powodu do żadnego narzekania na ospałość. Wyraźnie szybciej narastał, natomiast podtrzymanie miał krótsze, co nadawało mu żwawości. Brak podtrzymania powinien przy tym szkodzić piękności przekazu, jednak ogólna analogowość i całościowa przyjemność chroniły go przed takim pejoratywnym odczuciem.
Słowo przyjemny jest tutaj szczególnie pasujące. Ten dźwięk był właśnie całościowo przyjemny i to przyjemny na wiele sposobów. Wszak połączenie subtelnego swą analogowością i jednocześnie dynamicznego brzmienia, gdy na dodatek wszystko dzieje się szybko, na porządnie zorganizowanej scenie oraz posiada głębię oddechu i całościowo duży format, stanowi nieczęsty zbiór zalet i musi skutkować satysfakcją. Naprawdę słuchało się tego przyjemnie, a w równej mierze ludzkie głosy ze zwykłych piosenek co nieludzkie wycia z rockowych songów pozwalały czerpać odsłuchową satysfakcję. Wcale przy tym ta analogowość nie przeszkadzała słuchać właśnie rocka, bo prawdziwa muzyka rockowa, jak każda zresztą inna, jest właśnie analogowa i nawet swe poszarpanie, brudy i złości czerpie z niepoprawnych akordów, umyślnych przesterów oraz innych specjalnych wzmacniaczowych efektów, a nie z marnej jakości nagrań czy marnej aparatury odtwarzającej. Gitary, perkusje i wzmacniacze znane kapele rockowe mają bardzo dobrej jakości i w studiach nagraniowych też jakości sobie nie żałują, choć pozostaje faktem, że dobrze nagranych rockowych płyt za wiele to nie ma. Tak czy siak rocka z płyt winylowych słucha się bardzo dobrze, a w złotych rockowych czasach inaczej niż na winylowych krążkach go nie uwieczniano. Całą kolekcję takich krążków oddałem kiedyś komuś, kogo na płyty nie było stać, bo chciałem sprawić przyjemność, a same płyty wydawały mi się przeżytkiem w dobie bujnie rozkwitającej technologii CD. Znajomy już wtedy mnie przestrzegał, że głupio robię, bo płyty CD to w porównaniu z winylowymi lipa. Ale on miał fantastyczne kolumny – piekielnie drogie samoróbki, wysokie na chłopa i w oparciu o najwyższej światowej klasy głośniki zamontowane w obudowach wydrążonych z pojedynczego drewnianego kloca, a także znakomity gramofon, a na moich AKG K240 i Danielu ze zwykłą wkładką specjalnej różnicy nie było. No i poszły te płyty. Ale nie ma czego żałować. Kto inny miał z nich satysfakcję.
Tak więc o temperaturę, zadziorność, a szczególnie już szybkość i dynamikę, w reprodukcji sprawionej wzmacniaczem NuForce DDA-100 nie musimy się martwić i właśnie kiedy to piszę przygrywa mi Metallica, a przygrywa zacnie, z temperamentem i całościowym rockowym wyrazem, a jednocześnie analogowo. Struny, membrany i blachy ostro sobie poczynają, a głos Jamesa Hetfielda brzmi głęboko, posępnie i dostojnie.
Witam,
Przeczytałem z zainteresowaniem recenzję DDA 100 i znalazłem:
„Wpiąłem w jego wyjścia głośnikowe inne kable Entreqa, te od słuchawek AKG K1000.”
Tak bezpośrednio słuchawki do wyjścia głośnikowego?
swnw
Tak, bezpośrednio. Tylko że AKG K1000 to nie są zwykłe słuchawki, tylko monitory na głowę, mogące przyjąć kilkanaście Watów mocy. Podobnie wytrzymałe są HiFiMAN HE-6 i ich też zapewne dałoby się tak słuchać.