Recenzja: HiFiMAN HE-5LE

Wstęp

Hi-FiMAN HE-5LE

HiFiMAN to jedna z dwóch obok Audez’e firm, które przywróciły w niedawnym czasie do życia wysokiej klasy słuchawki ortodynamiczne. Model HE-5LE jest wszakże tylko drugim od góry reprezentantem swego wytwórcy. Na liście jakościowej wyprzedza go flagowy HE-6, amiejsce drugie okupuje wspólnie z HE-500, charakteryzującymi się większą skutecznością, a więc łatwiejszymi do napędzania. Jest też zarazem HE-5LE ulepszoną wersją swego poprzednika, modelu HE-5. Jak wyjaśnia twórca i właściciel firmy HiFiMAN, dr Fang Bian, założeń modyfikacyjnych było kilka. Przede wszystkim zrezygnowano z drewnianych muszli, które okazały się pękać w użytkowaniu, zastępując je plastikowymi odlewami wolnymi od tej wady i dodatkowo znacznie lżejszymi. Zmieniono także cewkę na cieńszą, co pociągnęło za sobą podniesienie impedancji z 25 na 38 ohmów. Słuchawki wyposażono również w 4-pinowy wtyk zapożyczony od AKG K1000, by można było bezproblemowo wpinać je w przeznaczone dla tych K1000 tory, ponieważ z normalnymi, zbyt słabymi jak na ich 87-decybelową skuteczność, HE-5LE brzmiały przeważnie zbyt jasno.

Wygląd, technologia i wygoda

Jako się rzekło, słuchawki są ortodynamiczne, czyli z wtopioną w diafragmę cewką, pracującą pomiędzy dwoma magnesami. Diafragma ta jest w przypadku słuchawek HiFiMAN wykonana z mylaru i obłożono ją najwyższej jakości magnesami produkowanymi w Chinach. Przypomnieć w tym miejscu należy, że takie dwustronne napędzanie stanowi element technologicznej przewagi słuchawek ortodynamicznych i elektrostatycznych nad jednostronnie napędzanymi dynamicznymi konkurentami, u których po niekontrolowanej stronie mogą się pojawiać rezonanse. By im zapobiegać membrana słuchawek dynamicznych musi być grubsza i sztywniejsza, co skutkuje podatnością na generowanie dźwiękowych zniekształceń. Firma doktora Fang Bian zapewnia, że fundamentalne przewagi konstrukcji ortodynamicznych wyzyskała ze wielką pieczołowitością, zadbawszy o cienkość membran i doskonałą ich kontrolę, choć trzeba odnotować, że flagowe HE-6 mają membranę jeszcze cieńszą a magnesy lepszej jakości. Pozostaje zatem czekać na posmakowanie tego flagowego rarytasu, a póki co skupmy się na tym co pod ręką, zwłaszcza że jest się na czym skupiać.

Gdy idzie o wygodę, słychać utyskiwania na zbyt silny ucisk. Jest on jednak dziecinnie słaby w porównaniu z tym od Ultrasonów E9, a ponadto dziecinadą jest uczynienie go lżejszym; wystarczy rozgiąć u góry metalowy, obszyty skórą pałąk, analogiczny z tymi od Grado. Analogiczny do Grado jest także sposób mocowania muszli, jednakże dopracowano go na tyle, by irytujące u Grado osuwanie się ich w dół nie występowało, co biorąc pod uwagę spory ciężar przetworników ortodynamicznych dobrze świadczy o chińskich inżynierach. Sumarycznie rzecz ujmując słuchawki są średnio wygodne. Ich ciężar nie jest dokuczliwy a uścisk daje się poskromić, jednak do wygody na miarę liderów sporo brakuje. Jest tylko tak sobie i po dłuższym okresie słuchania zaczynamy odczuwać zmęczenie.

Wystrój kolorystyczny to jednolita czerń, przy czym oprawy przetworników pociągnięto na wysoki połysk. Mnie taki wygląd odpowiada, choć brak tu jakiegokolwiek ukłonu w stronę bardziej wyrafinowanej estetyki. Według pierwotnego zamysłu miało ją zapewniać drewniane wykończenie, z którego ostatecznie musiano zrezygnować. Słuchawki dostajemy zapakowane w ładne i oczywiście czarne pudło, a oprócz dwóch kompletów padów otrzymujemy też dwa kable przyłączeniowe: normalny, zakończony tradycyjnym dużym jackiem, oraz wspominany z 4-pinem na końcu, służący do podkradania torów dla K1000. Jego uzupełnieniem jest  przejściówka z 4-pinu na duży jack, gdyby ktoś chciał szybko się przepiąć bez wymiany całego kabla. Całości wyposażenia dopełnia skromna instrukcja obsługi. Skoro kable przyłączeniowe są dwa, powinny być odpinane przy muszlach. Oczywiście są takie, przy czym wszystkie ich wtyki po stronie wzmacniacza pochodzą od Neutrika. Takie odpinane kable zawsze wydają mi się czymś dobrym, bo nie ma co ukrywać – żadne słuchawki nie otrzymały od swego wytwórcy kabla, którego nie dałoby się zastąpić lepszym, o czym fakt obecności w ofercie samego HiFiMAN’a lepszych kabli, standardowo aplikowanych modelowi HE-6, zaświadcza najlepiej. Producent oferuje także dedykowany swoim słuchawkom wzmacniacz własnego chowu, o którym napiszę na końcu.

Trzeba też podkreślić, że słuchawki HE-5LE przenoszą wyjątkowo szerokie pasmo: 10-60 000 Hz, co w połączeniu z ich bardzo niską skutecznością i zdolnymi oddawać wyrafinowane brzmieniowe niuanse cieniutkimi mylarowymi diafragmami, stawia niezwykle wysokie wymagania odnośnie toru, szczególnie względem wzmacniaczy. Przekłada się to niejednokrotnie na wyrazy niezadowolenia oceniających, ordynujących HE-5LE przeciętne albo nie dość zasobne w moc tory i oczekujących w zamian cudownych przeżyć. Abstrahując od tego, czy takie cudowności są w otoczeniu przeciętnych torów z jakimikolwiek słuchawkami możliwe, oczekiwanie ich od piekielnie wymagających HE-5LE jest zwykłą naiwnością i budzi uśmiech politowania. Częstowanie tego słuchawkowego atlety dietą dla baletnic, to pomysł kiepski, by nie użyć grubszego słowa. Z drugiej strony, jeżeli ktoś dysponuje dedykowanym wzmacniaczem, ma prawo od słuchawek za ponad trzy tysiące złotych oczekiwać przeżyć pełnych polotu i emocjonalnego zaangażowania, a jak z tym jest, napiszę na koniec.

Odsłuch

Na razie posłuchajmy ich w torze dla AKG K1000, jak to sobie zaplanował dr Fang Bian, a zaplanował jak się okaże bardzo słusznie. Tor ten składać się będzie z maksymalistycznie przerobionego przedwzmacniacza ASL Twin-Head oraz końcówki mocy Croft Polestar1, zasilanych sygnałem przez udoskonalony w sporym stopniu odtwarzacz Cairn Fog Soft V2.

Zacznijmy od tego, że ASL Twin-Head okazał się wystarczająco silny by samodzielnie napędzić HE-5LE, i to napędzić bardzo zadowalająco zarówno w mierze kultury brzmienia jak i głośności, jednakże co tak do końca potrafią, pokazały dopiero z końcówką mocy. Końcówka ta była dla nich stanowczo zbyt silna (25 watów na kanał, podczas gdy jakieś osiem z zapasem by wystarczyło), jednak znakomicie uzmysławiała jakiego rodzaju napęd jest tym słuchawkom naprawdę potrzebny.

W internetowych relacjach i fachowych recenzjach możemy niejednokrotnie przeczytać, że HE-5LE mają tendencję do sybilacji oraz niezbyt ciekawą średnicę, co jest dla konstrukcji ortodynamicznych zupełnie nietypowe. Zwraca się przeto uwagę na ich podobieństwo do słuchawek dynamicznych, i to takich niekoniecznie miodopłynnych oraz upojnych. Z drugiej strony nie brakuje też opinii entuzjastycznych i ocen ich brzmienia jako gładkiego i masywnego. Tego rodzaju opisowa dychotomia nie jest żadną nowością. Szczególnie często napotykamy ją w recenzjach Audio-Techniki ATH-W5000, a nierzadko także w opisach Grado GS-1000 i Sennheiserów HD 800. Nietrudno zgadnąć, że wszystko to jest następstwem odmienności użytych torów. Cóż, każde słuchawki plasują się w nieco innym miejscu skali łatwości napędzania, a te wspomniane należą do wyjątkowo trudnych. Tymczasem HE-5LE są jeszcze trudniejsze. Co tu kryć – są ekstremalnie trudne. Lecz kiedy w Twin-Head pracują same najwyższej klasy lampy o gorącej i gładkiej charakterystyce i kiedy jest on ustawiony w tryb OTL, na którego końcu znajdujemy wypuszczone na zewnątrz wielkie jak słoje kondensatory od Tobiasa Jensena, dźwięk okazuje się powabny niczym piękne dziewczę w wiosennym słońcu. Faktem jest, że AKG K1000 są bardziej muzykalne, eleganckie i mają lepszą przestrzeń, ale dziecko doktora Fang Bian ma za to lepszy bas, tamte rzeczy niewiele gorsze, a złudę realizmu, dynamikę, szybkość i czystość dźwięku najwyższej próby.

Suchawa, za skąpa średnica? – Kpicie, czy pytacie o drogę? Sybilacja? – Jaka znów sybilacja? Test złowieszczej „Sweet Jane” przeszły śpiewająco.

Podobne do dynamicznych? – Tak, faktycznie grają jak dynamiczne. Nie odnalazłem podobieństwa ani do ultraneutralnych i arcyspokojnych Fosteksów, ani do masywnych niczym kulturysta Audez’e. HiFiMAN HE-5LE to słuchawki grające czysto, potężnie i bardzo dynamicznie, a kiedy je na kolanach błagać i obłaskawiać najlepszymi lampami, potrafią być także z lekka słodkawe i naprawdę gorące. Dynamika i ekspresja to ich drugie imiona. Na sławnej płycie z berlińskim koncertem Pepe Romero stepowanie było niemal tak wspaniałe jak z Ultrasonami E9 i podobało mi się zdecydowanie bardziej niż u nowych flagowych Staksów. Bardzo zdecydowanie bardziej. Było realistyczne, potężne i na pięknej scenie. Bas, nareszcie bas był taki jak trzeba; nie tylko jak u świeżej daty flagowego Staksa jedynie sporadycznie nisko schodzący, ale jak u dawnych flagowych Ultrasonów dający nieustające wrażenie potęgi brzmienia. Od słuchania nie można się było oderwać. Godny przy tym odnotowania jest fakt, że HiFiMAN’y potrafią grać piekielnie głośno bez żadnych zniekształceń, pod którym to względem równać się z nimi mogą jedynie AKG K1000 i inne konstrukcje ortodynamiczne. Ich scena, ogólnie rzecz biorąc, nie należy do intrygujących, jednak w połączeniu z hurtową dawką realizmu, bliskością wykonawców i zjawiskową dynamiką, bywa zazwyczaj całkowicie satysfakcjonująca. Zauważyłem także, że potrafi bywać rozległa i głęboka, a wtedy robi się już szczególnie przyjemnie. Ludzkie głosy w muzyce operowej okazały się pozbawione zaśpiewu i przeciągania fraz, co nie przeszkodziło im pozostawać realnymi, a nawet w tym pomogło. Brzmiały bardzo naturalnie i bezpośrednio, natomiast brak im było zmysłowego powabu, charakterystycznego dla reprodukcji wokalnych takiej Audio-Techniki ATH-W5000, czy Staksa Omegi.

Słuchawki dr Fang Bian operują dźwiękiem krótko ciętym, szybkim, bliskim i dynamicznym, co zawsze przekłada się na obraz muzyczny utrzymany w realistycznej konwencji. Nie ma żadnych oznak czarowania i przekręcania. Bas, mimo potężnej go dawki, nigdy bez potrzeby nie dominuje, soprany nie są poskromione, a średnica podbita.  Nie ma także sztucznie podkręconego pogłosu. Pod względem charakterystyki pasma są więc HE-5LE zdecydowanie bardziej realistyczne od swego ortodynamicznego kuzyna ze stajni Audez’e. Zwłaszcza skraj sopranowy jest lepszy o klasę, ale i zwięzłość basu podobała mi się bardziej. Są też w sensie naturalności lepsze od wielu uznanych konkurentów, a to za sprawą ogólnego rozmachu, nieustająco imponującego rozmiarem i precyzją basu oraz braku sztucznych dodatków. Nie do końca słusznie zatem w mojej opinii na stronie 6Moons Srajan Ebaen napisał, że HiFiMAN musi się jeszcze sporo nauczyć w mierze elegancji brzmienia od takich tuzów jak Audio-Technika czy Sennheiser. Niekoniecznie musi, choć jeśli ktoś pragnie reprodukcji czarownej a nie realistycznej, musi sobie sprawić inne słuchawki. Te tutaj opisywane są bezpośrednie, trzeźwe i konkretne; bez mgiełki, bez rozmarzenia i bez lepkiej zmysłowej słodyczy. Także bez jakiejkolwiek skłonności do łagodzenia, co przy długich odsłuchach może być uciążliwe, ale na krótszą metę sprawdza się znakomicie. Jednocześnie ta ich realistyczna maniera nie stawia żadnych ograniczeń repertuarowych. Słuchać można wszystkich gatunków muzyki, od poezji śpiewanej po wielką symfonikę i ciężkiego rocka. Oczywiście warunkiem odsłuchowej satysfakcji jest odpowiedni – cechujący się mocą i kulturą brzmienia – wzmacniacz oraz słuchacz lubiący muzyczny realizm, gotowy zaakceptować ich pozbawiony rozsmakowania w niuansach sposób traktowania muzycznego materiału; taki nie w typie topowych elektrostatów, tylko odrobinę upraszczający, gubiący pewne smaki w pośpiechu i żywiołowej naturalności.

Badając szczegółowość, sięgnąłem tradycyjnie po „The Dark Side” i dowiedziałem się, że szczegóły są odnajdywane perfekcyjnie. Śladowa pozostałość poprzedniego nagrania na taśmie matce kultowego albumu Pink Floyd słyszalna była jako konkretna, bardzo wyraźna i bezproblemowo rozpoznawalna co do muzycznej treści melodia. Trochę trudno w tej sytuacji – w obliczu takiej precyzji odczytu szczegółów  –  wytłumaczyć, skąd się bierze ta wspomniana przez Ebaena lekka ułomność w oddawaniu elegancji muzycznej frazy, ale najpewniej z uciekania w szybkość albo z niedostatecznej elastyczności tej ich mylarowej membrany, o której wiemy, że model HE-6 ma lepszą. Remedium może nadejść od strony wzmacniacza. Musi on być bardzo muzykalny i przestrzennie grający. Wówczas sytuacja się wyraźnie poprawia i nawet miłośnicy brzmień wysublimowanych będą mieli satysfakcję, chociaż do ekstremalnego wysublimowania Omegi II czy SR-009 dystans wciąż pozostanie spory.

Przejdźmy teraz od zmasowanych pochwał do prozy życia i rozejrzyjmy się za zwyklejszymi wzmacniaczami niż preampowe SET-y na triodach 45 z końcówkami mocy, o których piszą, że mają wyjątkowy timing.

Pierwsze spojrzenie musimy skierować na wzmacniacz im dedykowany, czyli HiFiMAN EF-5. Nie zawaham się napisać, że od strony wizualnej jest to rozkoszne maleństwo, jednakże zacnie dwuczęściowe, z wyodrębnioną sekcją zasilania, zapewniające bardzo dużą jak na wzmacniacz słuchawkowy moc aż dwóch watów na kanał. To jednak i tak za mało. Doświadczenie z końcówką mocy wskazuje na jeszcze większe zapotrzebowanie tych słuchawek na prąd. W stopniu końcowym mocarnego malca pracuje jedna lampa – 12AU7 od Sino – mająca za zadanie czynić dźwięk powabniejszym i bardziej wysublimowanym. Mikry wygląd nie oznacza jednak mikrej ceny. Kosztuje toto dwa tysiące złotych i minąłbym się z prawdą gdybym napisał, że za te pieniądze nie da się znaleźć niczego lepszego, zwłaszcza na rynku wtórnym. Inną sprawą jest niezbędna HiFiMAN’om wydajność prądowa. Wiele spośród słuchawkowych wzmacniaczy nie spełni tego kryterium, ale taki Cayin HA-1A, posiadający wyjścia na normalne głośniki, na pewno dałby radę.

Wzmacniacz dedykowany gra spokojnym, przyjemnym i ładnym dźwiękiem, co jest tym cenniejsze, że chcąc go sprawdzić jako element toru budżetowego, podpiąłem go do Sony 222ES groszowymi kablami RCA. Oczywiście względem systemu opisanego powyżej wydatnie zmniejszył się realizm, a cały przegląd panoramy muzycznej został znacznie zdegradowany, nie była to jednak różnica nad którą należałoby rozedrzeć szaty i posypać głowę popiołem – w żadnym wypadku. Przyjemność słuchania pozostała. Podejrzewam, że poza dobrą jakością wzmacniacza i oczywiście klasą samych słuchawek, niemała w tym zasługa starego odtwarzacza Sony, podającego sygnał naprawdę dobrej jakości i o wysokiej kulturze. W całościowo bardzo sympatycznym dźwięku tego budżetowego toru najbardziej brakowało mi dynamiki i głębokiego teksturowania, a nade wszystko irytował fakt, że nie można już było słuchać tak głośno jak te słuchawki lubią grać bez utraty jakości brzmienia. Niemniej ocena pozostaje pozytywna, choć takie Grado RS-1, znane z wyjątkowych umiejętności podciągania za uszy budżetowych torów, w towarzystwie EF-5 być może sprawdziłyby się lepiej.

Z Head Boksem w grach komputerowych HiFiMAN HE-5LE spisały się przyzwoicie, aczkolwiek nie zauważyłem żadnych istotnych przewag nad W5000 czy HD 650 poza wspomnianym już tyle razy realizmem. W grach komputerowych realizm nie jest jednak istotny, a czasami nawet przeszkadza. Gdy chodzi o dźwięk z integry, mającej bardzo dobrą szczegółowość i znakomitą wydajność prądową, ale ciągoty do technicznego brzmienia, to zagrało to nieco dosadniej niż wzmacniacz firmowy i z o dziwo nieco słabszym basem, choć z kolei trochę bardziej bezpośrednio. Dedykowany napęd miał też dźwięk odrobinę bogatszy i taki, rzekłbym, szyty na miarę, żeby nawet ze słabszymi źródłami nie było zbyt ostro i cierpko. W sumie nie jest zły, ale za dwa tysiące mógłby oferować nieco więcej bezpośredniości połączonej z elegancją. Może za dużo od niego wymagam, lecz sądzę, że albo powinien być trochę lepszy, albo nieco tańszy. Jak się właśnie dowiaduję, od paru dni HiFiMAN oferuje nowy szczytowy wzmacniacz, oznaczony symbolem EF-6, kosztujący dwa razy tyle co EF-5 i więcej obiecujący. Miejmy nadzieję, że nie bez pokrycia.

Porównanie

Na koniec krótkie porównanie HE-5LE do słuchawek którymi dysponuję.

O AKG K1000 właściwie już napisałem. Prezentują większą kulturę, przenikliwość i wyrafinowanie. Ich wokale stoją na wyraźnie wyższym poziomie, w równej mierze dawkując naturalizm i powab. Nic w tym nie ma nadzwyczajnego, wszak to dawny flagowiec i klasyk gatunku. Jednak pod względem basu ustępujący nowym ortodynamikom bardzo wyraźnie.

Audio-Technika ATH-W5000 w bezpośrednim porównaniu wydaje się daleka od realizmu. O ile dawny flagowiec AKG udatnie balansuje pomiędzy naturalnością a brzmieniowym przepychem, podając dźwięk bezdyskusyjnie najwyższej klasy, flagowiec Audio-Techniki proponuje udziwnioną, na własną modłę zaaranżowaną scenę, czyniącą przekaz zdystansowanym i nieco tajemniczym. Bas, podobnie jaku u K1000, jest wyraźnie słabszy niż u ortodynamicznego konkurenta, a w zamian dostajemy całą masę powabu i zmysłowego brzmienia, ukazującego wokalizę w oparach słodyczy i namiętności. Różnica w tej mierze względem HE-5LE okazała się szokująca. Przy tym samym ustawieniu lampowym uzyskujemy z Twin-Heada dwa zupełnie różne przekazy, przy czym oba na bardzo wysokim poziomie. Dramatyzm przejścia od realizmu ortodynamików do bujnej zmysłowości Audio-Techniki robił piorunujące wrażenie. Chyba jeszcze nigdy nie doświadczyłem od tego samego toru tak odmiennych brzmień generowanych przez dwie pary wysokiej klasy słuchawek.

Na deser konfrontacja z tańszymi u nas o połowę, choć w USA zbliżonymi cenowo Sennheiserami HD-650. Ich sławetny bas jest dużo bardziej rozlany i miękki niż u HE-5LE, w efekcie czego pojedynek na skalę potęgi wygrywają ortodynamiki, aczkolwiek nie jest to zwycięstwo bezapelacyjne. W przekazie HD 650 obecny jest pogłos; nie aż tak rozbudowany jak u Audio-Techniki, ale wyraźny, podczas gdy HiFiMAN’y brzmią konkretnie jak wzorzec konkretności. Nie należy mylić tego ze studyjną neutralnością czy wyzbyciem się audiofilskich atutów. Mnie realistyczne ale nie pozbawione ekscytujących składników brzmienie HE-5LE podobało się bardziej.

Sytuując rzecz na nieco szerszym planie trzeba odnotować, że, jak to już kiedyś pisałem, styl HD 650 usiłuje nawiązywać do stylu ich firmowego wzorca – Orfeusza. Jednakże poza samym typem prezentacji z zachwycającego bogactwa pierwowzoru nie pozostało tu właściwie nic. Prawdą jest, że HD 650 grają z Twin-Headem jak na swe możliwości wybornie, niemniej dystans do Orfeusza i innych najwyższej klasy słuchawek wciąż okazuje się bardzo widoczny. Uwidacznia się on także w konfrontacji z bohaterem niniejszej recenzji, gdyż czarowanie – jeżeli już wybraliśmy taki styl – musi oferować czar autentyczny, a nie tylko erzac czaru. Oczywiście słuchanie HD 650 z ASL Twin-Head dla przeciętnego miłośnika tych słuchawek (a wielu jest takich) byłoby zapewne nie lada zaskoczeniem, gdyż usłyszałby rzeczy całkiem sobie nieznane a piękne. Jednakże dla kogoś znającego prawdziwego Orfeusza nie będzie to zbyt wiele warte, podczas gdy przekaz HE-5LE nawet jemu powinien wydać się autentyczny i zniewalający basowym łoskotem o wspaniałej konkretności. Rzecz jasna w skali absolutnej nie są to różnice przepastne, bo przecież HD 650 są w stanie wydobyć z nagrania naprawdę bardzo wiele i podać to na swój specyficzny, na pewno interesujący sposób. By zatem zobrazować taki nietrywialny estetyczny galimatias, pozwolę sobie sięgnąć po nietypowe porównanie. W porównaniu tym HD 650 będą analogiczne do bardzo dobrego szachisty, takiego powiedzmy mistrza międzynarodowego, z którym siadając do szachownicy z góry wiesz, że przegrasz, ale przynajmniej potrafisz śledzić jak zdobywa nad tobą przewagę. Tak właśnie wygląda konfrontacja HD 650 z przeciętnymi słuchawkami – łatwo wygrywają. Tymczasem Orfeusz to jeden z najznamienitszych szachistów w dziejach, i kiedy z nim grasz, dostajesz mata sam nawet nie wiesz kiedy, w momencie gdy wydaje ci się, że wszystko jest jeszcze w najlepszym porządku. HD 650 też wydają się mieć wszystko w najlepszym porządku, tylko że momentalnie dostają mata, a widzom szczęki opadają, jak wówczas gdy Kasparow zabił Karpowowi wieżę hetmanem i komentatorzy w pierwszej chwili myśleli, że zwariował, a on zakończył partię kilkoma posunięciami.

Tak właśnie Orfeusz kończy HD 650 – roznosi je, choć wydają się takie dobre. Drugie od góry ortodynamiki od dr Fang Bian Sennheiserów HD 650 na pewno nie roznoszą, ale odebrałem je jako ciekawsze, przynajmniej we własnym systemie. Jednocześnie nie miałbym pretensji do kogoś wyrażającego zdanie przeciwne, ponieważ łagodniejszy i bardziej po audiofilsku podany przekaz HD 650 może się bardziej podobać.

Podsumowanie

Tak sobie na koniec, już po opublikowaniu, przeczytałem własne opisy i doszedłem do wniosku, że chyba za mało słuchawki te pochwaliłem. Naprawdę są grzechu warte. Oczywiście, jeżeli kogoś stać, powinien koniecznie kupić model HE-6, którego w międzyczasie udało mi się zakosztować, ale jak nie da rady, to końca świata nie będzie. HE-5LE mają jedną cechę jakiej nie dają żadne słuchawki dynamiczne ani elektrostatyczne – potęgę dźwięku. I nie myślcie sobie, że to to samo co głośność, i dowolne słuchawki wystarczy puścić odpowiednio głośno. Nic z tych rzeczy. Dzidziuś w wózeczku może się drzeć piekielnie głośno, aż uszy bolą, ale to nie to samo co syrena okrętowa albo tutti orkiestry symfonicznej.

 

W punktach

 

Zalety:

– Wspaniała dynamika.

– Nie gorsza szybkość.

– Imponujący rozmach.

– Znakomita szczegółowość.

– Naturalność.

– Fantastyczny bas.

– Zadowalająca scena.

– Dobre do każdej muzyki.

– Znośna ergonomia.

– Dwa wymienna kable plus przejściówka.

– Dwa komplety padów.

– Mocna konstrukcja.

– Dedykowane wzmacniacze.

 

Wady:

– Szalenie trudno je napędzić.

– Związana z tym trudność nakłonienia ich do pięknego grania.

– Umiejętność ukazania elegancji w muzyce zna lepsze przykłady.

– Dźwięk nie rozchodzi się z pełną swobodą.

– Ciche partie muzyczne wypadają słabiej od głośniejszych.

– Niektórzy konkurenci mają sceny lepsze o klasę.

– Mogłyby być wygodniejsze.

– Jak wszystkie ortodynamiki, wytwarzają silne pole magnetyczne.

– Drogie.

– Trudna do przewidzenia wartość przy odsprzedaży.

 

 

 

Pokaż artykuł z podziałem na strony

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy