Recenzja: Ultasone Edition 10

ultrasone-edition-10Moi mili, to nie są żarty. Bardzo rzadko się zdarza, by pojawiały się na rynku słuchawki jednoznacznie aspirujące do grona wyrobów z samego słuchawkowego szczytu, okupowanego przez Sennheisera Orfeusza, Sony R-10 i paru jeszcze rozwydrzonych arystokratów, zdobnych w najwyższy luksus i opatrzonych horrendalnymi cenami.

Właściwie nie od rzeczy będzie wymienić wszystkich tych członków najelitarniejszego grona, bo przecież nie każdy czytający jest znawcą słuchawkowej problematyki. Wyliczanka, jak to zwykle na okoliczność wszelkich klasyfikacji, może budzić kontrowersje i powodować zarzuty, że kogoś niezasłużenie uwzględniono, a kogo innego niesłusznie pominięto, tym niemniej pozwolę sobie wyliczyć: Sennheiser Orfeusz, Sony MDR R-10, Sony Qualia, Stax SR-Omega, Stax Omega II, Audio-Technica ATH-L3000, AKG K1000, Ultrasone Edition7 i ewentualnie także Yamacha YH-1000 oraz Gado HP-2.

Grupa ta rozpada się na dwie podgrupy: Słuchawki od początku stworzone z myślą o elitarności i te, które są wyróżniane przez twórców jako niezwykłe z czysto inżynieryjnego punktu widzenia, a przez użytkowników, jako nadzwyczaj wybitne pod względem dźwiękowym. Do tej drugiej kategorii możemy zaliczyć AKG i Yamachy.

Jest jeszcze trzecia grupa, coś w rodzaju przedstawicieli pogranicza, w skład której wchodzą wyroby dla swoich firm flagowe, niewątpliwie reprezentujące bardzo wysoką klasę i niejednokrotnie uważane za bardzo wybitne, ale zwykle do samego topu nie zaliczane. Na szczególną uwagę zasługują tu Grado PS-1000 i GS-1000, Sennheisery HD 800, Denony D7000, Audio-Technica W5000, Beyerdynamic T1, Ultrasony E8 i JVC DX1000. Przedstawiciele tej grupy podanie o najwyższe zaszczyty i tytuł do sławy składają głównie w oparciu o popularność i mir między użytkownikami, chociaż PS-1000 i E8 wyróżniają się także bardzo wysoką ceną. (Nie wspomniałem o Ultrasonach E9, bo są niemal identyczne z E7.) Tak to, w najgrubszym i bardzo niekompletnym zarysie, prezentuje się szczyt słuchawkowej hierarchii.

Ostatni raz słuchawki w najściślejszym sensie elitarne pojawiły się Anno Domini 2008, pod postacią modyfikacji modelu Omega II, wprowadzonego na rynek już dosyć dawno, bo w 1997 roku. (Nie mylić z SR-Omegą z 1993 roku.) To była jednak wyłącznie modyfikacja i na dodatek nie przez wszystkich uznana za udaną. Tak naprawdę poprzednie wyroby elitarne to pochodzące z marca 2006 roku Ultrasony E7 i datowane na kwiecień 2004 roku Sony Q10 Qualia. Tak więc na kolejny taki produkt przyszło czekać ponad cztery lata i znów są to Ultrasony. Teraz przerwa będzie krótsza, bo już w połowie przyszłego roku ma się ukazać Omega III i może także nowa flagowa Audio-Technica. Na razie wróćmy jednak do tego, co już mamy.

Budowa

ultrasone-edition-101Luksus to luksus, musi być elitarny i nietuzinkowy. W przypadku Ultrasonów E10 na ich niezwykłość składają się (pierwsze takie) dziurkowane niczym siedzenia w luksusowych limuzynach, nauszne pady ze skórki etiopskich jagniąt – najdelikatniejszej według producenta skórki na świecie – 40-to milimetrowe powlekane tytanem przetworniki z zaimplementowaną technologią S-Logic plus, a także technologią ULE oraz zewnętrzne osłony tychże przetworników, sporządzone w drzewa zebrano i rutenu.

Szlachetne drewno, to klasyczny składnik słuchawkowego luksusu, a gatunek zebrano jest tutaj nowością.

Zebrano albo inaczej zingana, pozyskiwane jest ze środkowoafrykańskich roślin drzewiastych; to drewno bardzo ciężkie, elastyczne a zarazem twarde i niezwykle odporne na warunki zewnętrzne, gdyż zasobne w autoimpregnującą żywicę. Znajduje zastosowanie w meblarstwie, a sama nazwa oznacza „drzewo zebrowe”, ponieważ, podobnie jak zebra, ma ciemne paski na jasnym tle. Z kolei ruten to metal z grupy platynowców – twardy i ładnie się prezentujący, wykorzystywany na przykład w produkcji luksusowych wiecznych piór.

Z drzewa zebrano jest też wykonany dołączony do kompletu bardzo elegancki stojak. To chyba jedyny obok Qualii przypadek, kiedy taki stojak znalazł się w komplecie.

Dochodzi do tego kabel z posrebrzanej miedzi beztlenowej, osłonięty powłoką aramidową (prawdopodobnie kewlarem), co bardzo dobrze chroni go przed uszkodzeniami. Posrebrzana miedź, nieznanej niestety klasy czystości, ma, podobnie jak w kablu nowego Staksa 507, podnosić szerokość przekazywanego pasma i naturalizować tonację. Sam kabel jest giętki i ma długość aż trzech metrów, co czyni go bardzo wygodnym w użytkowaniu, nie zmuszając do stosowania przedłużek. Zakończono go, co dziwne, niezbyt efektownym dużym, rozbieralnym jackiem, po drodze do którego napotykamy, tak dla jakościowej odmiany, bardzo solidny i elegancki metalowy trójnik, zastosowanie jakiego przez firmę Grado byłoby marzeniem miłośników tej firmy, ale wydaje się utopią.

Słuchawki są lekkie (282 gbez kabla) i bardzo wygodne. W przeciwieństwie do modeli E8 i E9 muszle są wystarczającej wielkości, a siła nacisku pałąka dobrana właściwie. Także regulacja wysokości zawieszenia okazuje się skuteczna, bo punkty regulacyjne są odpowiednio głębokie, nie pozwalając na samorzutny przeskok. Sam pałąk, choć dość wąski, jest wystarczająco szczodrze otulony miękką wykładziną i obszyty elegancką skórką, a spięte nim okrywy muszel z rutenu i zebrano prezentują się nader efektownie, nadano im bowiem wyszukaną formę zdobniczą, której dodatkową rolą jest właściwe rozpraszanie fali dźwiękowej po stronie zewnętrznej, poprawiające podobno naturalność sceny.

ultrasone-edition-102Gdy chodzi o aspekty czysto techniczne, zastrzeżenia może budzić wielkość przetwornika. Zaledwie40 mmśrednicy, to wyjątkowo mało na tle konkurencji. Okazuje się jednak, że w praktyce odsłuchowej nic to nie znaczy. Wielkość jest parametrem, który możemy tu całkowicie zlekceważyć, ponieważ nie ujawnia się żadna korelacja pomiędzy wielkością a jakością dźwięku. Sam przetwornik jest powlekany tytanem i osłonięty specjalnymi dziurkowanymi przysłonami, powodującymi rozpraszanie fali dźwiękowej na małżowinie usznej. Ma to skutkować pojawieniem się lepszej charakterystyki przestrzennej. To właśnie ów sławetny S-Logic, w przypadku modeli E8 i E10 występujący w wersji udoskonalonej, zwanej S-Logic plus. Napędzający to wszystko magnes jest – jakżeby inaczej – neodymowy.

Dodatkowym atutem są aspekty prozdrowotne. S-Logic pozwala osiągać tą samą głośność przy mniejszym nacisku dźwięku na błonę bębenkową, a specjalna konstrukcja przetwornika odgina pole magnetyczne na zewnątrz głowy słuchającego. To kolejny powód do dumy producenta – technologia ULE (ultra low emission).

Tak więc najnowszych słuchawek Ultrasona możemy używać bez obawy o uszkodzenie słuchu i napromieniowanie polem magnetycznym.

Kiedy je ubieramy musimy pamiętać, by nie przesunęły się zbytnio ku przodowi, ponieważ to znacznie degraduje dźwięk; muszle powinny być z tyłu, dokładnie na wprost uszu. Poza tym wszystko jest proste i przyjemne. Sama lekkość i wygoda. Słuchać bez zmęczenia można dowolnie długo.

Przydana modelowi E10, podobnie jak jego poprzednikom, 32 ohmowa oporność jest dzisiaj bardzo często spotykana i nie nastręcza specjalnych trudności przy napędzaniu, a 99 decybelowa skuteczność jest całkiem zadowalająca. W efekcie nowe flagowe Ultrasony nie stawiają wzmacniaczom wygórowanych wymagań w sensie czysto technologicznym. Co innego wzgląd jakościowy. Tutaj jest ciężko jak cholera, bo zapewnienie sygnału analogicznej klasy jest nie lada wyzwaniem, a poza tym… Ale o tym za chwilę.

Słuchawki pakowane są w elegancką kasetkę, jednak nie z drzewa zebrano, o które by się prosiło. Widocznie jest ono zbyt drogie. W komplecie oprócz stojaka jest przejściówka na mały jack i płyta pokazowa Ultrasona. Kosztuje to wszystko straszne pieniądze, bo w szerokim świecie aż dwa tysiące siedemset dolarów, a u polskiego dystrybutora siedem tysięcy dziewięćset złotych. Jednak i tak wychodzi taniej niż kiedyś model E7, który był wyceniony na trzy tysiące sto dolarów. Tak nawiasem, cena dwa tysiące siedemset dolarów jest niemal analogiczna (jeśli nie brać pod uwagę inflacji) z Sony Q10 Qualia, które kosztowały dwa tysiące sześćset. Podobnie kosztują też słuchawki Stax Omega II MK2, a Omega III ma kosztować, bagatela, pięć tysięcy banknotów z podobizną Jerzego Waszyngtona.

 Odsłuch 

Za tak bajońską kwotę możemy oczekiwać wyłącznie baśniowych doznań. Czy je otrzymujemy? No cóż…w sumie tak, ale nie jest to takie całkiem oczywiste i proste.

ultrasone-edition-103Dlaczego nie, o tym na koniec, a na razie zwróćmy się ku niewątpliwie wysokiej jakości ogólnej. Bez cienia wątpliwości jest ona bardzo wysoka, gdyż wszystkie aspekty wydają się spełniać kryterium doskonałego brzmienia. Scena, będąca w sensie rozmiaru, piętą achillesową poprzedniego flagowca Ultrasona – modelu E7 – w E10 nie cierpi żadnych niedostatków. Więcej, jest naprawdę imponująca. Wprawdzie nie aż tak baśniowa, jak ta u Staksa Omegi i nie tak naturalna ani głęboka, jak u K1000, ale wielka, bardzo dobrze rozlokowana, znakomicie zorganizowana i naprawdę angażująca. Dominuje wrażenie precyzji otwartości i porządku. Dźwięki płyną swobodnie, wędrują dowolnie daleko, jest sporo odbić i aury, a nad całością sprawuje pieczę wrażenie naturalności, której pewne ograniczenia stają się widoczne dopiero w konfrontacji z K1000. W sumie względem wszystkich poprzednich modeli Ultrasona jest to bardzo znaczny postęp.

Kiedy skupimy się z kolei na samych dźwiękach, dociera do nas, że ten stopień wyrafinowania spotykamy jedynie u bardzo nielicznych, tych właśnie, do grona których E10 aspirują. Szczegółowość i staranność artykulacji są fantastyczne, podobnie jak rozpostarcie pasma, przejrzystość i dynamika. Przez każde nagranie przechodzimy dzięki temu nie tylko wartko i z rozmachem, ale także wzbogaceni o wiedzę, której żadne słuchawki gorsze od tych najznamienitszych nie są w stanie przekazać. Pełno tu szelestów, szmerów, łapanych ukradkiem oddechów, przewracanych stron z nutami i śpiewających w za oknem ptaszków, a wszystko to bardzo wyraźne i bardzo obecne. Ta aureola dźwięków dodanych, niekonieczna wprawdzie do rozkoszowania się samą muzyką, opowiada nam dodatkową historię o nagraniu. Jasna rzecz, że kiedy mamy do czynienia z taką masą informacji dodatkowych, także sama muzyczna treść musi być wyjątkowo bogata i opowiedziana z wielką starannością. Rzeczywiście, obraz orkiestry symfonicznej jest niezwykle wyrazisty, a ludzkie głosy po same brzegi wypełnione swoistością. Wszystko to w następstwie faktu, iż rysem charakterystycznym E10 jest wielka czystość dźwięku i przenikliwość. Nie odnajdziemy tu żadnych śladów zacierania obrazu, maskującego zgęszczania i nakładania się brzmień, żadnych mrocznych zakamarków i niedopowiedzeń, tak charakterystycznych na przykład dla Sennheiserów HD 650. Tu wszystko podane jest wprost i na tacy z mikroskopową wyrazistością, a sekcja smyczkowa orkiestry wydaje się momentami wręcz przejaskrawiona.

Temperatura przekazu jest przy tym minimalnie ocieplona, co w warunkach wielkiej szczegółowości bardzo się przydaje, czyniąc odbiór bardziej miłym. Wokale, w charakterystyczny dla Ultrasona sposób, mają względem innych słuchawek leciutko przeciągniętą frazę, co bardzo lubię, gdyż dodaje słodyczy i uroku. Przeciągnięcie jest słabsze niż u E7 i E9, ale wyczuwalne. Można je też nazwać staranniejszym wypowiedzeniem.

Dźwięk nasycony jest kolorytem, głęboki i z bardzo wyrazistym rysunkiem, pozwalając napawać się tymi aspektami, zwłaszcza wyrazistością i głębią. Z łatwością można też w Twin-Head dobrać lampy przydające przekazowi nieco cienistego uroku, dającego wrażenie pewnej tajemniczości i pogłębiającego wrażenie trójwymiarowości. Skraje pasma, jak już zaznaczyłem, rozciągnięte są znakomicie, przy czym dużo większe wrażenie robi bas. Nie jest tak punktowy i zwięzły jak u E9, nie wymierza tak precyzyjnych ciosów, tylko jest bardziej przestrzennie rozpostarty, ale schodzi równie nisko i jest nawet bardziej rozdzielczy. Test superszybkiego bębnienia przeszły E10 perfekcyjnie, nie pozwalając się przyłapać na najmniejszych nawet przesterach. Pod tym względem są to najlepsze ze znanych mi słuchawek. Góra też szybuje bardzo wysoko, lecz ta góra… Ale o tym potem, na razie chwalmy.

ultrasone-edition-106E10 posiadają także rzadki walor łączenia delikatności z potęgą. W jakiejś mierze jest to następstwem ich znakomitej dynamiki, ale nie tylko. K1000, z uwagi na bardzo dużą moc obsługujących je wzmacniaczy (oczywiście wyłącznie w sensie mocy dla napędu słuchawek) są dynamiczne jeszcze bardziej, a jednak ich obsługa drobnych brzmień nie jest tak pieszczotliwa i delikatna. Pod tym względem nowy flagowiec Ultrasona jest niewątpliwie bliższy typowi prezentacji Staksa Omegi, w podobny sposób oddając ciche partie w filigranowy i misterny sposób, co w niczym nie przeszkadza mu czynić z dźwiękowego forte prawdziwej fortecy.

Wszystko to razem, jak łatwo zauważyć, powinno się układać we wspaniały dźwiękowy spektakl. No bo czegóż chcieć jeszcze i co może tu nie pasować? Wielka scena z echami, holografią i ogólnym porządkiem, fantastyczna szczegółowość, głębia, otwartość, barwność i precyzja, doskonałe oddanie wokalu, znakomita, wręcz zjawiskowa przejrzystość, imponujący mocą i superrozdzielczy bas, wysoko idące soprany. A jednak…

A jednak nie wszystko jest takie, jak byśmy chcieli. To coś nie takiego zamieszkuje pomiędzy sopranami a wyższą średnicą i wpływa na całość przekazu. Ów rejon jest, moi mili, nieco zbyt ofensywny. Z pewnymi wzmacniaczami mniej, na przykład z Black Pearl i niektórymi ustawieniami lampowymi Twin-Heada, a z innymi bardziej, chociażby z Lebenem CS300 – ale niezależnie od tego czy mniej, czy bardziej, wpływa na całościowy odbiór.

Muszę przyznać, że jeszcze nigdy tak mocno jak z tą ofensywną wyższą średnicą pisząc recenzje się nie nabiedziłem. Bo co? Napisać tak po prostu, że Ultrasony E10 sybilują i dlatego należy je skreślić z listy potencjalnych zakupów, nie zawracać sobie nimi głowy i niech inni – ci co nie czytali recenzji ze Stereo Underground lub kupili je bez odsłuchu – się martwią. Byłoby to niewątpliwie dalece lekceważące i zbyt pochopne podejście do sprawy, a poza tym jakże przykro byłoby stracić te wszystkie pozostałe walory, którymi E10 niewątpliwie mają prawo się szczycić. Z drugiej strony, recenzja to nie egzamin maturalny w prowincjonalnym liceum, na którym co łagodniejsi profesorowie podciągają za uszy słabowitszych delikwentów, by nie obrzydzać im życia oblaną maturą. W końcu to czy uczeń Pietras (że zapożyczę postać od Jacka Janczarskiego) zda, czy obleje maturę, dla losów świata nie będzie miało żadnego znaczenia. Ale jak Ryka napisze laurkę pochwalną, na podstawie której ktoś wyda prawie osiem tysięcy, by gryźć później wargi ze złości i bezsilnie zaciskać pięści słuchając jadowitych syków, to będzie nie w porządku, nieprawdaż?

   Odsłuch cd.

ultrasone-edition-104Ujmę rzecz od strony chronologicznej. Słuchawki przywiozłem z krakowskiego Studia Pro, gdzie ich przede mną słuchano, gdzie je pomierzono stosowną aparaturą i gdzie się bardzo spodobały, zarówno pod względem wyników tego pomiaru jak i samego odsłuchu. Przywiozłem i oczywiście zaraz odpaliłem. W Twin-Head tkwiły akurat lampy KT-66, które pogłosów wszystkiemu usilnie przysparzają i z tymi nieco nadmiernymi pogłosami (bo E10 swoje własne też mają), nie było za dobrze. Zwłaszcza wokale były jak z rury. Ale wpiąłem 350B i wszystko wróciło do normy, to znaczy mnie też się bardzo spodobały. Napisałem nawet zaraz wielce pochwalną recenzję, aliści musiałem ją następnie skasować, bo w miarę upływu czasu słuchawki grały coraz pikantniej. W tej pochwalnej recenzji stało, że E10 to taka dynamiczna odmiana Staksa Omegi i bardziej zaawansowany technologicznie sukcesor modelu E9, który pod względem czystej radości ze słuchania stoi jeszcze wyżej od poprzednika, a tamten stał już przecież bardzo wysoko.

Nader mi się przyjemnie tą pochwalną recenzję pisało i gotowa już była, a tymczasem E10 pogrążyły się w pikanterii i jęły syczeć niczym kobra. Szlag by to…

Od mierzenia poziomu syków jest sławna „Sweet Jane” z repertuaru Cowboy Junkies. Taka ona „sweet” jak bohaterka filmu „Natural born killers”, do ścieżki dźwiękowej którego wykorzystał ten utwór Quentin Tarantino. Nie posłuchałem na E10 słodkiej Jane od razu, więc domyślam się patrząc z perspektywy, iż wydało mi się to niepotrzebne, czyli że słuchawki początkowo albo mniej sybilowały, albo użyłem repertuaru, na którym ich sybilacja była niewidoczna. Tymczasem teraz, po kilkudziesięciu godzinach grania z Twin-Head, widoczna była i to w rozmiarze nieznanym mi z żadnych słuchawek wysokiej klasy.

(Utworu „Sweet Jane” można posłuchać na You Tube, ale wersja internetowa nie zawiera nadnaturalnej sybilacji, podczas gdy płytowa stanowi wzorzec nagrania o tym charakterze.)

Co w tej sytuacji począć? Tradycyjne grzebanie przy lampach nic nie dało. Pozostawało czekać na ostateczne wygrzanie – diabli wiedzą ile, bo E9 uprzejme były zmieniać dźwięk przez jakieś pół roku – albo słuchać z innymi wzmacniaczami. Bo niby lampa jako środek wzmocnienia jest najbardziej łagodna, a lampy mocy 45 są łagodnymi pośród łagodnych i na pewno łagodniejsze niż 300B albo 2A3, ale co to można bez próbowania wiedzieć? Może akurat z tranzystorem będzie lepiej, tym bardziej, że słuchawki Ultrasona mają się jak najbardziej ku tranzystorom. Posłuchałem z trzema: z ekstremalnie ulepszonym klonem Lehmannaudio Black Cube, z Accuphase C-3800 i z najnowszą wersją Black Pearl.

Idąc po kolei.

Lehmannaudio dał dźwięk gładki i sympatyczny, ale ja takiego gładkiego brzmienia u słuchawek dynamicznych nie lubię. Co innego Omega i Orfeusz, tam mi takie brzmienie odpowiada, a u dynamików nie bardzo. Z nimi gładka tekstura jakoś mnie drażni. Ale trzeba przyznać, że klon nieźle się spisał i gdyby komuś głównie na wygładzaniu zależało, to nadaje się jak najbardziej.

Accuphase C-3800 pokazał wielką klasę. Ale spróbowałby nie. Takie monstrum za takie pieniądze (ponad dwadzieścia kilo, ponad siedemdziesiąt tysięcy), musi grać jak cię mogę, bo nijak inaczej mu nie przystoi. Walory brzmieniowe C-3800 są przy tym nieco podobne do walorów E10. Niesłychanie głębokie wejście w muzyczny materiał, wielka moc, wielka dynamika, ogólna kultura najwyższego poziomu i w ogóle same superlatywy, tym razem już bez żadnych niedostatków. Jakość teksturowania ma ten przedwzmacniacz fenomenalną i z nim (choć właściwie tak być nie powinno, bo podwajanie cech zwykle skutkuje przegięciem) Ultrasony zabrzmiały znakomicie. Nie żeby zaraz ta sybilacja całkiem odeszła. Ofensywny charakter wyższej średnicy pozostał, ale się zmniejszył i całościowy odbiór uległ dzięki temu poprawie. Poza tym dynamika była lepsza niż z Twin-Head, ściągając na siebie i na wyjątkową jakość teksturowania główną uwagę, dzięki czemu słuchanie stało się fascynujące. Szkoda, że do samego napędzania słuchawek C-3800 się nie nadaje, no chyba, że ktoś jest milionerem.

Z kolei najnowsza wersja Black Pearl naprawdę mi zaimponowała. Ma bardzo naturalny przekaz i wszystkie składniki high-endowego brzmienia. Z nią E10 zagrały równocześnie spokojniej w swojej feralnej strefie niż z Twin-Head, a zarazem bardzo wciągająco. Jednakże znów nie można powiedzieć, żeby lekarstwo okazało się całkowicie skuteczne. Diabelska wyższa średnica wciąż okazywała się zbyt ofensywna. Słuchało się, i owszem, bardzo przyjemnie, ale nie bez pewnego dystansu do wady, która w słuchawkach tego formatu nie powinna przecież występować.

ultrasone-edition-107Powiadają, że czas leczy rany. W audiofiliźmie ten czas, to czas wygrzewania. Niejednokrotnie czas bolesny. Czasami zwieńczony radosnym finałem, a czasami nie. W przypadku sybilacji cechującej Ultrasony E10 była pewna nadzieja, że finał będzie radosny, albo przynajmniej w jakiejś mierze satysfakcjonujący. Oto trzymałem w międzyczasie do oceny lampy 6L6 Tung-Sol, z najzacniejszych czasów lampowej świetności, i one już na starcie troszkę poprawiły współpracę Twin-Heada z E10. Wraz z kolejnymi dniami sybilacja E10 słabła. Pomału, ale już nie wszystkie „sweet” od „Sweet Jane” były „sssssweet”. Także orkiestra symfoniczna brzmiała coraz  naturalniej, bez przerysowywania partii smyczkowych. Nie było wątpliwości, że zło z tych słuchawek powoli wyparowuje i że się z niego oczyszczają. Jednocześnie łatwo zrozumieć skąd ta sybilacja się wzięła. Niewątpliwie z pragnienia uczynienia przekazu możliwie najbardziej czytelnym. Wyszukałem sobie ostatnio pewien fragment muzyczny do testowania. To znany przebój grupy Neville Brothers „Bird On A Wire”. Nie chodzi jednak o znakomity głos Aarona Nevilla, tylko banalny fakt obecności w prawym kanale tamburynu. Ten tamburyn w zależności od klasy słuchawek i toru jest mniej lub lepiej słyszalny i prawdziwy. Ze słabym sprzętem niemalże zanika, całkowicie tracąc naturalny, metaliczny dźwięk, natomiast z Ultrasonami E10 prezentuje się naprawdę znakomicie. Wyrazistość i czystość dźwięku E10 imponują. Powiedzmy jednak wprost: na tym poziomie ceną za najwyższą jakość artykulacji i ekstremalną przejrzystość nie może być sybilacja. Niepodobieństwem jest, by płacąc prawie osiem tysięcy przychodziło się z nią zmagać. A zatem…

Finał

ultrasone-edition-105Pora zdać raport finalny. Oczywiście nie finalny całkowicie, bo na ostateczny dźwięk słuchawkowych produktów Ultrasona trzeba czekać wyjątkowo długo i nie znam żadnych innych równie długo brzmieniowo się rozkręcających słuchawek, a ja te E10 już za chwilę będę musiał zwrócić. Coś przecież trzeba jednak powiedzieć.

Powiedzmy w takim razie tak: najadłem się niemało strachu, bo byłoby czymś arcyniemiłym musieć sporządzić recenzję zawierającą jednoznaczne potępienie i nakaz trzymania się od jej przedmiotu z daleka. Na szczęście do tego nie doszło. Już teraz E10 przechodzą test sybilacji „Sweet Jane” bez większego problemu, chociaż ich wyjątkowo dosadny i ostry sposób ukazywania muzycznego materiału jest niewątpliwie zawsze wyczuwalny. One lubią „cyknąć” tam gdzie cykać da się, co jak wiem niektórzy bardzo cenią i traktują jako zaletę, a inni na to plują. Proszę jednak o dobre zrozumienie. Pisząc „ostry” nie mam na myśli owej klasycznej audiofilskiej ostrości, od której należy co prędzej zwiewać, by krew z uszu nie uszła cała i audiofil nie umarł z grozy i wycieńczenia, tylko ostrość jaką ustawia się w fotograficznych aparatach. Muzyczne zdjęcie w wykonaniu Ultrasone Edition10 jest bardzo ostre wyłącznie w tym sensie. Dla jednych będzie to zaletą, dla innych wadą. Dyskusja nad tym typem prezentacji toczy się od bardzo dawna, głównie na kanwie istnienia sławnych słuchawek Grado RS-1. Były one kiedyś (jeśli pominąć pochodzące z nieco innej jakościowej bajki Sony R10 i trochę niesłuchawkowe AKG K1000) samym szczytem ekstrawaganckiego wykwintu słuchawek dynamicznych i jednocześnie przedmiotem wielu kontrowersji. Jedni (między innymi piszący te słowa) je kochali, inni – nienawidzili. Wrogowie RS-1 okopywali się przeważnie na pozycjach Sennheisera HD 650, Beyerdynamica DT 880 i AKG K701, a zmasowana wymiana ognia trwała pomiędzy obozami przez lata i nigdy nie cichła. Zajadłą dyskusję ostudziły dopiero wkraczające zastępy nowych flagowców.

Nie chcę tym samym powiedzieć, że Ultrasony E10 to nowe wcielenie Grado RS-1 za jeszcze większe pieniądze. (Warto w tym miejscu przypomnieć, że RS-1 kosztowały kiedyś, w zamierzchłych początkach lat 90-tych ubiegłego stulecia, ponad pięć tysięcy złotych, czyli mniej więcej tyle, ile teraz E10.) Nowy flagowiec Ultrasona jest od dawnego flagowca Grado lepszy pod każdym względem i, co ciekawe, nie ma żadnych problemów z gładkością najwyższych rejestrów, tylko z podzakresem leżącym nieco poniżej. Ma jednak ten sam typ urody. To nie heteriańsko seksowna blondynka o pełnych kształtach i powłóczystym spojrzeniu Staksa Omegi, tylko wysportowana brunetka z wyrazistymi rysami i błyskiem w oku.

I co tam już panowie sobie wolą.

Dwa konkretne przykłady na dokładkę

Zobrazujmy jeszcze na sam koniec skalę problemu oceny dźwięku Ultrasonów E10 w konfrontacji z AKG K1000. Weźmy na tapetę dwa muzyczne przykłady: Eroikę Beethovena i naszą nieszczęsną „Sweet Jane”.

III symfonia Beethovena, sławna „Eroica” (w tym wypadku filharmonicy nowojorscy pod dyrekcją Jamesa Levine’a), to istna kaskada smyczkowego materiału wspieranego lawiną instrumentów dętych i perkusyjnych. K1000 ze zobrazowaniem tych kaskad i lawin radzą sobie trochę lepiej, bo ich scena ma większą głębię i lepszą gradację planów, a artykulacja wysokich tonów jest czytelniejsza. Ale sumaryczny obraz w sensie czystej przyjemności słuchania wydaje mi się bardzo zbliżony, bo E10 dają więcej składników basowych, przez co lekko obniżają całościową tonację, czyniąc wyjątkowo złożony w przypadku Eroiki muzyczny przekaz mniej agresywnym. Zupełnie nie mają przy tym trudności z ostrością smyczków, która początkowo się zaznaczała. Przeciwnie wręcz, ich trochę bardziej skłębione i wtopione w orkiestrę względem K1000 odwzorowanie wydaje się łatwiej przyswajalne. Jednocześnie trzeba zaznaczyć, że wyrazistość orkiestry jest u E10 znacznie lepsza niż u W5000 czy DX1000.

Z kolei „Sweet Jane”. Piekielny utwór. Nie wiem skąd to „sweet” jest na płycie aż tak syczące; czy to wina samego nagrania, czy wokalistki. Nieistotne. Ważne, że bardzo wiele słuchawek i systemów ma z tą sybilacją duży problem. Tymczasem K1000 napędzane przedwzmacniaczem ASL Twin-Head i końcówką mocy Croft Polestar1 nie mają żadnego. Sybilacja jest zerowa. Nie można tego niestety powiedzieć o E10. Wprawdzie nie wszystkie newralgiczne miejsca sprawiają im kłopot, ale w porównaniu z K1000 jest dużo gorzej. Na pociechę można powiedzieć, że wiele innych wybitnych słuchawek ma podobnie, ale jednocześnie ze smutkiem stwierdzić, że E9 radziły sobie znacznie lepiej.

Wydaje się, że winę za ten zagmatwany stan rzeczy, łączący bardzo dobrą artykulację wysokich tonów z kłopotamy sybilacyjnymi, ponosi zebranie w całość koncepcji S-Logic plus z konstrukcją otwartą, chociaż już zamknięte E8 wydały mi się trochę mało muzykalne i sympatyczne względem modelu E9. Ultrasony E10 są na pewno dużo lepsze i ciekawsze niż E8 i na pewno pod wieloma względami górują nad plejadą słuchawek tysiącdolarowych, ale coś w tym S-Logic plus trzeba będzie jednak poprawić, by było perfekcyjnie.

Dane techniczne

Słuchawki dynamiczne typu otwartego.

Technologia S-Logic plus.

Technologia ULE (Ultra low emission).

Przetworniki o średnicy 40 mmm powlekane tytanem napędzane przez magnesy neodymowe.

Pasmo przenoszenia: 5 – 45 000 Hz.

Impedancja: 32 Ohmy.

Maksymalne ciśnienie dźwięku: 99 dB.

Waga bez kabla:282 gramy.

Kabel z miedzi beztlenowej powlekanej srebrem w osłonie aramidowej o długości3 m.

Ilość egzemplarzy limitowana.

Cena: 7,900 zł.

Dystrybutor – Audiotech, Warszawa.

 

System odsłuchowy

Źródła: Accuphase DP-600 i Cairn Fog V2

Wzmacniacze słuchawkowe: Accuphase C-3800, Black Pearl, Lehmannaudio Black Cube (silnie zmodyfikowany klon) i ASL Twin-Head Mark III

Końcówka mocy dla słuchawek AKG K1000: Croft Polestar1

Słuchawki stanowiące punkt odniesienia: AKG K1000, Grado PS-1000, Beyerdynamic T1, JVC HA-DX1000, Audio-Technica ATH-W5000, Sennheiser HD 600 i HD 650

 

W punktach

Zalety

– Znakomita otwartość brzmienia.

– Wspaniała szczegółowość.

– Ogromna i uporządkowana scena.

– Bardzo rzadka umiejętność łączenia całościowej potęgi dźwięku z subtelnością i delikatnością cichych fragmentów.

– Głębia brzmienia.

– Minimalne ocieplenie i osłodzenie całościowej tonacji, bardzo przyjemne w odbiorze.

– Wspaniałe rozciągnięcie pasma.

– Znakomite soprany.

– Imponujący bas; najbardziej rozdzielczy z mi znanych.

– Perfekcyjne oddanie swoistości ludzkich głosów.

– Doskonała wygoda.

– Wyjątkowej jakości nauszne pady.

– S-Logic plus.

– Niwelacja pola magnetycznego.

– Lekkość konstrukcji.

– Znakomite surowce.

– Bardzo ładne wzornictwo.

– Solidny i odpowiedniej długości kabel.

– Przyjazne dla wzmacniaczy.

– Elegancki stojak w komplecie.

– Porządnie opakowane.

– Limitowana edycja, zapewniająca wysoką cenę przy odsprzedaży.

– Made in Germany.

 

Wady

– Bardzo wyrazisty i dosadny obraz muzyczny. (O ile ktoś nie lubi tego typu obrazowania.)

– Równie wyraziste AKG K1000 potrafią sobie o niebo lepiej radzić z sybilacją.

– Nieznana klasa gatunkowa miedzi w kablu.

– Wtyk mógłby być lepszej jakości.

– Brak dołączonych materiałów informacyjnych.

– By ukazać pełnię ich możliwości, trzeba się solidnie wykosztować na równie znakomity wzmacniacz.

– Piekielnie drogie.

 

Podziękowanie

Dzięki niezwykłej uprzejmości pani Anny, właścicielki firmy Audiotech – oficjalnego przedstawiciela marki Ultrasone na Polskę – słuchawki otrzymałem niemal natychmiast po zgłoszeniu na nie recenzorskiego zapotrzebowania, na koszt wysyłającego i bez żadnych warunków wstępnych. Gdyby inni dystrybutorzy postępowali podobnie, pisanie recenzji byłoby rajem.

Pokaż artykuł z podziałem na strony

4 komentarzy w “Recenzja: Ultasone Edition 10

  1. Marek pisze:

    Powiedza, ze sie czepiam po latach: w tytule i w tagach jest blad (literowka) w nazwie – Ultasone, czyli bez „R” – a to sa namiary na recenzje.
    Ciekaw bylem tej recenzji, bo po latach sluchawki te pojawiaja sie za nizsza cene. Ciekaw bylbym, jak by sie dzisiaj uplasowaly w gronie Focal Elear, Clear, Sony MDR Z1R, czy Pioneer SE master 1?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Ja ich nikomu nie polecę. Bez rekomendacji.

  2. Marek pisze:

    Dziekuje. Nie tylko Pan… a szkoda – tyle dobrych materialow, wyglad i chyba ergonomia. Sluchawki jednak przede wszystkim maja grac!

    1. Piotr Ryka pisze:

      Ale polecam Ultrasone 12. Chyba są tańsze i na pewno lepsze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy