Recenzja: Ultasone Edition 10

 Odsłuch 

Za tak bajońską kwotę możemy oczekiwać wyłącznie baśniowych doznań. Czy je otrzymujemy? No cóż…w sumie tak, ale nie jest to takie całkiem oczywiste i proste.

ultrasone-edition-103Dlaczego nie, o tym na koniec, a na razie zwróćmy się ku niewątpliwie wysokiej jakości ogólnej. Bez cienia wątpliwości jest ona bardzo wysoka, gdyż wszystkie aspekty wydają się spełniać kryterium doskonałego brzmienia. Scena, będąca w sensie rozmiaru, piętą achillesową poprzedniego flagowca Ultrasona – modelu E7 – w E10 nie cierpi żadnych niedostatków. Więcej, jest naprawdę imponująca. Wprawdzie nie aż tak baśniowa, jak ta u Staksa Omegi i nie tak naturalna ani głęboka, jak u K1000, ale wielka, bardzo dobrze rozlokowana, znakomicie zorganizowana i naprawdę angażująca. Dominuje wrażenie precyzji otwartości i porządku. Dźwięki płyną swobodnie, wędrują dowolnie daleko, jest sporo odbić i aury, a nad całością sprawuje pieczę wrażenie naturalności, której pewne ograniczenia stają się widoczne dopiero w konfrontacji z K1000. W sumie względem wszystkich poprzednich modeli Ultrasona jest to bardzo znaczny postęp.

Kiedy skupimy się z kolei na samych dźwiękach, dociera do nas, że ten stopień wyrafinowania spotykamy jedynie u bardzo nielicznych, tych właśnie, do grona których E10 aspirują. Szczegółowość i staranność artykulacji są fantastyczne, podobnie jak rozpostarcie pasma, przejrzystość i dynamika. Przez każde nagranie przechodzimy dzięki temu nie tylko wartko i z rozmachem, ale także wzbogaceni o wiedzę, której żadne słuchawki gorsze od tych najznamienitszych nie są w stanie przekazać. Pełno tu szelestów, szmerów, łapanych ukradkiem oddechów, przewracanych stron z nutami i śpiewających w za oknem ptaszków, a wszystko to bardzo wyraźne i bardzo obecne. Ta aureola dźwięków dodanych, niekonieczna wprawdzie do rozkoszowania się samą muzyką, opowiada nam dodatkową historię o nagraniu. Jasna rzecz, że kiedy mamy do czynienia z taką masą informacji dodatkowych, także sama muzyczna treść musi być wyjątkowo bogata i opowiedziana z wielką starannością. Rzeczywiście, obraz orkiestry symfonicznej jest niezwykle wyrazisty, a ludzkie głosy po same brzegi wypełnione swoistością. Wszystko to w następstwie faktu, iż rysem charakterystycznym E10 jest wielka czystość dźwięku i przenikliwość. Nie odnajdziemy tu żadnych śladów zacierania obrazu, maskującego zgęszczania i nakładania się brzmień, żadnych mrocznych zakamarków i niedopowiedzeń, tak charakterystycznych na przykład dla Sennheiserów HD 650. Tu wszystko podane jest wprost i na tacy z mikroskopową wyrazistością, a sekcja smyczkowa orkiestry wydaje się momentami wręcz przejaskrawiona.

Temperatura przekazu jest przy tym minimalnie ocieplona, co w warunkach wielkiej szczegółowości bardzo się przydaje, czyniąc odbiór bardziej miłym. Wokale, w charakterystyczny dla Ultrasona sposób, mają względem innych słuchawek leciutko przeciągniętą frazę, co bardzo lubię, gdyż dodaje słodyczy i uroku. Przeciągnięcie jest słabsze niż u E7 i E9, ale wyczuwalne. Można je też nazwać staranniejszym wypowiedzeniem.

Dźwięk nasycony jest kolorytem, głęboki i z bardzo wyrazistym rysunkiem, pozwalając napawać się tymi aspektami, zwłaszcza wyrazistością i głębią. Z łatwością można też w Twin-Head dobrać lampy przydające przekazowi nieco cienistego uroku, dającego wrażenie pewnej tajemniczości i pogłębiającego wrażenie trójwymiarowości. Skraje pasma, jak już zaznaczyłem, rozciągnięte są znakomicie, przy czym dużo większe wrażenie robi bas. Nie jest tak punktowy i zwięzły jak u E9, nie wymierza tak precyzyjnych ciosów, tylko jest bardziej przestrzennie rozpostarty, ale schodzi równie nisko i jest nawet bardziej rozdzielczy. Test superszybkiego bębnienia przeszły E10 perfekcyjnie, nie pozwalając się przyłapać na najmniejszych nawet przesterach. Pod tym względem są to najlepsze ze znanych mi słuchawek. Góra też szybuje bardzo wysoko, lecz ta góra… Ale o tym potem, na razie chwalmy.

ultrasone-edition-106E10 posiadają także rzadki walor łączenia delikatności z potęgą. W jakiejś mierze jest to następstwem ich znakomitej dynamiki, ale nie tylko. K1000, z uwagi na bardzo dużą moc obsługujących je wzmacniaczy (oczywiście wyłącznie w sensie mocy dla napędu słuchawek) są dynamiczne jeszcze bardziej, a jednak ich obsługa drobnych brzmień nie jest tak pieszczotliwa i delikatna. Pod tym względem nowy flagowiec Ultrasona jest niewątpliwie bliższy typowi prezentacji Staksa Omegi, w podobny sposób oddając ciche partie w filigranowy i misterny sposób, co w niczym nie przeszkadza mu czynić z dźwiękowego forte prawdziwej fortecy.

Wszystko to razem, jak łatwo zauważyć, powinno się układać we wspaniały dźwiękowy spektakl. No bo czegóż chcieć jeszcze i co może tu nie pasować? Wielka scena z echami, holografią i ogólnym porządkiem, fantastyczna szczegółowość, głębia, otwartość, barwność i precyzja, doskonałe oddanie wokalu, znakomita, wręcz zjawiskowa przejrzystość, imponujący mocą i superrozdzielczy bas, wysoko idące soprany. A jednak…

A jednak nie wszystko jest takie, jak byśmy chcieli. To coś nie takiego zamieszkuje pomiędzy sopranami a wyższą średnicą i wpływa na całość przekazu. Ów rejon jest, moi mili, nieco zbyt ofensywny. Z pewnymi wzmacniaczami mniej, na przykład z Black Pearl i niektórymi ustawieniami lampowymi Twin-Heada, a z innymi bardziej, chociażby z Lebenem CS300 – ale niezależnie od tego czy mniej, czy bardziej, wpływa na całościowy odbiór.

Muszę przyznać, że jeszcze nigdy tak mocno jak z tą ofensywną wyższą średnicą pisząc recenzje się nie nabiedziłem. Bo co? Napisać tak po prostu, że Ultrasony E10 sybilują i dlatego należy je skreślić z listy potencjalnych zakupów, nie zawracać sobie nimi głowy i niech inni – ci co nie czytali recenzji ze Stereo Underground lub kupili je bez odsłuchu – się martwią. Byłoby to niewątpliwie dalece lekceważące i zbyt pochopne podejście do sprawy, a poza tym jakże przykro byłoby stracić te wszystkie pozostałe walory, którymi E10 niewątpliwie mają prawo się szczycić. Z drugiej strony, recenzja to nie egzamin maturalny w prowincjonalnym liceum, na którym co łagodniejsi profesorowie podciągają za uszy słabowitszych delikwentów, by nie obrzydzać im życia oblaną maturą. W końcu to czy uczeń Pietras (że zapożyczę postać od Jacka Janczarskiego) zda, czy obleje maturę, dla losów świata nie będzie miało żadnego znaczenia. Ale jak Ryka napisze laurkę pochwalną, na podstawie której ktoś wyda prawie osiem tysięcy, by gryźć później wargi ze złości i bezsilnie zaciskać pięści słuchając jadowitych syków, to będzie nie w porządku, nieprawdaż?

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

4 komentarzy w “Recenzja: Ultasone Edition 10

  1. Marek pisze:

    Powiedza, ze sie czepiam po latach: w tytule i w tagach jest blad (literowka) w nazwie – Ultasone, czyli bez „R” – a to sa namiary na recenzje.
    Ciekaw bylem tej recenzji, bo po latach sluchawki te pojawiaja sie za nizsza cene. Ciekaw bylbym, jak by sie dzisiaj uplasowaly w gronie Focal Elear, Clear, Sony MDR Z1R, czy Pioneer SE master 1?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Ja ich nikomu nie polecę. Bez rekomendacji.

  2. Marek pisze:

    Dziekuje. Nie tylko Pan… a szkoda – tyle dobrych materialow, wyglad i chyba ergonomia. Sluchawki jednak przede wszystkim maja grac!

    1. Piotr Ryka pisze:

      Ale polecam Ultrasone 12. Chyba są tańsze i na pewno lepsze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy