Recenzje: Transrotor MAX

Transrotor_MAX_003_HiFiPhilosophy   O Transrotorze jeszcze nie było, tak więc najpierw coś o nim. Firma jest niemiecka, a powstała w 1973 roku. Oto najsuchsze fakty, a fakt bardziej mokry jest taki, że odnośnie budowy gramofonów ukształtowały się dwa główne nurty. Jeden wytyczył w 1972 Linn Sondek, drugi w 1975 Transrotor AC. Odnośnie tego pierwszego, to każdy szanujący się audiofil powinien wiedzieć, jak ten najklasyczniejszy wśród gramofonów (wciąż produkowany) wygląda, a sam obcowałem z tym stylem jeszcze pod koniec lat 70-tych, ponieważ polski Daniel na nim się wzorował. To styl spokojnego wyglądu, osadzonego w drewnianej ramie podstawy okalającej metalowy wierzch, nad którym niezbyt ekspansywnie góruje talerz z ramieniem. Klasyk klasyków i konserwatyzm w spokojnym, angielskim wydaniu, rozsławiany między innymi przez bardzo popularny serial kryminalny Inspector Morse z lat 1987-2000, traktujący o jedynym bodaj w historii seriali policjancie audiofilu i melomanie. Dla tej szkoły klasycznego uspokojenia antagonistą i kontrpropozycją okazał się również sławny, stanowiący eksponat w nowojorskim Muzeum of Modern Arts, powstały w 1975 Transrotor AC, czyli dzieło z chromu i przeźroczystego akrylu o bardzo modernistycznej stylistyce. I tej właśnie stylistyce Transrotor wciąż pozostaje wierny, pokazując jej najróżniejsze warianty, od stosunkowo tanich rozwiązań za kilkanaście tysięcy, po kilkadziesiąt razy droższe konstrukcje maksymalistyczne. Lśniący chrom, grube tafle przejrzystego bądź matowego akrylu, potężne talerze o lustrzanych krawędziach, osobno stojące silniki, napędy wielosilnikowe i wielopaskowe, wygląd kosmodromu skrzyżowanego z platformą wiertniczą. A więc wzornicze szały i popisy ekstrawaganckiej nowoczesności – oto szkoła Transrotora, którą zawdzięczamy Jochenowi Räke, twórcy firmy.

Jak przystało na ludzi skromnych, którymi wszak jesteśmy, zaprzyjaźnianie się z tą szkołą zaczniemy odpowiednio skromnie, od modelu drugiego licząc od dołu, zwącego się Transrotor MAX. Nazwa okazuje się zatem w najwyższym stopniu myląca i nie wiem na co komu ta zmyłka, ale chyba nie warto w to wnikać. Być może chodziło o ilość spodziewanej sprzedaży, ale tego nie wiem. W każdym razie niezależnie od mylącej nazwy, wskazującej na szczyt a nie podstawę oferty, a także na samo to bycie podstawowym a nie szczytowym, gramofon okazuje się zarówno pod względem jakości jak i wyglądu taki już bardzo, bardzo.

Budowa

A oto i obiekt recenzji w całej swojej pięknej okazałości - Transrotor MAX.

Oto i obiekt recenzji w całej swojej pięknej okazałości – Transrotor MAX.

   Wygląd naprawdę jest super, a pod względem cenowym, ze swoimi niecałymi dwunastoma tysiącami, lokuje się ten MAX dość daleko od tego wszystkiego, co uważamy za pierwsze kroki na drodze wchodzenia w świat techniki gramofonowej. Jednakże to znów lekka zmyłka i nie do końca jasna sytuacja, albowiem chociaż jest faktem, że od sporej ilości marek, na czele z Regą, Nottinghamem i Pro-Jectem, możemy dostać bardzo przyzwoity gramofon w cenie zaledwie kilku tysięcy, nieraz nawet poniżej pięciu, to będzie to najczęściej gramofon bez ramienia, a już prawie na pewno bez wkładki. To zaś oznacza cenę mylącą, bo przecież takiego się nie użyje i brakujące składniki trzeba będzie dokupić. W przeciwieństwie do tamtych zmyłek Transrotor MAX jest za swoje 11 900 PLN do użycia całkowicie gotowy, posiadając na stanie i ramię, i wkładkę. Wkładkę wprawdzie dość skromną, bo kosztujący ledwie 500 PLN model Goldring Elektra, ale od znanej firmy i, jak uważnie sprawdziłem, bardzo dobrze się spisującą. Nie ma żadnego wstydu i jak najbardziej można słuchać. Leje się w uszy przyjemne, ciepłe i oczywiście analogowe brzmienie, z dobrym wypełnieniem i dobrą szczegółowością, nie nastręczające najmniejszych problemów z odbiorem. W ciemno zgadując i nie znając ceny, można by się naprawdę grubo pomylić i raczej nikomu nie przyszłoby na myśl, że gra wkładka za pięćset złotych. Test zasadniczy przeprowadziłem jednak ze znacznie lepszą, bo taki ze mnie (i z was też) skromniś, jak z tego Transrotora  prawdziwy MAX, siedzący okrakiem na samym szczycie. Toteż tłusty misio recenzent musiał się posiłkować znacznie sutszymi daniami, tak aby mu suto i miło było; niemniej raz jeszcze powtórzę, że tani Goldring jest całkiem w porządku i spokojnie słuchając go można zbierać na wkładkę lepszą, szykując się na jeszcze ciekawsze doznania.

Ale wkładka to takie małe coś, czym się jedynie ucho najada, a wzrok trzeba sycić czym innym. I pod tym względem Transrotor MAX nie zsyła nas na żadną dietę; przeciwnie, gapić się można i gapić, bowiem powierzchowność ma wyszukaną – co do kształtu wymyślną, a co do surowca obfitą. A wymyślną w tym sensie, że właśnie prosto ze szkoły Transrotora powziętą, a więc nie żadne prostokątne pudełko z ledwie wystającym ponad nie ramieniem i talerzem, tylko osobny, cały chromem oblany silnik, pozostający na orbicie wokół też chromem zdobnego podwójnego talerza, posiadającego drugiego satelitę w postaci wyosobnionej przystawki z ramieniem.

Komuś może się to nie podobać, ale na nas chromowany minimalizm gramofonu Transrotora zrobił ogromne wrażenie.

Komuś może się to nie podobać, ale na nas chromowany minimalizm gramofonu Transrotora wywarł bardzo dobre wrażenie.

Bardzo to zgrabnie wygląda i tylko zdeklarowany zwolennik gramofonów pudełkowych mógłby zakręcić nosem. Bo gramofon w efekcie duży nie jest i niewiele miejsca wymaga, a bardzo jest efektowny i zdobi wnętrze. Wygląd ma przy tym naprawdę kosztowny i jedynie zwykły zasilacz w plastikowej obudowie z podświetlanym włącznikiem może nas sprowadzić z tych chromowanych orbit na ziemię, stanowiąc jawny dowód, że to jednak nie jakiś prawdziwy max z samych szczytów. Ale lepszy silnik można dokupić (za niecałe tysiąc złotych), a ten skromny możemy na szczęście ulokować tak, że nie będzie go widać, tak więc nie będzie nam psuć humoru. A ów będzie naprawdę niezgorszy, kiedy patrzyć będziemy na to chromowane cacko z igiełką.  I jeszcze nam się ten humor gruntuje, kiedy patrzymy na potężny i też chromowany docisk płyty oraz na duże, chromowane stopy pod tymi dwoma talerzami, bo wszystko to krzyczy do nas: Widzisz – ale super wyglądam! Tak więc się łowi audiofil na te chromy i wzornicze popisy, niczym pstrąg jakiś na chromowaną sztuczną muchę, i tylko dźwięk pozostaje sprawdzić. Ale nim to nastąpi, słów parę o rzeczach technicznych. Gramofon waży niebagatelne 16 kilogramów, a składa się na nie przede wszystkim wykrawane z jednego bloku aluminium to talerzowe chassis  o wzmacniających, usztywniających i przeciwdrganiowych frezach, a także sam mający pięć centymetrów wysokości podobnie aluminiowy talerz, który się na nie nakłada, tak by razem stały na tych masywnych, też aluminiowych stopach. Pomiędzy chassis a talerzem widnieje niewielki dystans, taki akurat by zmieścić pasek napędowy stającego osobno silnika, którego dokładną odległość od obudowy odmierzamy przy pomocy dołączonego szablonu z tektury. Od korpusu podstawy, czyli od tego dolnego talerza, odchodzi na dwóch też chromowanych wysięgnikach znów okrągła, także masywna i nieodmiennie chromowana podstawa ramienia, z której wyłaniają się od strony spodniej biegnące ku dołowi dwa przymocowane na stałe kable sygnałowe i zespolony z nimi przewód uziemienia.

Dbałość o drobne detale można by stawiać za wzór wśród całej branży.

Dbałość o drobne detale można by stawiać za wzór wśród całej branży.

Samo ramię jest esowate i podobnie jak reszta srebrne, z sygnaturą Transrotor 800S i klasycznym, bagnetowym mocowaniem końcówki z blokującą nakrętką; tak więc można będzie błyskawicznie wymieniać całe głowice (head-shelle z wkładkami), nie bawiąc się za każdym razem w męczące mocowanie, o ile tylko skompletujemy dla każdej posiadanej wkładki jej własny head-shell. Na potrzeby testu użyta została właśnie taka gotowa wkładka o własnym mocowaniu, a konkretnie model ZYX R100 Fuji X, wyceniony na 7800 PLN. Uzupełnienie stanowił dwuczęściowy przedwzmacniacz gramofonowy SPEC REQ-S1EX, wart nieprzyzwoite pieniądze i niewątpliwie osobnej recenzji.

Brzmienie

ad

Rolę wkładki odegrała w tym spektaklu niebylejaka ZYX R100 Fuji X.

   O brzmieniu takiego zestawu należy przede wszystkim powiedzieć, że mocno akcentował różnice nagrań, czym początkowo mnie zmylił, jako że wzięta na pierwszy ogień płyta Cesarii Evory (180 g) zabrzmiała miękko i bardzo płynnie. Muzyka dosłownie się lała gęstą, gorącą strugą i zaraz pomyślałem, że tak to będzie grało. Wpisałem więc do notesu, że nie ma to jak gramofon, bo od razu wpadamy w muzykę i nie trzeba nad niczym dumać ani niczemu się uważnie przyglądać. Bo nie ma żadnego „chudo” ani „ostro”, tylko jest ciepło, płynnie, gładko i spójnie. Tak więc bardzo mi się od razu spodobało, toteż rozsiadłem się głębiej i w muzyce zatonąłem. Głębokie to były –  bardzo nawet – i wyjątkowo pociągające brzmienia, jak również całkowita zwartość wszystkiego, a w efekcie muzyka jako wir, w który wpadamy i z którego ani trochę nie chcemy się wynurzyć. Toteż aż irytujące się staje, kiedy po dwudziestu paru minutach płytę trzeba przełożyć, bo to nam psuje współżycie, niczym przebudzenie z hipnozy. A jeszcze do tego zaraz się miesza otrzeźwiająco nikczemnie czyszczenie z pyłków i cała ta celebracja z dociskaniem, podnoszeniem i opuszczaniem. No, przywykło się trochę do stylu odtwarzaczy, że tylko naciskasz guzik na pilocie, a w tych strumieniowych to nawet z pilota kilkaset płyt jest w zasięgu.

Ale co z tego? Co nam po tym – po tej całej wygodzie – kiedy tak dobrze to nie gra? Bo można pomylić wkładkę tanią z drogą, o ile ta tania jest całkiem w porządku, ale prawdziwej płyty winylowej z cyfrową to już nie bardzo. I zaraz to sobie uświadomiłem, bo jako drugi winyl wziąłem najnowszy album Adele.

Strasznie ta wokalistka jest popularna, nawet nie dalej jak dzisiaj wręczali jej jakąś nagrodę, a ja jej zbytnio nie lubię. Nie chodzi przy tym o repertuar, choć ten też nie jest mi szczególnie bliski, tylko o sopranową stronę jej głosu, która mnie drażni. Bo nie są to soprany gładkie niczym u Franka Sinatry albo Elvisa Presleya, a jednocześnie nie tak skrajnie ochrypłe, jak u uwielbianej przeze mnie Janis Joplin. Takie trochę w tę a trochę nie w tę i z wypadkową, która mi nie odpowiada. Nie przepadam i nic nie poradzę. Dostałem tę płytę, a sam bym jej nie kupił. Ale nie w tym rzecz, tylko w tym, jak ta płyta powstała. Bo myślę sobie – system gra super płynnie, to zaraz usłyszę tą Adele taką, że mi się wreszcie spodoba. A tu jak nie świśnie, jak nie zaświdruje, jak nie ciachnie po uszach… A bodaj cię… I to są właśnie te smaki i te pseudo gramofonowe brzmienia, które można było usłyszeć od pokoju do pokoju na ostatnim AVS. Robi się cyfrową taśmę matkę, a potem bezczelnie tłoczy z niej pseudo analogowy winyl i tak to potem przygrywa. Gwiżdże, piłuje, mózg truje.

Materiał bywał za to różny - ten lepszy...

Materiał płytowy bywał za to różny – ten lepszy…

Bo co z tego, że obraz się bardzo wyostrzył i kontury porobiły jak wykrawane rzeźnickim nożem, kiedy to nie jest muzyka. To jest tylko jej przekontrastowany, sztucznie wyostrzony i spłaszczony obraz, że ani trochę w wir żaden nie wpadasz, a jedynie patrzysz na te płaskie, powyrzynane ostrą krawędzią postaci, osadzone w jakimś brzęczeniu cokolwiek upiornym, jeżeli to zestawiać z tą słuchaną przed chwilą Evorą. Dość szokujące są takie przejścia i naprawdę niezbyt przyjemne, a sam za tego rodzaju „postępy” w technice nagraniowej najuprzejmiej dziękuję i jeżeli to ma być postęp, to ja wolę wstecznictwo.

Ale nic, uniosłem z ulgą igłę nad tą nieszczęsną Adele i podmieniłem krążek na Franka Sinatrę, a potem kilka innych winyli z epoki, co do których cienia być nie mogło podejrzeń o cyfrowe pochodzenie, z uwagi na same lata powstania. Lecz mimo to płynność jaką darzyła Evora w analogicznym stopniu już się nie pojawiła. Nie grało to wprawdzie ani trochę cyfrowo, ale obrazowanie okazało się nie aż tak płynne i spójne. Kontury wyraźniejsze i mniej nałożone na sferę, a więc nie na aż tak trójwymiarowe postaci, a wyizolowanie źródeł dźwięku względem ich wspólnego brzmienia też wyraźniejsze. W efekcie nie aż takie wirowanie z muzyką, tylko bardziej na nią patrzenie. Bo wprawdzie tacy dosadniej, ostrzejszą kreską wyrysowani artyści jawią się jako bardziej obecni, głównie zresztą na tej zasadzie, że właśnie jest więcej widoku i obecności a mniej samej muzyki, ale mniej się wraz z tym okazuje być wciągająco, bo to się robi trochę pokaz wywoływania duchów, a nie wieczór taneczny z muzyką. Tak więc dopiero kilka nowo wydanych płyt z dawno dość nagrywaną muzyką, takich super analogowych remasterów wytłoczonych na masie 180 gramów, przywróciło mi dobry humor, bo znów stało się płynnie, bardzo głęboko, super elegancko i w pełnym muzycznym wirze. A wówczas znów poczułem to przyjemne i nieprzyjemne zarazem uczucie bezradności opisowej wobec takiej muzyki. Bo kiedy nie ma się czego czepiać, kiedy wszystko okazuje się w sensie przyjemności odbioru idealne, to co można wyrazić poza podziwem? No oczywiście, bywają lepsze gramofony, lepsze głośniki i nawet jeszcze lepsze wzmacniacze (choć to przyznaję z niechęcią), toteż jeszcze może być piękniej i jeszcze bardziej emocjonująco. Ale niezależnie od tych refleksji muzyka z dobrze grającego winylu taką moc ma sprawczą sukcesu, że jakieś lenistwo ogarnia i coś jakbyś w malignę zapadał. Tego się całkiem nie chce analizować i naprawdę trzeba się zmuszać. Bo patrzcie, kiedy ta Adele mi się nie podobała, to zaraz pióro samo w ruch poszło i zaczęło się czepiać, a kiedy te Armstrongi, Jethro Tulle, Pink Floydy czy w latach 50-tych, 60-tych i 70-tych nagrywana muzyka poważna wylądowały na talerzu, to zaraz się w sobie zapadłem i chcieć gadać mi się przestało. Taka na przykład Wanda Wiłkomirska z Rowickim i Warszawską Filharmonią z 1955… Mono, a jak gra.

...i ten z kategorii "pozostałe". Ale najważniejsze jest to, że z każdej sytuacji MAX wychodzi obronną ręką.

…i ten z kategorii „pozostałe”. Ale najważniejsze jest to, że z każdej sytuacji MAX wychodzi obronną ręką.

Ale trudno, taka praca i coś przeanalizować trzeba. Tak więc należy zauważyć, że scena jak zwykle w monitorowych głośnikach, zwłaszcza tych lepszych, lokowała się z tyłu za nimi, ale z gramofonem okazała się dużo bardziej ekspansywna niż z odtwarzaczem przy okazji słuchania integry Ayona, wypełniając pokój po brzegi sobą, a nie pozostając gdzieś w oddaleniu. I znów tradycyjna pojawiła się dla gramofonów energia, a więc nawet za pośrednictwem średniego kalibru monitorów dźwięk wyczuwany na skórze a nawet siadający na piersi, a przy tym taki szczególnie nośny, głęboki i płynny. W porównaniu z nim ten od źródeł cyfrowych wydaje się żwirowaty i trzeba naprawdę super odtwarzacza, żeby nie czuć było spiaszczenia. Ale i tak tłusta konsystentność winylu jest lepsza, niczym dobrze rozrobiona zaprawa murarska, której jakość sprawdza się w sposób ordynarny, tak więc nie będę słów brzydkich przytaczał, jakimi murarze zwykli określać zrobioną w takiej zaprawie rysę.

Te sprawy to jednak cechy gramofonów en bloc, o ile bierzemy pod uwagę te prawdziwie na miano gramofonu zasługujące. Natomiast trzeba powiedzieć zdań parę o cechach swoistych tego akurat Transrotora MAX z wkładką ZYX. I tu należy stwierdzić, że zbiorczo, jako wypadkowa z wielu przesłuchanych płyt, grał bardziej w stylu wyraźności i dokładnego obrazowania, niż takiego całkiem spontanicznego muzycznego porywu, który bardziej dba o same muzyczne emocje i przeżywanie, niż o precyzję wizerunku. To przede wszystkim było następstwem wyraźnie mocniejszego akcentowania wysokich tonów niż miało to miejsce u testowanych swego czasu gramofonów Nottinghama, natomiast dość podobne do stylu prezentowanego przez przedwzmacniacz gramofonowy Trilogy; a przypomnę, że w bezpośredniej konfrontacji z bardziej miękko grającym konkurentem o analogicznej cenie właśnie ten styl okazał się w moim odczuciu bardziej spektakularny. Tak więc emocje emocjami, muzykalność muzykalnością, a pewne inwarianty najwyższej jakości brzmienia i tak dochodzą do głosu i nie pozwalają o sobie zapominać. W tym kontekście przypomniał o sobie znakomicie brzmiący w głębi sceny chór towarzyszący Marii Callas, przypomniały się zjawiskowe instrumenty dęte, a największe wrażenie wywarła na mnie perkusja, która naprawdę pod każdym względem okazała się popisowa. Zarówno w długich, wyjątkowo trafnie obrazowanych brzmieniach talerzy, jak i odpowiedziach membran i powstających wewnątrz pogłosach.

Koniec końców po raz kolejny wychodzi na to, że lepiej zrobić prościej a staranniej. MAX jest tego bardzo dobry przykładem.

Koniec końców po raz kolejny wychodzi na to, że lepiej zrobić prościej a staranniej. MAX jest tego bardzo dobrym przykładem.

To było naprawdę wysokie mistrzostwo i doskonała podstawa do zbudowania brzmienia wszechstronnie perfekcyjnego. Natomiast że coś jeszcze pozostawało w tej mierze jeszcze do zrobienia, o tym przypominały odsłuchy Nottinghama Dais z wkładką Ortofon Anna, ale uczciwie przyznajmy, iż był to zestaw trzy razy droższy. Niemniej te wybrane elementy z muzycznego pejzarzu ani trochę nie ustępowały tamtej produkcji, a tylko całościowa energia, konsystentność przekazu i muzyczny poryw były tu słabsze, nie aż tak słuchacza zniewalające. Słuchałem jednak kiedyś Transrotora Turbilona z przedwzmacniaczem Phasemation – i cóż, dobrze sobie tamto granie chcąc nie chcąc utrwaliłem. Tak więc nie tylko wygląd gramofony marki Transrotor mają fantastyczny.

Podsumowanie

Dbałość o drobne detale można by stawiać za wzór wśród całej branży.

Dbałość o drobne detale można by stawiać za wzór wśród całej branży.

   Zbierzmy to wszystko raz jeszcze. Gramofon bardzo dobitnie różnicował nagrania, bardziej niż testowane wcześniej Nottinghamy. To jednak w sporej części zawdzięczał kablowi zasilającemu podpiętemu do przedwzmacniacza SPEC; a ponieważ taka przygoda z innym gramofonowym przedwzmacniaczem już mi się kiedyś zdarzyła, to wszystkich raz jeszcze mocno uczulam na ten krytyczny czynnik. Bo można go zlekceważyć, a jest naprawdę nieobojętne, jakim kablem zasilającym podpinasz przedwzmacniacz gramofonowy do listwy. Wydawać by się mogło – Co mi tam jakiś zasilający kabel! – a jest to tymczasem naprawdę równie ważne jak tak wielce poważana gramofonowa wkładka. Jednak nie bacząc na to, przynajmniej z wkładką ZYX, okazał się ten MAX gramofonem szczegółowo i wyraźnie obrazującym, o dobrze wyrażonej sopranowej ekspozycji. Tak więc w jego przypadku nie zachodzi obawa, że wprawdzie będzie po gramofonowemu muzycznie, ale szczegółów i dokładności braknie. Tutaj te różne smaki dobrze się wyważaly i kiedy odpowiednio dobrać okablowanie i należycie zestroić całą resztę, można będzie się cieszyć źródłem sygnału o cechach podstawowych nie gorszych niż u najdroższych odtwarzaczy CD, z dodatkiem spójności, muzykalności i dawki energii dla nich nieosiągalnej.

Pisząc to czuję, że się powtarzam i wpadam w pustą poznawczo rutynę; że to wszystko przy innych okazjach zostało już powiedziane. Ale tak właśnie jest – taka jest prawda przedmiotu – i nie ma co na siłę, dla samych oratorskich popisów, innych rzeczy wymyślać. Gramofony tak grają i nie ma się w nich czego czepiać.

A przy tym, można powiedzieć, karzą nas sobą. Bo nawykliśmy do wygód: do tego, że w każdej chwili z komórki znajomych możemy przywołać, do klimatyzacji w aucie, do taniego latania, do sklepów wielkopowierzchniowych i braku kontroli granicznych. Ogólnie do tego, że życie jest łatwiejsze – z szybką obsługą, klimatyzowane, oświetlone i z ładnym zapachem. A do takiego obrazu całości świetnie pasują odtwarzacze plikowe, na których terabajtowych dyskach można gromadzić muzyczne archiwa dostępne na parę kliknięć bez wstawania z fotela. A tu gramofon puszcza parę piosenek i już trzeba wstawać, ramię podnosić, płytę obracać, miotełką albo czyścikiem omieść, igłę znowu opuścić. A potem znów po dwudziestu-trzydziestu minutach ta sama śpiewka i dupsko musisz ruszyć. O ileż byłoby łatwiej, gdyby odtwarzacze plikowe grać mogły równie dobrze i taką muzyką częstowały. Umieją grać wprawdzie niezgorzej i można się nieźle sycić – zwłaszcza jak stać kogoś na najdroższego Linna albo Lumina – niemniej gramofonami nie są. I nie wiem kiedy będą, bo jak już kiedyś pisałem, chyba dopiero po rewolucji komputerów kwantowych (o ile kiedykolwiek nadejdzie) da się z cyfrowego nośnika podobnie spójne i energetyczne brzmienia wyłonić, No chyba, że kogoś stać na głośniki klasy Vox Olympian albo inne w tym guście, bo one te straty nadrabiają.

Tak więc są jakby dwie drogi wiodące do super brzmienia – jedna ze skromniejszymi głośnikami i obowiązkowym gramofonem, a druga z cyfrowym źródłem ale obowiązkowymi super głośnikami. Ta pierwsza zdecydowanie tańsza, ta druga wygodniejsza (o ile mijać ekonomię). A jest oczywiście najlepiej mieć system z super głośnikami i z super gramofonem – i żeby jeszcze mieć płyty prawdziwie analogowe, a nie z tych cyfrowych tłoczeń, bo te są naprawdę okropne. W myśl takiej filozofii, na użytek prawdziwych melomanów, co chcą się sycić brzmieniami o wyjątkowej spójności, Transrotor zrobił MAX-a.

MAX nie jest specjalnie drogi, a grać naprawdę umie i jeszcze super wygląda. W obsłudze, jak każdy gramofon, ma swe uwarunkowania, a jego chromów lepiej nie tykać paluchami, bo będą nieładne plamy. I jeszcze można powiedzieć, że jak komuś cyfrowe granie wystarcza, to niechże sobie daruje i siedzi przy komputerze, bo tam mu będzie wygodniej, a nagrania z Sieci dają darmo albo w tanim abonamencie. Gramofony są dla smakoszy; dla tych co chcą i potrafią docenić ich niezwykłość, co dziwnym trafem losu wiedzie nas wstecz a nie naprzód. Wiedzie jednak po lepszość.

 

W punktach:

Zalety

  • Oczywiste przymioty gramofonu.
  • A więc spójność, muzykalność, energia, niezrównana gładź i wciągający muzyczny wir.
  • Zarazem wybitna szczegółowość i precyzja obrazowania.
  • Jak zwykle u gramofonów, dźwięk bardziej naciera i lepiej wypełnia pomieszczenie.
  • Stosunkowo niewielka a bardzo masywna konstrukcja.
  • Efektowny, modernistyczny wygląd.
  • Super wykonanie.
  • Wysokiej klasy surowce.
  • Norma u Transrotora – wszystko w chromie.
  • Łatwa regulacja nacisku igły.
  • Prosta obsługa głowicy z wkładką.
  • Przyzwoitej jakości wkładka i porządne ramię w komplecie.
  • Jak również elegancko się prezentujący, masywny docisk płyty.
  • Można dokupić lepszy zasilacz.
  • Porządnej jakości okablowanie.
  • Dobry stosunek jakości do ceny. Z uwagi na wygląd, nawet bardzo dobry.
  • Sławny producent.
  • Made in Germany.
  • Polski dystrybutor.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Charakterystyczna dla gramofonów wysoka wrażliwość na kabel zasilający u przedwzmacniacza.
  • Nie macać chromu palcami.
  • Skłonność do wyrazistego obrazowania należy uwzględnić przy doborze wkładki i całej aparatury towarzyszącej.

Sprzęt do testu dostarczyła firma:

Nautilus_logo_1

 

 

 

Strona producenta:

transrotor-logo

 

 

 

 

 

Dane techniczne:

  • Chassis: aluminium cięte z jednego bloku.
  • Silnik: odseparowany, wolnostojący z napędem paskowym.
  • Talerz: aluminium o wysokości 50 mm z kompozytową nakładką tłumiącą.
  • Wyposażenie: ramię TR-800S, wkładka Goldring Electra, aluminiowy docisk płyty, zasilacz.
  • Wymiary 44 x 33 x 17 cm.
  • Waga: 16 kg.
  • Cena: 11 900 PLN.

System:

  • Źródło: Transrotor MAX z wkładkami Goldring Elektra i ZYX R100 Fuji X.
  • Przedwzmacniacz gramofonowy: SPEC REQ-S1EX
  • Przedwzmacniacz: ASL Twin-Head Mark III.
  • Końcówka mocy: Croft Polestar1.
  • Głośniki: Reference 3A.
  • Interkonekty: Sulek Audio.
  • Kabel głośnikowy: Sulek Audio.
  • Zwory: Acoustic Revive.
  • Listwa: Power Hi End.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

11 komentarzy w “Recenzje: Transrotor MAX

  1. fon pisze:

    To prawda,kabel sieciowy ma ogromny wpływ na brzmienie,nawet w preampie gramofonowym ,transporcie cd i całej reszcie sprzętu,niedoceniany element a potrafi wprawić w osłupienie

  2. fon pisze:

    Warto odizolować sieciówkę od podłoża,tu też są spore rezerwy,a Pan Panie Piotrze stosuje jakieś podkładki pod kable

    1. Piotr Ryka pisze:

      Na razie nie, ale mam dostać z dwóch źródeł, to będzie okazja coś o tym napisać.

  3. A. pisze:

    Witaj Piotrze!

    Posiadam ten gramofon … i choppera w chromie. Technolog ze mnie żaden, ale wg mnie Transrotor MAX nie jest chromowany. To raczej polerowane na wysoki połysk aluminium, zabezpieczone czymś przed utlenianiem. Łatwo je zarysować, ale równie łatwo wypolerować / odnowić. Zgadzam się z Tobą, że wrażenia wizualne są niesamowite. Wygląda jak milion dolarów. I tak gra, ale o tym za chwilę.

    Nie podzielam Twojego entuzjazmu, jeżeli chodzi o dołączoną do niego wkładkę Goldring Elektra. Wg mnie to bardzo zła wkładka. Na tyle, że po złożeniu gramofonu, byłem rozczarowany zakupem całości. Na szczęście tknęło mnie co może być powodem braku satysfakcji i już następnego dnia ją wymieniłem. Kupiłem wkładkę Denon DL-103R. Po zamontowaniu kamień spadł mi z serca a na twarzy pojawił się pierwszy banan. Transrotor Max ujawnił początek swoich możliwości. Z Denonem DL-103R pogrzebał moje CD. Winyle pokazały znacznie bogatszą dynamikę, szerszą scenę muzyczną, piękniejsze i prawdziwsze wokale niż te same realizacje zapisane na dyskach CD. Ale skoro można mieć lepiej, to dlaczego sobie tego odmawiać? Kolejnym zakupem była wkładka Audio Technica AT-OC9ML/II – świetna wkładka o rewelacyjnym szlifie igły, za bardzo rozsądne pieniądze. Transrotor Max fantastycznie na nią zareagował. Płyty winylowe odsłoniły kolejne, skrywane nawet przed DL-103R możliwości. I byłby to w zasadzie koniec mojej drogi w poszukiwaniu satysfakcjonującego rysika, gdyby nie to, że po jakimś czasie, obiła mi się o uszy informacja, że istnieje wkładka, przez forumowiczów określana „świętym Graalem”. Ortofon Rohmann. Trudno ją kupić, ponieważ jej produkcja zakończyła się wiele lat temu. Informację tę zapamiętałem, ale jakoś nieszczególnie się nią przejąłem. Skoro jest taka rzadka, to jaka jest szansa, że akurat mi się poszczęści? I tu sprawdziło się powiedzenie: „nigdy nie mów nigdy”. Za jakiś czas, na amerykańskim ebay pojawiła się w stanie NOS. Czyniąc fikołki logistyczne (sprzedawca nie zgadzał się na sprzedaż poza US) nabyłem ją. Przypłynęła, zamontowałem. Transrotor tylko na to czekał. Dowiedziałem się wówczas, dlaczego nadano mu nazwę MAX. To MAX tego, czego oczekuję od audio. Od tego momentu, moje poszukiwania są zakończone. Teraz już tylko słucham płyt. Z całą resztą Twojej recenzji w pełnej rozciągłości się zgadzam. Pozdrawiam! A.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Wkładki to oczywisty marsz ku nieskończoności. Cieszę się, że gramofon tak dobrze się spisuje. Co do brzmienia wkładki z nim sprzedawanej, to pozostaje kwestia reszty toru; do jednych będzie pasowała lepiej, do innych gorzej. U mnie spisywała się poprawnie. A że można lepiej – no jasne!

      1. Piotr Ryka pisze:

        Może jedno uzupełnienie: użyty w teście pre gramofonowy SPEC REQ-S1EX robi względem przeciętniejszych bardzo dużą różnicę. Niestety także cenową.

        1. A pisze:

          Zgadza się. Sprawdziłem kila pre, miałem problemy z wyborem aż trafiłem na Gold Note i wówczas temat pre został ostatecznie zamknięty. Jest pozamiatane.

  4. Alucard pisze:

    Tak z ciekawości, czy taki gramofon wysokiej klasy plus dobra wkładka, gra lepiej niż wysokiej klasy CD jak audio reserch CD9?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Dużo lepiej.

      1. Andrzej pisze:

        Nasuwa się pytanie:
        Czy lepiej gra ze wszystkimi płytami, czy też tylko naprawdę analogowo nagranymi.
        Bo pewnie obecnie nie ma ich zbyt wiele.

        1. Piotr Ryka pisze:

          To trochę złożone. Niektóre płyty nie do końca analogowe ale dobrze nagrane potrafią grać z gramofonu trochę lepiej niż z dobrego CD, ale to już zawsze problematyczne. Są natomiast takie „winyle”, że przy słuchaniu zęby wypadają.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy