Recenzja Ultrasone Edition 12

W kontekście porównawczym

Ultrasone_Edition12_11

Dopakowane HD 800 – arcyzajadły wróg z tego samego podwórka

   Tośmy sobie pogawędzili, a teraz do rzeczy. Co jest o nowych Ultrasone Edition12 ważnego do powiedzenia w kontekście odsłuchów poczynionych na tle najgroźniejszej starej i nowej konkurencji? Realizm i precyzja. W porównaniu z Fosteksami, o których trzeba wyraźnie zaznaczyć, że były jeszcze niewygrzane, kontury dźwięków nowe Ultrasony rysowały ostrzej, a same dźwięki prezentowały bardziej konkretnie i jednoznacznie. To były mocne, wyraziste i bardzo realne brzmienia. Takie naprawdę radykalnie konkretne w swej realności. Jak młotek gwoździe i deska. Walisz młotkiem, wbijasz gwóźdź i już go palcami nie wyrwiesz. Takie są właśnie dźwięki w Ultrasone Edition12 – konkretne jak gwóźdź wbity w deskę, choć oczywiście nie tak prostackie i trywialne, tylko piękne magią muzyki. Ale właśnie w ten sposób prawdziwe. Do bólu. A wszystko to dzieje się na podobnie wyrazistej i realistycznie zbudowanej scenie, znakomicie określonej co do wysokości zawieszenia, które to zawieszenie było właśnie takie jakiego należałoby oczekiwać w realistycznym plenerze, czyli jakby stąpać po ziemi. Nie żadne niewiadomo jakie, albo podwyższone niczym teatralna scena, czy też szaleńczo uciekająca w obłoki, bo i z takimi na podobieństwo latających dywanów fruwającymi scenami miewałem do czynienia. W porównaniu scena z Fosteksów zawieszona była wyżej i nieco mniej jednoznaczna, podobnie jak same dźwięki. Taka bardziej w konwencji malarskiej niż fotograficznej, całościowo bardziej miękka i płynna, chociaż na różnych płytach różnie to wypadało i czasem jej realizm z tą od Ultrasonów się zrównywał, a czasem stawał wyraźnie mniejszy. Co do wielkości, z grubsza były podobne i obie z dość bliskim pierwszym planem, ale u Ultrasonów bliższym. Jednocześnie Fosteksy bardziej uwydatniały bas. Uwydatniały go bardzo. To zdaje się kolejny basowy potwór, ale poczekajmy jeszcze aż się wygrzeją, bo ich dźwięk w uszach i oczach się zmieniał, tak więc nie ma co przykładać do jego obecnej formy nadmiernej wagi, bo i tak będzie nieco lub bardzo inny. Jak bardzo, trudno oczywiście odgadnąć. Trzeba też dodać, że źródła dźwięku Ultrasony miały przeważnie większe, ale znów zależało to od płyt i czasami różnica była łatwo uchwytna a czasami całkiem się zacierała. Tak więc o Ultrasonach można napisać, że są co do zachowań bardziej stałe, a Fosteksy lubią się przeobrażać i są mniej przewidywalne, co na etapie wygrzewania raczej nie jest zaskakujące.

Ultrasone_Edition12_12

Jak widać, pogląd na świat mają zdecydowanie odmienny

Kolejne w porównawczym szeregu były modowane HD 800. Te scenę miały jeszcze większą, pierwszy plan nieco dalszy, tonację nieznacznie wyższą i trochę jaśniejszą, a wybrzmienia dłuższe. Też były dobrze w materialnym bycie określone i na realizmie osnute, ale kontury mniej miały od Ultrasonów jednoznaczne; bynajmniej nie rozmyte ale takie bardziej wycieniowane, o nie tak mocno zaznaczających się krawędziach. Jednocześnie, jak mówiłem, wybrzmienia posiadały dłuższe, źródła dźwięku większe, a dźwięk całościowo taki tylko pod najwyższej klasy aparaturę, bo ze słabszą to ich podwyższenie tonacyjne połączone z niezwykle przejrzystym brzmieniem byłoby trudne do wytrzymania. W porównaniu z niemodowanymi grają bowiem nieco jaśniej i bardziej dosadnie. Nie krzykliwie, ale na pewno bez łagodzącego wykończenia. Pod tym względem z całej trójki z pewnością były na pierwszym miejscu a Fosteksy najłagodniejsze, podczas gdy Ultrasony z ich najciemniejszym, mocno wypełnionym i kontrastowym brzmieniem lokowały się pośrodku, mniejszy nacisk kładąc na sferę sopranową, co nie znaczy, że soprany jakkolwiek miały wstrzymane. Mniej je tylko eksponowały, ale mniej jedynie w porównaniu z Sennheiserami, a te były sopranowo wręcz ekstremalne. W recenzji niemieckiego „Audio” opisano nawet jako wadę Edition12 ich zbytnią sopranową ofensywę, co uzmysławia jak potężna jest ona w modowanych Sennheiserach. Mogę się jednak założyć, że niemiecki recenzent użył jakiegoś przeciętnej jakości wzmacniacza, bo zarówno Twin-Head jak i Phasemation radzili sobie z tymi obiema sopranowymi ofensywami wybornie, bez najmniejszych nawet pejoratywów po stronie słuchającego. Przeciwnie, było właśnie wyśmienicie, bez żadnego wrażenia, że cokolwiek po stronie sopranów zostało nam odebrane. Jednocześnie wypada zauważyć, że z tymi sopranowymi pieniami doskonale radził sobie ALO Audio Continental, co raz jeszcze przypomina o jego nadzwyczajnej jak na wzmacniacz przenośny klasie. Trzeba też dodać, że niczego nie odejmowały sopranom także Fosteksy, a jedynie dźwięk całościowo posiadały łagodniejszy, pieszczący chmur kształtem i pomrukującym pośród obłoków potężnym basem.

Ultrasone_Edition12_19

A co dopiero powiedzieć o dynamicznych flagowcach rodem z Japonii?

Zarówno Fosteksy jak i Ultrasony okazały się dobrze grać ze słabszymi wzmacniaczami (czego ten Niemiec używał?), do stosowania których z modowanymi HD 800 nie zachęcam, o ile nie posiadają te wzmacniacze pełnego, łagodnego brzmienia. O tych HD 800 trzeba z kolei dopowiedzieć, że nieco mniej od pozostałych akcentowały bas, jednakże bynajmniej go nie szczędziły i jednocześnie był on fantastycznie rozdzielczy oraz perfekcyjnie opisany przestrzennie. Z wielką satysfakcją słuchałem ich dalej ulokowanych bębnów, właśnie w tym oddaleniu łatwiejszych do całościowego ogarnięcia a jednocześnie zjawiskowo pięknie grających.

Na koniec części porównawczej dwa słowa o AKG K1000. Różniły się od pozostałych przede wszystkim dalej postawionym pierwszym planem, lepszą sceniczną perspektywą i lepszą holografią. Poza tym mają one coś takiego, co przynajmniej mnie każe ich dźwięk odbierać jako prawdziwszy. Nie chcę się jednak nad tym rozwodzić, bo miara tego w odniesieniu do pozostałych uczestników porównań była mała, a wszystkich czterech słuchawek słuchało się z wielkim zaangażowaniem i każde dysponowały syrenim śpiewem.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

14 komentarzy w “Recenzja Ultrasone Edition 12

  1. Maciej pisze:

    Jak długo warto wygrzewać słuchawki przed pierwszym odsłuchem? I czy są jakieś sprawdzone metody. Ja co prawda bardziej doceniam kilkumiesięczne wygrzewanie bo zauważyłem, że takowe występuje. Ale nie mam pewności nigdy czy wystarczy noc przed pierwszym odsłuchem czy tydzień..

  2. Piotr Ryka pisze:

    Nie ma jakiejś ogólnej zasady co do czasu. Zwykle z ciekawości słucham od razu, a dźwięk nabiera ostatecznego kształtu po jakichś dwustu godzinach. Są jednak wyjątki. Najdłużej wygrzewały się Ultrasone Edition9; jakieś pół roku. A czasami dźwięk niewiele się zmienia.
    Jak chodzi o metodę, to jestem zdecydowanym przeciwnikiem specjalnych płyt do wygrzewania. Mam z nimi jak najgorsze doświadczenia. Wydaje mi się, że warto wygrzewać najlepszym dźwiękiem jakim się dysponuje i na pewno nie należy grać głośno przez pierwszych parędziesiąt godzin. Kolega Gradofan opracował kiedyś metodę wygrzewania, która podobno dobrze się sprawdza, ale przyznam ze wstydem, że się z nią dotąd nie zapoznałem. Może ktoś ją przypomni.

  3. Grzegorz Bilski pisze:

    W tej technice ogólnie chodzi o wygrzewanie słuchawek wyłącznie samym basem, ale takim naprawdę głębokim, „basowym” basem.
    Wg autora metody bowiem, niskie częstotliwości powodują największy wychył membran i to właśnie daje najlepsze efekty.
    Puszczamy jakąś cichą muzykę z możliwie jak najniższym, ale naturalnym, wypełnionym basem. Z narastaniem i wybrzmieniem.
    Nie zaleca się w tym czasie zakrywania wylotów komór przetworników.
    Po dłuższym czasie (podobno nieraz kilkaset godzin), usłyszymy znaczną poprawę w całym paśmie.

    Druga metoda – Majkela – to jego autorskie „tortury łomotem” 😉
    Podkręcamy głośność do momentu pierwszych słyszalnych „przesterów” i co parę godzin, w miarę jak membrany przestają już „warczeć” – podkręcamy jeszcze głośniej.
    Tutaj zalecana jest duża ostrożność, bo można uszkodzić przetworniki.

    Osobiście ani jednej, ani drugiej metody nie testowałem.

  4. Piotr Ryka pisze:

    Wygrzewanie samym basem znów wymagałoby jakichś specjalnych nagrań. Wygląda jak trening siłowy bez szybkościowego. Może to się sprawdza – najpierw budujemy siłę, a kiedy już ją mamy zaczynamy dbać o sopranową szybkość. Trening ekstremalnego wysiłku zalecany przez Majkela nie powinien być na pewno stosowany w całkiem nowych słuchawkach, bo może się skończyć poważną kontuzją. Ale takie solidnie podtrenowane już słuchawki może faktycznie zyskują w ten sposób formę wyczynową. Sam bym się jednak bał tak ostro je ćwiczyć.

  5. Maciej pisze:

    Jak pisałem najbardziej wierzę w kilkumiesięczne rozkręcania się membran. Bo dodatkowo w tym czasie układają się pady. Ale ponieważ przedwczoraj kupiłem DT150, bardzo byłem ciekaw tego pierwszego rozruchu. Bo o ile w T70 wygrzewanie zmieniło niewiele, dopiero ułożenie padów po 4-5 miesiącach wpłynęło znacząco, i o ile w HD650 wszystko wyszło naturalnie z wygrzewaniem bo miałem T70-ki do równoległego odsłuchu, o tyle teraz kiedy nie mam warunków w pracy by słuchać konstrukcji otwartej, nieco mi śpieszno z posłuchaniem dotartych zamkniętych DT150.

    1. Piotr Ryka pisze:

      I jak porównania pomiędzy słuchawkami?

      1. Maciej pisze:

        Temat jak na moje barki trudny do opisania. Bo zbyt dużej wprawy nie mam w soczystych opisach brzmienie. Więc zrobię to tak na moje wyczucie, posługując się może mało typowymi epitetami. Zaznaczam na początku, że DT150 są bardzo świeże.
        Moje doświadczenia nie są bardzo długoterminowe. Bo w słuchawki 'poważniejsze’ jako takie wszedłem niecały rok temu. T70 były u mnie pierwsze, zachwyciły mnie swoją otwartością. Planując zakup słuchawek obawiałem się takiej specyficznej dla słuchawek matowości, przebasowienia i klaustrofobii w brzmieniu. Po przesłuchawniu wielu modeli z poziomu cenowego DT770 i np ATH-M50, T70-ki olśniły mnie jasnością. Dźwięk mnie oczarował detalami i tą lekkością. Ale kolejne miesiące serwowały mi mieszane uczucia. Od euforii powodowanej tą ich równowaga i jasnością, po znużenie przesadnym rozjaśnieniem, ostrościami przy gorszych nagraniach, i brakiem 'ciała’ w dźwięku. To słuchawki są wspaniałe na krótkie sesje odsłuchowe, dają bardzo dużo wrażeń, relatywnie bogaty spektakl, ale potrafią zmęczyć.
        Ten stan rzeczy i równoległe poszukiwania w sieci zainspirowały mnie do odsłuchu i zakupu HD650. Były pewną przeciwstawnością T70, były otwarte i oferowały jeszcze lepszą przestrzeń, a do tego bardzo kremową barwę. Jak ktoś dobrze opisał HD650 są jak okulary z polaryzacją. Patrząc na jezioro widzimy poprawiony kontrast, zbytnie blaski ulegała osłabieniu, kolory są nasycone ale spójne. Tych słuchawek miło się słucha. Tak w tym miejscu przyznaję: lubię słuchać muzyki, przesadna analiza zabiera mi urok tych chwil, jest świetnym hobby ale wyczerpującym, dlatego wolę słuchać muzyki. HD650 graja niezgorzej nawet z laptopem, nawet ze Spotify, po prostu podają dźwięk w fajny sposób. Można ich długo słuchać. Jednak są to jak wiemy słuchawki otwarte. A ja w czasie pracy potrzebuję konstrukcji zamkniętej.
        Rósł we mnie niedosyt. Niby miałem uzupełniające się duo, ale ciągle to nie było to. Mógłbym żyć z brzmieniem HD650, ale gdyby były zamknięte… W czasie poszukiwań napotkałem na swojej drodze między innymi: T1, T5p, Denon AH-D7100, Audeze LCD 2 rev 2, Yamaha YH100, HE-500, HE-400, Ultrasone PRO2900, Grado RS1, SR-325is, DT-770, DT-990, Westone R3… Wiele z nich to wybitne modele, jedne posiadające dobre brzmienie, inne pięknie wykończone. Jednak zdecydowana większość posiadała nieco wyeksponowane wysokie częstotliwości. Ponieważ lubię porównywać dźwięk odsłuchiwany z tym co występuje fizycznie w otaczającej mnie przestrzeni to bardzo cenię sobie realizm. Tutaj oczywiście pojawia się podział który wykrystalizował się w czasie moich obserwacji. Otóż jedni z nas wolą duże rockowe koncerty, efekty dźwiękowe z sal kinowych, brzmienie potężne i rozdzielcze. Drudzy wolą dźwięk nie wzmacniany i nie przetwarzany elektronicznie. Mi bliżej do tej grupy drugiej. Oczywiście wielu lubi i to i to co jest rzeczą w pełni naturalną. Cenię sobie jednak gładkość, zrównoważenie brzmienie, lubię szeroką scenę, ale nie lubię zbyt silnych kontrastów. W odbiorze dźwięku bliżej mi do prezentacji analogicznej do morskich pejzaży Williama Turnera, niż współczesnych obrazów Wilhelma Sasnala. Obydwa podejścia do sztuki są jak najbardziej właściwe. Jednak jedno to pewien poryw energii i pewna fuzja barw i emocji, a drugie to gra kontrastu i silnego konturu. Kwestia gustu. Suma sumarum aby nie zanudzać: natrafiłem na opis DT-150. Wiele rzeczy mi się nie zgadzało. Cena, no tak 650 pln to pewnie jest to jakiś substandard słuchawkowy, pewnie coś wybrakowanego, wielce wulgarnego w przekazie, techniczne granie, na pewno nie dla mnie. Przecież ja lubię szukać tych eufonicznych momentów, tych detali, tych niuansów przestrzennych. Uznaję nawet wpływ jakości kabli zasilających. I takie DT-150. Kiedy budżet szykował się już na coś na poziomie 4K. Ale życie jest tak przekorne. Te słuchawki zagrały bardzo bardzo naturalnie. Głosy zabrzmiały bez natarczywości, bez sybilizacji, głęboko, wprost z przepony. Płyty Grzegorza Turnau’a które zawsze kojarzyłem z dość przeciętną realizacją, nabrały masy i gęstości. Poczułem atmosferę studio. Gdzie bas jest basem, a nie czasem tam się pojawia czasem nie, czasem trzeba go poszukać. Klarnet nie jest przy większych poziomach głośności nieproszonym rozwydrzonym ptakiem, ale barwnym dopełnieniem, bez grama ziarnistości, uwaga: ma tę swoją chropowatość, ale nie jazgotliwy. Te słuchawki są specyficzne, nie wiem czy są bliżej prawdy czy dalej, ale w tym temacie nie ma prawdy. to musimy sobie wszyscy wyznać jako jedyny fakt w całym temacie audio. DT-150 mają rodowód studyjny, służą głównie do realizacji nagrań lektorskich oraz jako słuchawki do odsłuchu dla wykonawców. Podobno jednym z założeń było wyprodukowanie słuchawek które nie męczą słuchającego nawet przy dłuższym użytkowaniu. To już nawet teraz mogę potwierdzić. Choć pewnym minusem może być ich ergonomia, bo owszem są bardzo solidne i lekkie, ale pady są póki co twarde i dla mnie docisk trochę za mały. Ale za to kabel 3.5m, co pozwala mi rozkoszować się nimi na sofie, rzecz niebagatelna. Nie chcę się rozpisywać obficie o samym brzmieniu. Bo ono po prostu jest bardzo dobre. Nic nie wychodzi w nich przed szereg. Naturalnie HE500 są dla mnie królami detalu, ale potrafiły mnie zmęczyć i brakowało im trochę niższej średnicy (tej z przepony kiedy ktoś nisko śpiewa), T1 są wygodniejsze i takie szlachetne, Audeze są gęste ale otwarte (szkoda, słuchałem ich za krótko u kolegi ale tam coś ciekawego się zapowiadało..), Grado cieszą ale tylko chwilę – w moim przypadku. A DT150 są takim bardzo radosnym uwieńczeniem pewnych poszukiwań, pewnego gatunku brzmienia. Te słuchawki mają autorytet w brzmieniu. Nie mają w sobie labilności. Brzmią trochę jak wielonczela if you know what I mean ( jakby to napisał ktoś z za wielkiej wody)
        Przyszłość: W samych poszukiwaniach brzmienia nie zamykam się na przyszły rozwój. Pan Piotr wskazał mi chociażby na Staxy Omega MK1, których odsłuch postaram się gdzieś zaaranżować, ale ponieważ są otwarte muszą poczekać raz na fundusze a dwa na odpowiednie warunki odsłuchowe u mnie.
        Warto ich posłuchać. Warto dać im chwilę. Jako świeże potrafią zadudnić lekko, ale efekt ten słabnie stopniowo wraz z wygrzewaniem. Dla komfortu można założyć w nich welurowe pady.
        Ja równocześnie poszukiwałem różnych wzmacniaczy dla T70 chcąc dodać im pewnego wolumenu brzmienia, jednak DT150 cenią sobie bardziej neutralne tory. I chyba wolą tranzystor od lampy – przynajmniej u siebie to zauważyłem. Przeciwnie do HD650 i T70.

        Słucham głównie muzyki filmowej, symfoniki, kameralistyki, nieco wokalnego jazzu.

        1. Maciej pisze:

          I jak na konstrukcję zamkniętą to przestrzeń w mojej ocenie większa niż w T70 i bardziej skalowalną. Kiedy nagranie jest w małym studio ma ono silnie wyczuwalną swoją kubaturę rzekłbym z dokładnością do 3m.

          1. Piotr Ryka pisze:

            Pamiętam jak kiedyś przywoływany tu już przez Grzegorza konstruktor wzmacniaczy słuchawkowych Darkul, czyli Dariusz Kulesza po prostu, też przywoływał Beyerdynamiki DT-150 jako swoje ulbione słuchawki, zwracając szczególną uwagę na ich znakomitą prezentację muzyki organowej. Słuchawki są niezwykłe i charakterystyczne szkoły dla Beyerdynamica. Podobnie jak DT 990PRO kosztują niewiele a grają ponadprzeciętnie.
            Dziękuję za ciekawy i obszerny opis. Daje do myślenia.

  6. Maciej pisze:

    Niemniej basowa gitara z płyty 'Water Falls’ Sary K. dobrze się spisuje jako repertuar dla tego zadania.

  7. Grzegorz Bilski pisze:

    Miałem kiedyś DT150 i miło je wspominam.
    Choć, trochę małe muszle miały (jak na me duże „uszęta”). 😉

  8. MarekS pisze:

    Co do ED12. Posiadam je i z początku załamałem się ich dźwiękiem. Dopiero po 40 godzinach złagodniały i otworzyły się. Teraz dopiero grają jak słuchawki z przedziału 5kzł. Dziwne to, ponieważ model niżej tj. SigPro od początku grał na wysokim poziomie. Jak dla Mnie dźwięk podobny z tymże, ED12 to jego rozwinięcie.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Większość słuchawek gra prosto z pudełka dużo słabszym dźwiękiem niż po kilku tygodniach używania. To norma. Signature Pro są wyjątkowo sympatyczne brzmieniowo i pewnie dlatego od początku dawały się słuchać z przyjemnością.

  9. mario_L pisze:

    https://www.youtube.com/watch?v=DXD6wFEpYeA

    czy barwa dźwieku tych ultrasonów 12-tek jest podobna jak w tym filmiku ?
    jeżeli tak to ja wymiękam i zadaję sobie pytanie jak to jest mozliwe że cena tych słuchawek jest tak absurdalnie wysoka …
    rozumiem że moga być szczegółowe, mieć świetną scenę ale barwa wyraźnie odbiega od przyjętych że tak się wyraże norm …
    jeszcze tak dopytam:
    czy prawdą jest że wersja signature pro ultrasonów ma podobną barwę do 12-tek ?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy