Recenzja: Phasemation CA-1000

Brzmienie

Phasemation_CA_MA_1000_012_HiFi Philosophy

Czemu nie razem z przedwzmacniaczem? Bo zasługują na to!

   Być miało bez kompromisu – i było. Choć może nie tak do końca, gdyż całkiem bez kompromisu obyć się trudno. Kompromis będzie jednak dopiero za chwilę, w okolicy głośników, a na razie możemy go zbywać.

Bezkompromisowe są bowiem słuchawki AKG K1000 zaopatrzone w bezkompromisowy kabel Entreq Atlantis, podobnie jak mało kompromisowy odtwarzacz Accuphase DP-700 i gramofon Nottingham Dais z wkładką Ortofon Anna. Podobnie bezkompromisowe są końcówki mocy Phasemation MA-1000, które do użycia tych AKG mnie sprowokowały, a także raczej dalekie od kompromisu zastosowane tutaj okablowanie. Ruszajmy przeto bezkompromisowym szlakiem na spotkanie brzmień bezkompromisowych, co dla każdego audiofila jest największą przygodą.

Byłoby bowiem czymś w rodzaju audiofilskiego harakiri, nie próbować sprawdzić jak napędzają te lampowe monobloki dawne flagowe AKG, o których ośmieliłem się kiedyś napisać, że nie słyszałem słuchawek równie dobrze grających. Może to nie jest racja, a na pewno można woleć inne, ale równie na pewno te są jednymi z najlepszych w historii, a więc tu jak najbardziej na miejscu.

Dobrze, dość tej ekwilibrystyki słownej balansującej na grani kompromisu. Czas sprawozdawać. Zacząłem przezornie od odtwarzacza, najeżony Anną gramofon rezerwując sobie na finał. Bo też jest to wkładka za złowrogie dwadzieścia parę tysięcy, a już samo to, że jest flagowa dla Ortofona, budzi respekt. Zapobiegawczo pozwoliłem najpierw grać systemowi parę godzin w powietrze, tak żeby nabrał dojrzałości i się rozruszał, a potem rzuciłem go sobie w uszy. W efekcie usłyszałem rzeczy niezwykłe, w związku z czym wymagające nieszablonowego użycia form opisowych.

Dwie rzeczy wydały mi się najbardziej charakterystyczne, a przynajmniej takie odniosłem wrażenie. Pierwsza, że miało się ochotę słuchać tylko przy maksymalnym rozwarciu głośników, chociaż zazwyczaj pojawia się chęć, by je do głowy solidnie przybliżyć, tak by się przekaz nasączył i zgęścił. A tutaj całkiem na odwrót: takie zbliżanie – i to nawet niewielkie – powodowało słyszalne zniekształcenia, przed którymi audiofilski instynkt się wzdragał. Za to z pełnym rozwarciem grało to niczym normalne głośniki; tak całkiem od przodu i na szerokiej scenie; a także bez żadnych zniekształceń, tylko w sposób mistrzowski, do którego charakterystyki dojść musimy poprzez rzecz drugą, mianowicie chęć uzmysłowienia sobie, jaką substancjalność brzmienie to przypomina.

Wracając do CA-1000, to jego potężny, 46-stopniowy potencjometr stanowi  nie lada osiągnięcie, mające zapewnić niemalże zerowy poziom zakłóceń.

Wracając do CA-1000, to jego potężny, 46-stopniowy potencjometr stanowi nie lada osiągnięcie, mające zapewnić niemalże zerowy poziom zakłóceń.

Pytanie to nasunęło mi się samo, w następstwie brzmieniowej inności, rodzącej chęć jakiejś konkretyzacji i jakiegoś odniesienia. Zwykle tego rodzaju potrzeby w słuchaniu mi nie towarzyszą, ale tym razem rzecz zaczęła dręczyć niecodziennością, toteż zmuszony zostałem do koncentracji na tym aspekcie i próby odpowiedzi.

Chyba najlepsze skojarzenie mówiło o podobieństwie do gry świateł w bursztynie; takim jasnym i na tle połyskującej w słońcu wody widzianym. Barwa i gra świateł niezwykle silnie na wyobraźnię działały, podobnie jak wydobywana przez to światło sferyczność każdego dźwięku; a cała brzmieniowa atmosfera napawała fizyczną rozkoszą. Bardzo rzadko pojawia się aż taka satysfakcja, w tym wypadku jako następstwo obcowania z dźwiękiem o takiej subtelności i takim stopniu zaawansowania przechodzącego w inność, że niespotykanym nawet jeżeli jest się zawodowcem i ma co parę dni inny system do opisania.

Cały zamieniłem się w słuch, takie to było angażujące, a każda nuta przytłaczała jakością. Nie było wątpliwości – znalazłem się w innym niż normalnie brzmieniowym świecie. A miał ten świat szereg wybijających się przymiotów, które jeden przed drugi pchały się do świadomości, krzycząc – Patrz! Oto ja! Jeszcze takiego mnie nie widziałeś!

Najbardziej chyba krzyczała delikatność zmieszana z subtelnością, co brzmi jak oksymoron, ale tak właśnie było. Całym sobą czuło się tę subtelność i wszystko przenikający delikatny dotyk – jednocześnie dźwięki sferycznie modelujący i narzucający im piękno. Nie umiem tego lepiej wyrazić. Towarzyszył słuchaniu niepowszednio piękny modelunek każdego kształtu i brzmienia – zawieszony w łagodnym, wszystko wysubtelniającym i uplastyczniającym świetle. Trzeba chyba popatrzyć na obrazy Johannesa Vermeera, gdzie coś analogicznego możemy zobaczyć. To stwarzało inną atmosferę, obecną w każdej sekundzie. Bo nawet kiedy sięgałem po utwory spiętrzone i potężne, ukazywały się inaczej, choć niewątpliwie należycie potężnie. Towarzyszyła jednak owej potędze pieszczota każdego detalu i inny – jakby nieziemski – sposób istnienia, kreujący odmienne stany duchowe. A w efekcie krzyk wywołany ekscytacją duszy słuchającego, stykającego się z czymś nowym, jeszcze nieznanym. Inaczej podającym muzykę; i to w sposób inny wyraźnie, zdecydowanie delikatniejszy i bardziej pieszczotliwy. Własny Twin-Head bardziej bowiem w porównaniu był dynamiczny i grał w sposób mocniej drążący tekstury oraz naturę głosów – w sposób nie tak anielski, tylko z przymieszką diabła, co ogniem bucha i sypie iskrami spod kopyt. Też umie on wprawdzie przejść na pozycję anioła, na przykład napędzając wysokoohmowe słuchawki Beyerdynamiki T1, ale częściej jest zawadiacki, a jego smyczek na strunach powoduje głębsze i bardziej przenikliwe wibracje. Mocniej wszystko kumuluje i czyni bardziej kontrastowym, a nie spływa całościową anielską poświatą.

To co się obywa na tylnym panelu to czyste szaleństwo, które ma zapewnić idealną separację sygnałową. Żadnych kompromisów!

To co się obywa na tylnym panelu to czyste szaleństwo, które ma zapewnić idealną separację sygnałową. Żadnych kompromisów!

Tak to odebrałem w intuicyjnym odczuciu, które nie stara się ważyć wszystkiego po aptekarsku, tylko narzuca smak całościowy. Bo w końcu nie chodzi o to, jak duże były różnice w wymiarze cyrkla i wagi, tylko jak inny stwarzały świat. A tu różnica była wyraźna i można ją streścić w dwóch zdaniach: Z Twin-Head grało to – O rany, ale świetnie! A z Phasemation – O Jezu, ależ subtelnie!

I to jest sedno tego wszystkiego.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy