Recenzja: McIntosh MHA100

McIntosh_MHA_100_001_HiFi Philosophy   Inżynier Frank H. McIntosh stawiał pierwsze kroki na drodze kariery w Bell Telephone Laboratories jeszcze przed II wojną światową. Podczas jej trwania był szefem dużego działu produkcji radiostacji i radarów o przeznaczeniu wojennym, a w tym samym czasie założył też własny biznes doradztwa konstrukcyjnego stacji radiowych i systemów nagłaśniających. To doprowadziło do spotkania w 1946 roku z kanadyjskim inżynierem Gordonem Gow i wspólnego stworzenia symetrycznego wzmacniacza lampowego, jakiego świat jeszcze nie widział. Konstrukcja obejmowała pięć patentów, a jej schemat, zwany Unity Coupled Circuit, jest przez McIntosha wykorzystywany do dzisiaj. Nie była to wprawdzie konstrukcja całkowicie oryginalna, tylko ulepszenie i dogłębna modyfikacja schematu push-pull pokazanego w 1936 roku przez Jefferson Electric w oparciu o lampy 6L6, ale jakość brzmienia i poziom zniekształceń uzyskano o tyle lepsze, że przemiana była rewolucyjna. Pierwszy egzemplarz nowego produktu, oznaczony jako 50W-1, powstał w 1949 roku i od tego momentu liczą się dzieje firmy McIntosh. Założona została w Silver Spring pod Waszyngtonem, ale fabryka z prawdziwego zdarzenia powstała dopiero w drugiej połowie lat pięćdziesiątych w Binghamton w stanie Nowy Jork, gdzie mieści się do dzisiaj.

A dzisiejszy McIntosh to firma-legenda, chyba najbardziej kojarzona z amerykańskim audio, którego nie przenieśli do naszych czasów protoplaści tamtejszej elektroniki, jak General Electric, RCA czy Bell Laboratories. Można „Maka” nie mieć, ale nie wiedzieć że jest i jak wygląda – nie można. A wygląda specyficznie i natychmiast rozpoznawalnie, bo o ile tylko nie składa się z samych lamp na postumencie, na pewno będzie miał panel przedni z czarnego szkła, a na nim niebiesko podświetlany wyświetlacz. „McIntosh Blue” jest bowiem znakiem rozpoznawczym firmy i jej wyróżnikiem, a mieć system McIntosha, znaczy świecić na niebiesko. Nie inaczej będzie tym razem, na okoliczność recenzji pierwszego w jego dziejach wzmacniacza słuchawkowego. Sześćdziesiąt pięć lat musiało upłynąć, nim McIntosh taki wzmacniaczy zaproponował, ale jak już, to taki koło którego obojętnie nie przejdziesz.

 

Frank H. McIntosh

Frank H. McIntosh

Zanim wbijemy weń badawcze spojrzenie, dodajmy tytułem uzupełnienia wstępu, że firma oferuje od wielu lat pełny asortyment – od gramofonów, odtwarzaczy CD i plikowych, po głośniki i okablowanie, tak więc można mieć w domu same Maki, obywając się na błękitnych polach audiofilskiego Elizjum bez usług innych producentów. Do bardzo niedawna nie dotyczyło to jedynie słuchawek i słuchawkowych wzmacniaczy, ale od zeszłego roku już dotyczy. Wraz ze wzmacniaczem pojawiły się bowiem także słuchawki, które zrecenzujemy w osobnym tekście.

Świat okazuje się jednak od zaplecza inny niźli od frontu, tak więc ikona amerykańskiego audio – McIntosh – została w 1990 roku kupiona przez japońskiego producenta radioodbiorników samochodowych, firmę Clarion, a to głównie z tej racji, że wyroby McIntosha cieszyły się w kraju kwitnącej wiśni szczególną estymą. W 2003 roku prawa własności przeszły na rzecz innego japońskiego konsorcjum, D&M Holdings, skupiającego marki Denon i Marantz, a w 2012 przewędrowały do Europy na rzecz włoskiego holdingu Fine Sounds SpA of Milan, stanowiącego odnogę grupy kapitałowej Quadrivio SGR, za którą stoją fundusze emerytalne, banki, fundusze powiernicze i państwowe fundusze majątkowe. Do tego ekonomicznego potwora, obracającego na najróżniejsze sposoby miliardami dolarów w poszukiwaniu maksymalizacji zysku, należą od niedawna także marki Audio Research, Sonus Faber, Wadia Digital, Sumiko i Fine Sounds Asia, tak więc koncentracja firm audio dokonuje się na naszych oczach, bo podobne konsorcja mają też Japończycy, Chińczycy i Kanadyjczycy. I tak to wygląda naprawdę – globalizacja. Aż się dziwnie trochę człowiek czuje i dreszcze lekki pojawia na skórze, kiedy pomyśleć, że Karol Marks to przewidział. A żyć w scenariuszu Karola Marksa to średnia przyjemność. Następnym etapem ma być podobno powszechna rewolucja komunistyczna. Taka prawdziwa, nie przedwczesna i wypaczona jak ta sowiecka. Wyklęty powstań…

 Budowa

Nareszcie legenda audiofilizmu trafiła do naszej redakcji - oto: McIntosh MHA100.

Nareszcie legenda audiofilizmu trafiła do naszej redakcji – oto: McIntosh MHA100.

   Dajmy spokój polityce i historiozofii, i zajmijmy się czymś przyjemniejszym. Na przykład McIntoshem.

Jak niebiesko, to niebiesko – niebieski jest sam McIntosh i niebieska goszcząca go teraz w sensie właścicielskim Italia. A jak ze szkła, to ze szkła – czyli „Famous McIntosh Illuminated Glass Front Panel”.

Wzmacniacz stoi przed moim nosem, zaraz obok monitora, i świeci poprzez ciemne szkło tego sławnego panelu potężnymi wskaźnikami wychyłowymi, oczywiście podświetlanymi na niebiesko. Jeszcze w latach 90-tych wskaźniki takie można było nagminnie spotkać w stacjonarnych magnetofonach kasetowych i we wzmacniaczach, a firma Pioneer miała nawet także niebieskie, ale były to wskaźniki z prawdziwą strzałką poruszaną magnetycznie, a dziś są to prawie zawsze ekrany OLED, taką strzałkę tylko imitujące. Tego typu ekrany spotykamy i tutaj, ale bardzo porządne i już z niewielkiej odległości do złudzenia przypominające te dawne.

Nim ruszymy na teren obudowy, muszę jednak napisać, że nomenklatura słuchawkowego wzmacniacza, wypisana złotą czcionką na jego wierzchu i zieloną na froncie, jest w tym wypadku wysoce nieprecyzyjna. Urządzenie nie jest bowiem tylko słuchawkowym wzmacniaczem, ani nawet całym tradycyjnym kombajnem do stawiania przy komputerze na użytek słuchawkowego słuchania, ale dodatkowo jeszcze wzmacniaczem głośnikowym, mającym z tyłu grubo złocone (jak się chwalą), stosowne odczepy i mogącym swymi pięćdziesięcioma Watami mocy zasilić zarówno biurkowe głośniki monitorowe, jak i normalne kolumny w salonie. Ma nawet stosowny przełącznik, pozwalający dostosowywać parametry wewnętrzne w zależności od tego czy głośniki są małe czy duże. Tak więc oprócz wzmacniacza słuchawkowego jest tutaj DAC i przedwzmacniacz, a także wzmacniacz głośnikowy. Pełnia w takim razie szczęścia i komplet użyteczności. Do tego pilot i ekskluzywny wygląd, a więc szczęśliwość na skalę makro i błękitna czara z muzyczną ambrozją. Jak to u McIntosha.

Wracając do zewnętrznego wyglądu. Wzmacniacz jest skrzynkowy i kanciasty. Nie ma nowomodnym zwyczajem zaokrąglonych rogów ani płaskiego czy spionowanego wzorca, tylko zgodnie z tradycją sztuką budowania urządzeń audio posiada solidny panel przedni i solidny korpus. Panel musi być wysoki i szeroki, bo inaczej nie zmieściły by się na nim wskaźniki wychyłowe, jak również umieszczone pomiędzy nimi tradycyjne logo McIntosh, wypisane zielonym gotykiem. Poniżej ulokowano niewielki ekran informacyjny, komunikujący niebieską czcionką o aktywnym w danym momencie wejściu, poziomie głośności, trybie próbkowania i wykonywanych innych regulacjach, o ile są właśnie wykonywane. Po obu stronach tego ekranu widnieją tradycyjne dla McIntosha chromowane pokrętła, z których każde jest podwójne i jeszcze z centralnym przyciskiem. To mniejsze, a więc wewnętrzne, umieszczone po lewej stronie odpowiada za wybór wejścia, a większe na jego obwodzie za trzyzakresową regulację impedancji słuchawek, przy czym dla każdego z trzech zakresów można ustawić pozycję NORMAL, przy której moc wyjściowa wynosi 250 mW, albo HIGH, przy której wynosi ona 1 W. W sumie jest zatem sześć ustawień, a siódme włącza tryb głośników, automatycznie odcinający słuchawki.

Ten solidny kloc dość przełomowe dzieło w historii firmy - DAC, przedwzmacniacz, wzmacniacz słuchawkowy, oraz głośnikowy w jednym.

Ten solidny kloc to dość przełomowe dzieło w historii firmy – DAC, przedwzmacniacz, wzmacniacz słuchawkowy oraz głośnikowy w jednym.

Z kolei gdy używamy głośników a wetkniemy w gniazdo słuchawki, nastąpi automatyczne przejście do trybu słuchawkowego, czyli automatyka działa w obie strony. Mniejsze pokrętło po prawej to potencjometr, a większe pozwala zapamiętać wybrane profile ustawień i przełączać się pomiędzy nimi. Przyciśnięcie lewego przycisku włącza bass-buster o zakresie regulowanym pokrętłem albo z pilota (sześć poziomów), a naciśnięcie prawego włącza filtr HXD (Headphone Crossfeed Director Circuitry), mający zielony indykator aktywności i z założenia mogący przemieniać  brzmienie słuchawkowe w analogiczne do głośnikowego, czemu przyjrzymy się podczas odsłuchów. Przyciski można też przez chwilę przytrzymać, a wówczas wchodzą w tryb programowania, co dokładnie zostało opisane w instrukcji. Gniazdo słuchawkowe jest pojedyncze i niesymetryczne, a ponadto mamy jeszcze czerwony włącznik główny, opatrzony po boku dodatkową czerwoną diodą, świecącą zarówno gdy urządzenie jest wyłączone jak i wyłączone, a także dwa czerwone indykatory przesterowania kanałów, umieszczone pomiędzy wskaźnikami wychyłowymi. Dużo tam tego jest, trzeba przyznać, ale także powierzchnia by zmieścić odpowiednia.

Cały panel, jak zawsze u McIntosha, jest z ciemnego szkła, oprawionego bokami w kanciaste aluminiowe obejmy, przydając całości bardziej optymistycznego i połyskliwego wyglądu. Korpus to z kolei dwie wydzielone obudowy transformatorów, za którymi rozciąga się obudowa główna, a wszystko to osadzone zostało na chromowanej podstawie o wysokich brzegach. Całość przejawia stylistykę retro, bezpośrednio nawiązując do mody sprzed lat co najmniej dwudziestu, co bardzo sobie chwaliłem, czując się w takim otoczeniu jak ryba w wodzie. Na takich obudowach bowiem się wychowałem i mam dla nich duży sentyment. A niezależnie od tego całość jest bardzo szykowna, świetnie wykonana, oryginalna, rozpoznawalna i funkcjonalna. Obsługa przy tym sprawna i prosta, a gdyby komuś przeszkadzały ozdobne wyświetlacze, można je po prostu wyłączyć.

Z tyłu poza odczepami głośnikowymi są cztery cyfrowe wejścia: optyczne, asynchroniczne USB 2.0,  AES/EBU i koaksjalne, a także analogowe RCA i XLR. Wyjście jest tylko jedno, analogowe RCA do zewnętrznego przedwzmacniacza, jeśli nie liczyć portu PWR, służącego do komunikacji z innymi urządzeniami McIntosha na okoliczność regulacji włącz/wyłącz. Poza tym jest tylko wtyk dla kabla zasilającego oraz gniazdo bezpiecznika, który na szczęście pozwala się  wymieniać od zewnątrz, co wcale nie jest regułą, gdyż w takim Accuphase czy Phasemation trzeba dla tej banalnej czynności rozkręcić całą obudowę.

Urządzenie zostało, jak to u McIntosha, ozdobione wykazem danych technicznych.

Urządzenie zostało, jak to u McIntosha, ozdobione wykazem danych technicznych.

Od strony technicznej wiadomości są takie, że wewnętrzny DAC (nieznanego producenta, ukryty pod wierzchnią płytą montażu powierzchniowego, a więc także przed wzrokiem) obsługuje próbkowanie do 192 kHz/32-bit, ale nie obsługuje standardu DSD. Zniekształcenia THD są wyjątkowo niskie, poniżej 0,005%, a wzmacniacz oferuje wielopiętrową, bardzo rozbudowaną ochronę słuchawek i głośników, których spalenie jest w związku z tym praktycznie niemożliwe. Wcale to nie jest błahostka, bo uszkodzenia słuchawek czy głośników czasami się zdarzają. Rzadko wprawdzie, ale jak już, to do końca życia się popamięta. Odstęp szum-sygnał wynosi 105 dB, a pasmo przenoszenia obejmuje 12 Hz – 100 kHz (+- 3dB). Nominalna impedancja głośników to 8 Ω, a zakresy impedancji słuchawek wynoszą: 8 – 40 Ω ; 40 – 150 Ω ; 150 – 600 Ω. Całość waży 12 kg i ma konstrukcję stricte tranzystorową, co mnie zaskoczyło, bo przecież McIntosh zaczynał od lamp i po dziś dzień uchodzi za specjalistę tej technologii. Tu jednak chciał upchnąć jednocześnie wzmacniacz głośnikowy, a miejsce na niego było ograniczone, tak więc tranzystory pozostawały jedynym wyborem. Urządzenie prezentuje się ekskluzywnie i ekskluzywnie kosztuje, albowiem przewidywana należność za wszystkie oferowane specjały wynosi 18 800 PLN.

Odsłuch

Z których jasno wynika, że sekcja wzmacniacza słuchawkowego posiada regulację poziomu impedancji o raz mocy.

Z których jasno wynika, że sekcja wzmacniacza słuchawkowego posiada regulację poziomu impedancji.

Przy komputerze

Startować będziemy oczywiście przy komputerze, jako że to główna dla McIntosha MHA100 lokalizacja. A więc kabel USB (od Tellurium) i instalacja sterowników, jak się okazało całkowicie bezproblemowa. No i w drogę. A droga to nieco pokrętna i nie od razu do ostatecznego przeznaczenia wiodąca, ponieważ nie użyjemy teraz dedykowanych wzmacniaczowi firmowych słuchawek. Nie zrobimy tego z prostej racji, mianowicie chęci uniknięcia spalenia ich własnej recenzji, która pojawi się za dni parę. Tak więc na razie McIntosh MHA100 jako wzmacniacz dla słuchawek innych niż własne, a jak gra w duecie z własnymi, o tym będzie w najbliższym czasie.

Filtr HXD

Nim przejdziemy do konkretnych słuchawek, musimy najpierw przeanalizować kwestię filtra HXD. Oczywiście będziemy się do niego odnosić za każdym razem, ale najpierw sumarycznie, by jego działanie przybliżyć. Jak mówiłem jego rolą jest przydanie słuchawkom brzmienia o charakterze głośników. W praktyce oznacza to wyraźne odsunięcie pierwszego planu i analogicznie wszystkich pozostałych, a także zmniejszenie wielkości źródeł i ich rozgęszczenie. Do tego całościowe podniesienie tonacji, zwłaszcza podciągnięcie sopranów, jak również uspokojenie tła i nadanie wszystkiemu bardziej transparentnego charakteru, tak żeby cała scena szła dalej i była bardziej przejrzysta. Dźwięki stają się smuklejsze i dalsze, a muzyczna bryła nie napiera na nas, tylko pozwala się oglądać z pewnego oddalenia. Ma też mniej gęstą a bardziej nasyconą światłem formę. Zanikają bliskie pogłosy, ustępując miejsca delikatniejszym i dalszym (chociaż czasami te dalekie stają się wyraźnie mocniejsze niż poprzednio, nawet bardzo mocne), a jednocześnie rozwiewają się  mroki i rozprostowują skłębienia, a na ich miejsce pojawia jaśniejszy sopranami i doskonale przejrzysty przestwór, dający klimat pejzażu a nie zamkniętej sali z bliskim pogłosem.

Nie umiem powiedzieć czy lepsze jest granie z filtrem, czy bez niego, bo to zmieniało się w zależności od utworów. Mogę natomiast stwierdzić, że dźwięk z filtrem HDX całościowo był lżejszy, dalszy i bardziej transparentny, zarówno do tego bez filtra (to już bardzo wyraźnie), jak też od tego z filtrem HOT od Synergistic Research, który był taki w pół drogi, ale zdecydowanie masywniejszy i nieco ciemniejszy. W sumie trzy różne podejścia do tego samego muzycznego materiału i trzy różne nastroje, którym będziemy się przyglądać na poszczególnych przykładach.

AKG K712

Niestety sekcja DAC nie została ani opisana, ani tym bardziej udostępniona dla zwiedzających.

Niestety sekcja DAC nie została ani opisana, ani tym bardziej udostępniona dla zwiedzających.

Już tradycyjnie zaczynamy od nich, ale to chyba dobrze, bo wraz z niemal identycznie grającymi K701 i K702 należą do najpopularniejszych modeli średniego zakresu cenowego, tak więc liczne grono użytkowników może czerpać z ich testowej obecności wiedzę o swoich słuchawkach.

Niezależnie od elegancji całego brzmienia, znamionującej wysoką klasę, jedna rzecz podobała mi się w napędzaniu tych AKG przez McIntosha szczególnie, mianowicie nastrój. Pisałem nieraz o nich, że mają skłonności do uczuciowej indyferencji, co jest bardziej wyszukaną formą powiedzenia wprost, że bywają uczuciowo obojętne. Same nie budują nastroju, tak jak nie budują go na przykład lody waniliowe. Jedząc tak graną muzykę nie popadniemy w zadumę ani euforię. Tak sobie to gra. Dobrze. Bardzo dobrze. Ale nie nastrojowo. Jednak nie tym razem. McIntosh, pomimo że z natury masywny dźwiękowo i gęsty, taką im dobrał sopranową tonację, że stały się z lekka rzewne, coś jak nadciągająca jesień albo wiatr ganiający chmury. I to bez tego podnoszącego tonację filtra HXD, tylko całkiem po prostu. Nie można powiedzieć, żeby soprany dominowały, ale były lepiej słyszalne niż to u tych AKG zazwyczaj ma miejsce, bo one prawie zawsze soprany zbliżają do średnicy i czynią pełniejszymi brzmieniowo niżby należało. A wówczas lody waniliowe zamiast prawdziwej nastrojowości i stąd indyferentyzm.

Całkiem niezależnie od tych sopranów dźwięki średniego zakresu były z McIntoshem pełne i mocne, już na tym obszarze pasma stanowiąc mocną podstawę, a nie gdzieś dopiero na samym dole. W następstwie tego wykonawcy mocno trzymali się życia, nie cierpiąc na żadną awitaminozę. Czuć było w ich głosach siłę i dobrze się niosły, bez żadnej wiotkości czy omdleń. Inaczej mówiąc, był to dźwięk o który można się oprzeć, a nie jeden z tych co się przez nie przelatuje jak przez ducha. Bardzo dobrze zaznaczał się jednocześnie indywidualizm owych mocnych głosów, znacznie lepiej niż u słuchawek K712 z przeciętnym wzmacniaczem. Podobnie świetna była szybkość, zwłaszcza w ustawieniu wzmacniacza na HIGH, czyli z większą mocą.

Co do filtracji, to przelewała się od utworu do utworu i na przykład Malcziki w wykonaniu Kazika podobali mi się bardziej bez filtra, a California Dreamin w wykonaniu Mamas & The Papas o wiele bardziej z filtrem.

Patrząc na brzmienie tych AKG całościowo z McIntoshem nasunęła mi się refleksja, że grać mogą te słuchawki w świetnym stylu na dwa sposoby. Jak z Little Dot, czyli przede wszystkim akcentując bogactwo dźwięku, albo jak właśnie z McIntoshem czy z Audio-gd, kiedy najważniejsze staje się oddanie mocy i masywności, a więc jego okazała a nie filigranowa strona. To i to jest cenne, a przy tym chodzi jedynie o kładzenie akcentów, bo z Little Dot wcale nie jest za chudo, a z McIntoshem za mało szczegółowo. Natomiast swoistą umiejętnością McIntosha jest łączenie całościowej masywności z nostalgiczną sopranową nutą, co buduje szczególny nastrój, jednocześnie brzmieniowo postawny i uczuciowo delikatny. W sumie wypadło to zatem bardzo dobrze.

Sennheiser HD 650 (kabel Ear Stream)

Choć sam McIntosh twierdzi, że jest to słuchawkowiec, to widok tylnego panelu wydaje się temu przeczyć.

Choć sam McIntosh twierdzi, że jest to słuchawkowiec, to widok tylnego panelu wydaje się temu przeczyć.

Nic nie poradzę, ale styl Sennheiserów zawsze bardziej do mnie przemawiał. Jakoś te słuchawki bardziej zhumanizowane mi się wydają. Bliższe duszy, bardziej ujmujące, mniej obojętne. Doceniam obiektywność AKG i dobre ich wypełnienie oraz walory sceniczne, ale śpiew HD 650 silniej do mnie dociera w sensie wyrażania emocji, a HD 600 jeszcze bardziej. Odczucie to w pełni jest subiektywne, ale udawać, że tak nie jest, też nie ma sensu. Tym razem było znowu w ten sposób, a HD 650 z McInoshem zagrały bardzo angażująco. Treściwie i zawiesiście, a zarazem z bardzo mocnym wejściem w uczucia.

I już tylko po tym co przed chwilą i tym co wcześniej o AKG napisałem, jasnym się staje, że gra ten McIntosh gęsto, mocno i z wypełnieniem. A jednocześnie dzięki odpowiedniemu operowaniu sopranami przenika w duszę.

Pomimo ogólnej masywności nie przejawiło się w znanych z basowego charakteru HD 650 żadne przysłanianie pasma basową nutą. W najmniejszym nawet stopniu. A jednocześnie, co uważnie sprawdziłem, akustyka bębnów wyrażała się w sposób o wiele doskonalszy niż u AKG.  Niemal perfekcyjnie – z rozbudowaną przestrzennością i wewnętrznym pogłosem, że aż się naprawdę zdumiałem, taki to miało poziom. I w ogóle, co tu mówić, zagrały te HD 650 z MHA100 high-endowym dźwiękiem, rodząc podejrzenie, że były to jedne ze słuchawek używanych podczas przedprodukcyjnych testów, co o tyle byłoby zasadne, że są one w USA wyjątkowo popularne z uwagi na styl analogiczny do amerykańskiej szkoły dźwięku. Tu jednak w żadnym razie nie był to czysty relaks wspierany basowym masażem, tylko jak najbardziej realizm, wspierany przede wszystkim wysoką jakością ogólną. W ustawieniu HIGH i z dostrojoną impedancją śmiało mogę napisać, iż był to jeden z lepszych popisów tych HD 650 jaki słyszałem. Ani krzty utraty przejrzystości, żadnego „przysmalonego” medium, które im się czasami zarzuca, ani żadnego chowania dźwięków w ciemne zakamarki czy połykania wysokich tonów. Pełna widoczność, naturalnie rozciągnięte i na wszystkich zakresach skontrolowane pasmo. Do kompletu równowaga tonalna i znakomite wyważenie pomiędzy światłem a cieniem. Żywi ludzie, rytm, muzykalność, mocno kreśląca się nastrojowość. Muszę też podkreślić, że grać można było bardzo głośno bez żadnych zniekształceń, zupełnie jakby to były słuchawki planarne a nie dynamiczne.

A już zwłaszcza obecność terminali głośnikowych.

A już zwłaszcza obecność terminali głośnikowych.

Z filtrem HXD, do którego obiecałem nawiązywać, scena zdecydowanie się oddalała i była bardziej spójna. Mniej rozrzucona na boki i z mocniej zaakcentowanymi sopranami. Delikatniejszymi też głosami i bardziej przejrzystym medium. Czyli wszystko co już wcześniej w odniesieniu do tego HXD napisałem, a więc żadnych niespodzianek.

Odsłuch cd.

Dość tego pustego przebiegu - fajerwerki czas zacząć!

Dość tego pustego przebiegu – fajerwerki czas zacząć!

Fostex TH-900

Fostexy bardziej podobały mi się w ustawieniu NORMAL, bo w HIGH soprany zbytnio im się forsowały, ale nawet w tym NORMAL podkreślone były dużo bardziej niż u HD 650, co nie do końca mi odpowiadało. Trochę tej góry było tutaj za dużo, a jednocześnie bas jak zwykle akcentowany bardzo mocno, tak więc skraje pasma grały role pierwszoplanowe, na czym traciła średnica, przysłaniana z jednej i drugiej strony. Poczucie realizmu okazało się w efekcie nieco słabsze, choć niuansowość odrobinę niż u HD 650 była lepsza. Jak zawsze kiedy wysokie tony są podniesione, artykulacja była wyraźniejsza, ale w sposób lekko nienaturalny, nie do końca przystający do rzeczywistości. Niemniej w sposób bardzo czysty, oczyszczony już bez filtra w większym stopniu niż u HD 650 z filtrem. Siła ataku i moc uderzeń były przy tym wyjątkowo potężne, potężniejsze niż u i tak potężnych HD 650, co dawało w tym aspekcie masę satysfakcji. Z potężnego kopa to biło, mimo iż ludzkie głosy były lżejsze i nieco dalsze względem Sennheiserów. W sumie granie bardzo wysokiego poziomu, ale bez pełnej synergii, co moja szczątkowa synestezja zakomunikowała minimalnym podbarwianiem dźwięku na czerwono, jak zawsze kiedy wysokie tony nie są do końca poprawne w sensie brania ich za wysoko. Super wyraźnie, bardzo przejrzyście i z mocarnym basem, ale z  lekko wypaczonymi sopranami.

Co do użycia HXD, sytuacja była dokładnie analogiczna jak dwa razy poprzednio, tak więc nie będę tego powtarzał. Rzucę tylko, że słuchawki są jeszcze nie wygrzane, tak więc powyższy opis nie w pełni jest miarodajny.

Sennheiser HD 800 (kabel FAW Noir Hybrid)

Po tym jak zagrały HD 650, spodziewałem się popisu HD 800. I się nie pomyliłem. Brzmienie względem starego flagowca było podobne w sensie doboru tonacji, chociaż u HD 800 była ona jeszcze niższa, natomiast źródła dźwięku były tutaj zdecydowanie większe, a pierwszy plan bliższy. Jednak przede wszystkim narzucało się, że całe ich brzmienie bardziej było majestatyczne – jak u dużych głośników a nie słuchawek. W ciężkim rocku wyzwalało to ryk złowrogich olbrzymów, operujących o wiele cięższego kalibru głosami niż u Fostexów i z minimalnie tylko mniejszą niż u nich wagą basu. Brzmienie było gęste, mroczne, mocarne – i można się było poczuć jak w otoczeniu cyrkowych siłaczy, że człowiek malał jak pchełka.

A testować będziemy z pomocą licznych słuchawek...

A testować będziemy z pomocą licznych słuchawek…

Niezależnie od mocy ogólnej i lekko obniżonej całościowo tonacji wysokie tony były wyjątkowo rozciągnięte przestrzennie i wysoko idące, ale bez żadnej dominanty w paśmie, tylko w całość wpojone. A w efekcie smutek czy rzewność wyrażone z umiarem, bez żadnej histeryczności czy rozpaczliwej skargi, tylko dostojnie, z godnością, z wyczuciem. Struny dość mocno z kolei okazały się naprężone, ale na samej granicy pomiędzy naturalnością a przesadą, dzięki czemu dźwięki spod nich wychodziły duże i mocne, ale nie twarde.

Zaznaczyła się bardzo silna personalizacja i bliskość osób, a jednocześnie wszystkie postaci wpisane zostały w perspektywę i działo się to już bez udziału filtra HXD. Na całe zresztą szczęście, bo jego uaktywnienie po raz pierwszy okazało się skutkować degradacją i do tych słuchawek nie pasowało. Wszystko stawało się dziwne, zbyt nerwowe, nazbyt podniesione tonacyjnie i nieprzyjemnie jęczące. A w zamian żadnych pozytywów, bo scena i bez tego była głęboka, bardziej naturalna i z piękniejszą muzyką. Zaciekawiony sięgnąłem jeszcze po filtr HOT i z nim było zdecydowanie lepiej, bo z naturalnym choć lżejszym nieco i jaśniejszym dźwiękiem, a za to z większą i bardziej przejrzystą sceną. Śpiew się rozrzewnił a kobiece postaci stały drobniejsze. Przybyło powietrza i światła, tak więc atmosfera pojaśniała i na większy obszar przeniosła. Była to zatem pełna alternatywa dla braku filtra, czego o HXD nie mogę powiedzieć. Ale i tak wolałem całkowity brak filtrów z naturalną dla wzmacniacza mocą, światłocieniem i gęstością.

Audeze LCD-3

Flagowe Audeze nie oferowały tak dużych źródeł i operowały jaśniejszym, kremowym oświetleniem, a szybkością i mocą nie ustąpiły nikomu. Jednocześnie proponowały najpłynniejszy przekaz i szczególną muzykalność. Taką z nutką słodyczy i dotykiem gładkości, a z mniejszym poczuciem realizmu. W manierze lekkiego upiększania i łagodzenia, chociaż na bazie basowej potęgi. W porównaniu ich realizm okazał się jednak  słabszy nawet niż u AKG, co mocno mnie zaskoczyło. Przekaz był przefiltrowany i w stylu poprawiaczy obrazu filtrem »Soft«, czego nie lubię, tak więc zmuszony jestem napisać, że słuchawki te z McIntoshem podobały mi się najmniej.

Po włączeniu filtra HXD nie zmieniał się tym razem charakter dźwięku, bo już bez filtra był aksamitnie gładki, natomiast następowało wyraźne ściszenie i złagodzenie już poprzednio złagodzonych sopranów. W nagrodę większa scena i wyraźniejsza perspektywa, ale dla mnie była to niedostateczna rekompensata. Raczej jeszcze większe przefiltrowanie i jeszcze mniejsza naturalność. Nie, takie coś to nie dla mnie.

...głośników Spendor D7...

…głośników…

Dobrze za to spisał się filtr HOT, bo właśnie paradoksalnie odjął nieco filtracji, eksponując soprany i sprawiając, że „nadmuchany” bez filtra bas, mający dużą głośność ale trochę za mało konkretu, stawał się konkretniejszy, bardziej swą twardością w miejsce dmuchania prawdziwy. Ale nawet z HOT te Audeze podobały mi się najmniej. Może inaczej będzie przy odtwarzaczu, ale tutaj bez satysfakcji. Słuchawki te niewątpliwie potrafiły przy innych okazjach grać zdecydowanie lepiej.

Reasumując pierwszy etap można napisać, że nowe dziecko McIntosha wydaje się woleć słuchawki o wyższej impedancji, chociaż z AKG to się nie potwierdziło. Ale generalnie z tymi o wyższej oporności daje większe poczucie naturalności i prawdy, a z doborem tonacji mniej ma kłopotów.

 

Przy odtwarzaczu

Tym razem akcent położymy nie na to jak zabrzmiały poszczególne słuchawki, tylko na porównanie z konkurencją, czyli innym słuchawkowym wzmacniaczem. Poprzeczkę zawiesiłem bardzo wysoko, bo do porównań stanął będący wyłącznie słuchawkowym wzmacniaczem a kosztujący 12 tysięcy Trilogy 933. Właśnie on, żeby dźwigać w górę poziom, a jednocześnie żeby porównanie odbyło się w domenie tranzystorowej, bo lampy to nieco inna historia. A został ten Trilogy ustawiony w blokach startowych na świetnej pozycji, bowiem spinał go z Accuphase DP-700 referencyjny interkonekt CrystalCable Absolute Dream, a McIntosha podpiąłem także wybitnym, ale jednak nieco skromniejszym Tellurium Q Black Diamond. Za to podpięcie miał symetryczne, co niektórzy uważają za lepsze. Wygoda testowa płynęła z tego pełna, bo można było przekładać wtyk słuchawkowy w locie, czyli optimum.

Znowu zacząłem od AKG i od razu zostałem zaskoczony. Spodziewałem się bowiem jakichś wyraźnych różnic, a nie pokazały się prawie żadne. Na upartego można powiedzieć, że McIntosh grał śladowo bardziej ofensywnie, ale ślepego testu bym niemal na pewno nie przeszedł. Miał też trochę niższą tonację, lecz na tyle nieznacznie, że w oderwaniu zgadnięcie kto jest kto mogłoby być trudne. W efekcie tego obniżenia soprany z resztą pasma u niego bardziej kontrastowały, a u Trilogy bardziej były spojone. Jednak to Trilogy umiał minimalnie lepiej różnicować dźwięki, na przykład perkusji na tle wokalu. Inne jeszcze nagranie pozwoliło stwierdzić, że dźwięk Trilogy bardziej był jedwabisty i miękki, a McIntosha twardszy, mocniej akcentujący kontur. Ale wszystko to w wąskim marginesie naprawdę nieznacznych różnic, a nie w ramach głównego nurtu. Ciut ciemniejszy i bardziej kontrastowy McIntosh, ciut bardziej powłóczysty i srebrzysty Trilogy, a może to tylko obudowy tak na podświadomość działały? Przestrzenie w dodatku całkiem co do wielkości analogiczne; i jeszcze jedno było podobne – z oboma wzmacniaczami słuchawki zagrały naprawdę imponująco. Jak na słuchawkowego średniaka – rewelacja.

...oraz K1000, które wymykają się klasycznym uszeregowaniom.

…oraz K1000, które wymykają się klasycznemu uszeregowaniu.

Dlaczego w takim razie Sennheisery HD 650 znów spodobały mi się bardziej? Bo były dźwięczniejsze, bardziej tajemnicze i bardziej misterne. Niesamowicie wręcz dobre, a już zwłaszcza z McIntoshem. On znów zagrał ciemniej, a Trilogy bardziej srebrzyście, czyli jednak mi się nie zdawało, jak również ponownie głębiej i niżej tonacyjnie, co czuć było tym razem wyraźniej. Trilogy podawał równiejsze, bardziej zwarte pasmo, a McIntosh grał głębokim oddechem prawdziwego miecha, z głębszej czerni dźwięk wydobywał i czynił bardziej kontrastowymi. Poza tym inaczej budował scenę. Trilogy bardziej, jak to się mówi fachowo, z perspektywy żabiej, czyli na wprost oczu, a McIntosh z lotu ptaka, ustawiając słuchacza powyżej. To mu dawało przewagę w budowaniu scenicznego ogromu i poczucia niesamowitości, tak więc muzyka wielkoobszarowa była po jego stronie. Z kolei Trilogy świetnie budował kameralne nastroje i muzykę w klubie. Dodać wypada, że same HD 650 wypadły w tym doborowym towarzystwie na miarę high-endu, i to wcale nie raczkującego, tylko stawiającego pewne kroki. Smakowity odsłuch.

Odsłuch cd.

Dużą ciekawostkę w kwestii słuchawek stanowi tryb HXD, który ma za zadanie pogłębiać przestrzeń.

Dużą ciekawostkę w kwestii słuchawek stanowi tryb HXD, który ma za zadanie pogłębiać przestrzeń.

A jednak. Pomimo tego dostrojenia impedancyjnego, które działa tak wyraźnie, że stroić można z zamkniętymi oczami, McIntosh woli słuchawki o wyższej impedancji. W przypadku Fostexów TH-900 dało to taki efekt, że role się odwróciły. Teraz to Trilogy grał nieco ciemniej, głębiej i z niższą tonacją, a scenę budował większą, bardziej imponującą. Znakomicie spasował się do japońskich słuchawek, ale i McIntosh bardzo się względem sytuacji przy komputerze poprawił. Nic już nie podbarwiało się na czerwono, a tylko soprany lekko srebrzyły, a choć całe brzmienie było lżejsze niż z HD 650, to bas się potężnie wybijał, aczkolwiek nie bardziej niż u Trilogy. Ogólnie świetne granie, ale zarówno sam McIntosh jak i te Fostexy potrafią grać lepiej z innym towarzystwem niż ze sobą, co nie zmienia faktu, że od HD 650 potrafiły lepiej pokazać niuanse i lepiej wynajdywać rzeczy drobne. Miały też lepszą dykcję, ale podwyższona tonacja odbierała temu walor całościowej doskonałości, takiej jak u Trilogy.

I znów lądujemy w objęciach słuchawek o wyższej impedancji, ale nie tak wysokiej jak u 600-ohmowych HD 650, tylko bardzie w pół drogi, czyli na niwie 300-ohmowych HD 800. Nie do końca to chyba spotkanie na równych warunkach impedancyjnych, bo takie w większym stopniu będzie miało miejsce z 200-ohmowymi nausznikami samego McIntosha, ale już znacznie wyrównujące startowe szanse. I to w dźwięku niewątpliwie się przejawiło, bo wzmacniacze znowu zagrały bardzo podobnie. Jedyna większa różnica, taka do dobrego usłyszenia, to fakt, że McIntosh bardziej ciągnął soprany i były one u niego nieco smuklejsze, podczas gdy Trilogy ani trochę ich nie powściągając nadawał im szerszą przestrzennie a mniej wyciągniętą ku górze formę. Nic w tym porównaniu nie było jednak takiego, co pozwoliłoby powiedzieć, że McIntosh przesadzał albo Trilogy nie dociągał, ale samo brzmienie zyskiwało nieco inny charakter; z Trilogy bardziej zwarty i mocny, a z McIntoshem kontrastowy i rozciągnięty. W sensie wokalizy efekt taki przekładał się na większe uspokojenie głosów z Trilogy i większe podniecenie tych podawanych przez McIntosha, a w sensie sceny większą u Trilogy jednolitość, a u McIntosha różnicowanie się dźwięków. Jeden i drugi wzmacniacz bardzo mi przypadły do gustu i nie wiem jak na długim dystansie czasowym preferencje odnośnie ich brzmienia by się rozłożyły. U obu natomiast bardzo wysoka klasa, to na pewno. A idąc w stronę konkluzji stwierdzenie, że nie od parady sam McIntosh nazwał swoje dzieło słuchawkowym wzmacniaczem, bo część wzmacniaczowa jest w nim lepsza niż przetwornika.

Zostały jeszcze do przebadania Audeze, poprzednio tak sobie grające. W odniesieniu do nich można sformułować sentencję, że życie ogólnie jest dziwne, a audiofilizm w szczególe. Bo przede wszystkim zanikło to wszystko, co kazało poprzednio napisać, że wzmacniacz i słuchawki do siebie nie pasują. Nie pasuje jedynie DAC, a sam wzmacniacz pasuje wybornie. Uderzenie realizmu było potężne i natychmiastowe, a kto wie czy tym razem nie z Audeze najlepiej to grało. Blisko, intymnie, prawdziwie, bogato. A przy tym znowu oba wzmacniacze grały niezwykle podobnie i jedyne wyczuwalne różnice tyczyły minimalnie większej dynamiki, czy może raczej należałoby powiedzieć – ekstensja pasma – u McIntosha, oraz troszkę mocniej zaakcentowanych u niego sopranów, ale już nie na zasadzie smukłości, tylko raczej procentowego udziału w całym dźwięku i samej jazdy w górę, zupełnie pozbawionej wyszczuplenia. Trilogy pasmo bardziej zwierał, a McIntosh na górze rozciągał, przy czym na dole oba grały niemal identycznie, a tylko to sopranowe podkreślenie amerykańskiego wzmacniacza powodowało większy nieco trzask stepu i mocniejsze akcenty talerzowe perkusji. Reszta brzmiała bardzo podobnie, ale trzeba zaznaczyć, że Trilogy grał całościowo trochę jaśniej, co może brało się jedynie z różnych interkonektów, ale może nie tylko.

Cóż, działa to całkiem całkiem, ale niektórym słuchawkom i tak nie pomogło.

Cóż, działa to całkiem całkiem, ale niektórym słuchawkom i tak nie pomogło.

To ja zapytałem na początku poprzedniego akapitu, czy Audeze grały najlepiej? Na to wygląda, bo nikt inny nie chce się przyznać. Sam zatem sobie odpowiadam – tak, grały. Posłuchałem przez dłuższą chwilę i nabrałem takiej pewności. Kapitalne dopasowanie. I jaka złośliwość rzeczy martwych! Poprzednio najsłabsze, a teraz najlepsze. Ostatni będą pierwszymi, jak zapisano w proroctwach.

Została jeszcze ostatnia kwestia, tycząca wyjść głośnikowych. W odniesieniu do wzmacniacza mieniącego się słuchawkowym użycie słuchawek AKG K1000 na ich odczepach narzucało się samo. A że stały opodal, wystarczyło podłączyć. To zajęło minutę, a przerzucenie w tryb obsługi głośników parę sekund. Przy nominalnej mocy 50 W ostrożnie cofnąłem potencjometr w okolice zera i jeszcze obniżyłem sygnał na wyjściu Accuphase, lecz całkiem bez potrzeby, bo zaraz musiałem wszystko odwoływać. Dla głośnego grania musiałem pójść z poziomem głośności aż powyżej 50%, co było zaskakująca, ale to sprawka impedancji, dopasowanej we wzmacniaczu do głośników 8-ohmowych. Tymczasem K1000 mają 120-ohmową, ale w sumie dzięki temu było bezpiecznie. Przynajmniej z użytym tu ustawieniem »Small« dla głośników.

W sensie brzmieniowym początek tego odsłuchu nie był udany, zarazem tłumaczący, dlaczego tak wiele osób poczytuje te K1000 za nienadzwyczajne. Bo nawet te tutaj użyte, z ekskluzywnym kablem Entreq Atlantis, przeznaczonym wyłącznie dla wyjść głośnikowych (widełki), zagrały chudo i kończyście. Sykliwie jak wąż i niczym wąż wąskimi dźwiękami, że słuchanie tego na dłuższą metę byłoby udręką. Dwuwymiarowe, pozbawione ciała postaci, jęczały jakby nie karmiono ich od tygodni i tylko można było kiwać głową z politowaniem. Ale samo rozciągnięcie pasma i artykulacja były najprzedniejszego sortu, a tylko tamtego brakowało. Rozważałem w duchu przez chwilę użycie bass-bustera, pomny jego umiarkowanych sukcesów we wzmacniaczach Lebena, ale ostatecznie się zdecydowałem. W ustawieniu prawie maksymalnym, na +10 dB, pokazało się zupełnie inne granie, do tego stopnia, że aż mnie zaszokowało. Dwuwymiarowe wycinanki przyoblekły się w pełną cielesność, a dźwięk nabrał cech jak najbardziej skłaniającej do słuchania. Z wypełnieniem, z kulturą, z wyrafinowaniem. Bo te słuchawki są przede wszystkim właśnie wyrafinowane w sensie niespotykanej niemalże cyzelacji dźwięku, tak więc kiedy tylko nie brak w sygnale masywności i kultury ogólnej, staje się z nimi lepiej niż kiedy indziej.

Generalnie jednak MHA100 dzielnie stawiał czoła uznanemu Trylogy 933.

Generalnie jednak MHA100 dzielnie stawiał czoła uznanemu Trylogy 933.

A to właśnie ku memu zaskoczeniu zapewnił bass-buster, który u McIntosha spisuje się lepiej niż u Lebena. Nie wiem jakim sposobem, ale ingeruje wyłącznie w dół pasma, ani trochę nie zakłócając reszty. Jest pod tym względem mistrzowski i żaden ze znanych mi bass-busterów – a jest ich w różnych wzmacniaczach słuchawkowych i nie tylko – nie dorównuje mu jakością. Tak było w każdym razie na wyjściach głośnikowych, z których przy tym bass-busterze sławne K1000 udowodniły, że produkować mogą tak niskie częstotliwości, jak im wpisano w raport techniczny – i pozostaje jedynie zagadką, dlaczego większość wzmacniaczy nie potrafi ich do tego skłonić. Warczały basem i częstowały grzmotem nie gorzej niż Audeze, a cały dźwięk oceniłem na dobrą czwórkę. Nie był tak wielowarstwowy, subtelnie złożony i elegancki jak z moim lampowym torem, ale bardzo przyzwoitej jakości, pod względem precyzji wypowiedzi, ukazywania muzycznych planów i atmosfery ogólnej zostawiający daleko w tyle każde słuchawki oprócz tych z ekstraligi.

Trzeba jeszcze zaznaczyć, że użycie bass-bustera z normalnymi głośnikami, jak choćby słuchanymi na biurku KEF LS50 Anniversary, zupełnie jest niepotrzebne i nawet przeszkadza. Dźwięk staje się ociężały i zbyt wyoblony, tak więc sam wzmacniacz ustawiony został dla normalnych głośników prawidłowo, bez żadnego kombinowania pozwalając na dobre granie. Nie jakieś super-hiper, bo tak na biurku grały u mnie jedynie Zingali Nano, a ich do sprawdzenia nie miałem, ale naprawdę na dobrym poziomie i z pełnią satysfakcji. Z chropowatością tekstur, rozwartym na oścież pasmem i pełną swoistością dźwięków. Jednakże nawet w przypadku głośników biurkowych bass-buster może się przydać, bo dla odmiany Amphion Argon0 grały zdecydowanie lepiej z ustawieniem +5 dB, tak więc różnie to bywa.

Pozostało jeszcze sprawdzenie pro forma i pro publico bono, jak gra ten McIntosh z głośnikami klasy »Large«, dla których także ma predefiniowane ustawienie. A zatem raz jeszcze w ruch poszły zaprawione w bojach Spendory S7, podpięte kablem Entreqa.

Pojawiło się zrazu brzmienie w stylu podobnym do tego z K1000, tyle że o wiele bardziej sympatyczne niż w nich bez bass-bustera. Delikatne, subtelne, wyjątkowo precyzyjnie rzeźbione i z popisową ekstensją sopranów. Ale nie tylko soprany, ale także średnica była popisowa, tyle że nieco brakowało jej wypełnienia i brakowało basowego pomruku na dole pasma. Całość daleko jednak przerosła moje oczekiwania, bo grało to jak za o wiele większe pieniądze. Oczywiście licząc, że wzmacniacz głośnikowy to najwyżej jedna trzecia wartości całego urządzenia. W ruch zaraz poszedł bass-buster i po kilku próbach stało się jasne, że dla Spendorów w tak zestrojonym torze najwłaściwsze będzie ustawienie +5.0 dB. (Kroki regulacyjne liczą po 2,5 dB.) W sam raz by nie przeinaczać a jedynie wypełniać wokale, a jednocześnie uwydatnić dół pasma do rozmiarów w pełni satysfakcjonujących. I raz jeszcze działanie bass-bustera sprawiło mi wielką radość, bo zawsze cieszy kiedy coś działa tak perfekcyjnie.

Natomiast LCD-3, Spendory oraz K1000 ujawniły ogromny potencjał tego wyjątkowego all-in-one. Gorąco polecamy!

Natomiast LCD-3, Spendory oraz K1000 ujawniły ogromny potencjał tego wyjątkowego all-in-one. Gorąco polecamy!

Rozsiadłem się i zasłuchałem. Elegancka scena, cała za głośnikami i całkiem głęboka. Świetnie podany pierwszy plan, pełen autentycznych postaci, a subtelność i złożoność nie aż na miarę największego formatu, ale złożona i naprawdę subtelna. Raz jeszcze napiszę, że daleko powyżej oczekiwań, bo spodziewałem się najwyżej dobrej średniej, a to było zdecydowanie lepsze. Gdybym coś takiego od progu w salonie audio usłyszał, pomyślałbym, że dobrze się tam znają na rzeczy.

Podsumowanie

McIntosh_MHA_100_003_HiFi Philosophy   Czteroskałdnikowe urządzenie McIntosha, nazwane przez producenta nieco myląco słuchawkowym wzmacniaczem, ma trzy składniki najwyższej jakości i jeden bardzo dobrej. Najmniej popisowy jest DAC, choć może za dużo od niego oczekiwałem. Ze słuchawkami AKG i Sennheisera spisał się bardzo dobrze, ale nie na tyle znakomicie, by zapewnić sygnał klasy umożliwiającej odnaleźć się słuchawkowemu wzmacniaczowi w każdych słuchawkowych okolicznościach. Z Fostexami TH-900 i Audeze LCD-3 poziom odtwórczy był jedynie zadowalający. Sam wzmacniacz i towarzyszący mu przedwzmacniacz są jednak bardzo wysokiej, high-endowej nawet próby, bo w towarzystwie bardzo wysokiej klasy odtwarzacza walczyły jak równy z równym ze wzmacniaczem słuchawkowym wyjątkowo wysoko przeze mnie ocenianym, samym Trilogy 933. On był odpowiedniejszy dla większości słuchawek o niższej impedancji, a McIntosh dla tych o wyższej, chociaż to z mającymi niespecjalnie wysoką, 110-ohmową oporność, Audeze LCD-3 podobał mi się najbardziej. Za mało najwyraźniej oczekiwałem z kolei od wzmacniacza głośnikowego, który te oczekiwania zdecydowanie przerósł. Traktowałem go raczej jako dodatek, mający umożliwić komuś, kto wydał osiemnaście tysięcy na nominalnie słuchawkowy wzmacniacz, słuchanie słuchawek pokroju AKG K1000 i HiFiMAN HE-6, a także głośników biurkowych. W ostateczności nawet salonowych podłogówek, gdyby zaistniała taka potrzeba, ale na zasadzie takiego po prostu słuchania aby tylko znośnie to grało. Tymczasem wzmacniacz głośnikowy wcale nie jest dodatkiem, choć podejrzewam, że samemu producentowi udał się ponad spodziewanie. Lecz może McIntosh ma już tak dobrze konstruowanie wzmacniaczy opanowane, że za co by się nie chwycił i czego nie użył, rezultat będzie świetny. Tego nie wiem, nie mam wystarczających doświadczeń z tą marką, ale że kolumny grają z tym MHA100 pierwsza klasa, pozostaje niezbitym faktem. Tak więc sumaryczna ocena jest bardzo wysoka, a gdyby tak jeszcze poprawić kość DAC, satysfakcja byłaby zupełna. To zapewne niebawem nastąpi. Tak podejrzewam.

 

W punktach

Zalety

  • Wyjątkowa funkcjonalność.
  • Wszystkie składniki na wysokim poziomie.
  • Trzy z czterech high-endowe.
  • Wzmacniacz słuchawkowy równorzędny z konstrukcjami tranzystorowymi najwyższej klasy.
  • Bogate, wyjątkowo głębokie brzmienie.
  • Łączące cechy amerykańskiego stylu, czyli właśnie głębię, wypełnienie i basową potęgę, ze szkołą europejską, stawiającą na realizm.
  • Subtelność i rozmach.
  • Precyzja i niuans.
  • Wydatny światłocień.
  • Głęboko oddana nastrojowość, nawet u słuchawek z natury dość uczuciowo obojętnych.
  • Trzystopniowe dostrojenie impedancyjne o bardzo odczuwalnym działaniu.
  • Rewelacyjny bass-buster.
  • Dopasowanie do wielkości głośników.
  • Duża moc na wyjściu słuchawkowym i nieograniczona jak na słuchawki na odczepach głośnikowych.
  • W efekcie można napędzić każde słuchawki poza elektrostatycznymi i każde głośniki.
  • Te ostatnie w sposób nadspodziewanie udany, nawet w odniesieniu do trójdrożnych.
  • Dedykowane słuchawki samego McIntosha.
  • Komplet wejść cyfrowych.
  • Analogowe wejścia symetryczne i niesymetryczne.
  • Wyjście analogowe z DAC na zewnętrzny przedwzmacniacz.
  • Łatwa obsługa.
  • Zgrabny pilot.
  • Popisowy wygląd.
  • Najwyższej klasy surowce.
  • Precyzyjny montaż.
  • Made in USA.
  • Polski dystrybutor.
  • Wielka renoma marki.

 

Wady i zastrzeżenia

  • Lepszy DAC z obsługą DSD dałby całościową perfekcję.
  • Wyższej jakości brzmienie ze słuchawkami o wysokiej impedancji, chociaż nie jest to bezwyjątkowa reguła.

 Sprzęt do testu dostarczyła firma: 

logo

 

 

Strona producenta:

mcintosh logo

 

 

 

 

Dane techniczne:

  • Moc na wyjściu słuchawkowym: NORMAL – 250 mW; HIGH – 1 W.
  • Impedancja wyjściowa:: 8-40 Ω; 40-150 Ω; 150-600 Ω.
  • Moc wyjścia głośnikowego: 50 W/8 Ω.
  • Pasmo przenoszenia: 12 Hz – 100 kHz (+- 3 dB).
  • THD: 0.005%
  • Maximum input signal (unbalanced): 8V
  • Maximum input signal (balanced): 16V
  • Stosunek szumu do sygnału : 105dB
  • Impedancja wejściowa: (balanced / unbalanced) : 25K / 25K
  • Wejścia cyfrowe: AES-EBU, S / PDIF, TOSLINK 24-bit 192 kHz, USB, 32-bit 192 kHz .
  • Wejścia analogowe: 1 x RCA; 1 x XLR.
  • Wyjście słuchawkowe: 1 of 6.35 mm
  • Wyjście analogowe: 1 x RCA.
  • Bass-buster: + 12.5 dB (w krokach po 2.5 dB dla poziomu 40 Hz).
  • Wymiary: 141 x 292 x 457 mm.
  • Waga: 12 kg.
  • Cena 18 800 PLN.

 

System:

  • Źródła: PC, Accuphase DP-700.
  • Wzmacniacze słuchawkowe: McIntosh MHA100, Trilogy 933.
  • Słuchawki: AKG K712, AKG K1000 (kabel Entreq Atlantis), Audeze LCD-3, Fostex TH-900, Sennheiser HD 650 (kabel Ear Stream), Sennheiser HD 800 (kabel FAW Noir Hybrid).
  • Kabel USB: Tellurium Q Blue.
  • Interkonekty analogowe: CrystalCable Absolute Dream (RCA), Tellurium Q Black Diamond (XLR).
  • Głośniki: KEF LS50 Anniversary, Spendor S7.
  • Kable głośnikowe: CrystalCable Reference, Entreq Discover.
  • Kondycjoner: Entreq Powerus Gemini.
Pokaż artykuł z podziałem na strony

18 komentarzy w “Recenzja: McIntosh MHA100

  1. gabler pisze:

    Ten wzmacniacz jest zjawiskowy ,magia z niego emanuje,słuchałem ostatnio w salonie Maca Ma 6300,grał bardzo fajnie,100 też mieli ale brakło czasu posłuchać…,ciekawe jak napędza kolumny w porównaniu do 6300,można by nim za jednym zamachem rozwiązać 3 potrzeby

  2. emero pisze:

    „I znów lądujemy w objęciach słuchawek o wyższej impedancji, ale nie tak wysokiej jak u 600-ohmowych HD 650, tylko bardzie w pół drogi, czyli u 300-ohmowych HD 800. ”

    HD650 są 300-ohmowe

    1. Piotr Ryka pisze:

      Te z obecnej produkcji tak, i dlatego grają nieco inaczej. Ale ja mam bardzo stare, z pierwszego roku produkcji, 600-ohmowe.

  3. gabler pisze:

    jako sam wzmak do kolumn z jakim innym można go przyrównać,cenowo, czy podłogówki 2 drogi pociągnie

    1. Piotr Ryka pisze:

      Jak pociągnął 2,5 drożne Spendory, to 2 drożne na pewno pociągnie. Jakościowo go nie porównywałem bezpośrednio, tak więc niechętnie robię odniesienia, ale powiedziałbym, że jest troszkę słabszy niż Hegel H80, czyli naprawdę bardzo dobry. A może słabszy nie jest? Nie będę zgadywał.

  4. Roland pisze:

    szkoda ze brakuje do kompletu jak gra z k812

    1. Piotr Ryka pisze:

      Te K812 zapadły w pamięć. Coś się wymyśli. 🙂

  5. Sławek pisze:

    Co do brzmienia z komputerem – jakim programem był Maczek odsłuchiwany i na jakich sterownikach? Czasem się może zdarzyć, że firmowe sterowniki jeszcze nie są wydobyć z DACa pełnego potencjału. Sprawdziłem na własnych uszach – sterownik do Audio-gd daje dźwięk mocniejszy basowo i gęstszy, a nowy JPlay 6 beta bardziej przestrzenny i przejrzysty (jak trzeba to łupnie basem zjawiskowo), ale ogólnie lepszy o klasę…

    1. Piotr Ryka pisze:

      Odsłuchiwałem, jak zawsze ostatnio, na Windows Playerze i z niego pochodzą opisy. Na JPlay gra to oczywiście lepiej, ale chciałem żeby było jak najbardziej zwyczajnie. Niedawno miałem gości, którzy bardzo się zdziwili jak potrafi grać w ten sposób wzmacniacz Sugdena z przetwornikiem Myteka, a także sam Mytek Manhattan.

  6. gość44 pisze:

    Pytanie może trochę dziwne, ale .. czy ten wzmacniacz (słuchawkowy?) mocno się grzeje podczas pracy?

    1. Piotr Ryka pisze:

      Dlaczego dziwne? To czasami jest bardzo ważne z uwagi na lokalizację, albo chęć postawienia na nim słuchawkowego stojaka. Nie grzeje się prawie wcale.

  7. Bartek pisze:

    Zeby jeszcze ta cena byla nizsza tak powiedzmy o 6 tys to mozna by brac bez zastanowienia.
    Niestety z tego co slyszalem Macintosh nie pozwala na jakies znaczace obnizki u dystrybutorów. Z drugiej strony ich wyroby trzymaja dobra cene na rynku wtórnym.
    ….No nic, poczytac zawsze mozna 🙂

  8. Nina pisze:

    Pan Piotr nadal nie wie czym w muzyce jest zmiana (zawyżanie) tonacji. A zawyżanie tonacji przez urządzenie (z punktu akustyki i muzyki) to odstrojenie częstotliwości wzorcowej w górę skutkiem przechodzenia sygnału przez urządzenie… Rzecz niedopuszczalna aby tej klasy sprzęt zmieniał częstotliwość wzorcową na wyjściu. Ciągle mam wrażenie, że nie o zmianę (zawyżanie) tonacji Panu Piotrowi chodzi. Może balans tonalny, całościowa barwa, tembr, koloryt urządzenia itd. Na litość boską tylko nie zmiana tonacji.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Ale przecież mówiłem, że to audiofilska gwara i proponowałem poprawniejszą definicję, której się nie doczekałem. Więc może jeszcze raz: jeżeli Maria Callas za pośrednictwem jednego odtwarzacza śpiewa z tej samej płyty wyższym głosem niż z drugiego, to jak to nazwiemy?

    2. Alex pisze:

      Również nie wiem czym różni się „odstrojenie częstotliwości wzorcowej w górę” od podniesionego balansu tonalnego czy stwierdzenia, że urządzenie gra jasno. Proszę o wyjaśnienie.

      1. Maciej pisze:

        Czy jeśli hipotetycznie przyjmiemy że zakres głosu danej osoby mieści się w paśmie 400Hz-4kHz i mamy dwa urządzenia z których każde z nich akcentuje inne pasmo – bo urządzenia audiofilskie z tego słyną, że kładą na coś nacisk i to pozwala im mieć różne grupy odbiorców. To jeśli urządzenie A eksponuje (podnosi o dB lub ich ułamki) przedział 400-1000Hz a urządzenia B 3000Hz-4000Hz, to czy urządzenie B nie gra wyżej ludzkiego głosu? Przecież do naszych uszu dociera więcej wysokich częstotliwości – to głos brzmi wyżej.

  9. Endriuu pisze:

    Czy jest sens kupować ten wzmacniacz słuchawkowy, gdy ja będę sporadycznie słuchać na słuchawkach tylko głośnikach? Wymiary i ten styl do mnie przemawia.
    Proszę o odp.

    1. PIotr Ryka pisze:

      Moim zdaniem nie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy