Odsłuch
Słuchajcie a usłyszycie, nie słuchajcie a oberwiecie. Tak w życiu zazwyczaj bywa, aczkolwiek czasem nie. Życie jednak odłóżmy chwilowo na bok i skupmy się na jednym kablu. Do odsłuchu użyty został tor z odtwarzacza Ayon HF Edition i moimi wzmacniaczami oraz kolumny Audioform 304. Porównywane kable wpinane były do listwy Power Base Hi End a następnie kolejno podpinane do przedwzmacniacza Twin-Head i słuchane przez pół godziny na tym samym repertuarze oraz dodatkowo porównywane 1:1 wyrywkowo na kilkunastosekundowych próbkach. W ten sposób skonfrontowano z recenzowanym dwa przewody z dawnego testu zbiorczego: Acoustic Zen Gargantua II i Harmonix X-DC350M2R.
Acrolink MEXCEL 7N-PC9700 vs Acoustic Zen Gargantua II
Kultowy, obecny na rynku od dawna i mający już drugą wersję przewód amerykańskiego Acoustic Zena okazał się od nowego flagowego Acrolinka chłodniejszy i mniej zaangażowany.
W tym miejscu konieczny jest passus o źródle. Test zbiorczy rozgrywał się pod dyktando odtwarzacza Accuphase DP-700, mającego charakterystykę nieco odmienną niż użyty teraz Ayon. Cieplejszą, bardziej nasączającą pigmentem barwy, bardziej skupioną na wypełnianiu i dodawaniu minimalnej słodkości, a mniej na obrazowaniu trzeciego wymiaru. Zwłaszcza to pierwsze, czyli ciepło, było na rękę amerykańskiemu kablowi. W połączeniu z Accuphase idealnie trafiał w temperaturę, czemu dałem entuzjastyczny wyraz, ogromnie tę sytuację chwaląc. Natomiast z Ayonem okazał się wciąż ciepły, ale wyczuwalnie chłodniejszy. Nie chłodny czy obojętny, nic z rzeczy urągających realiom, ale taki już z lekka zobojętniający, dystansujący słuchacza od emocji. W grę weszła jeszcze jedna zmiana: w przedwzmacniaczu Twin-Head na miejsce lamp KT-66 zjawiły się 350B. To dodatkowo potęgowało różnice względem stanu przy Accuphase, bowiem te lampy działają dokładnie tak samo jak flagowy odtwarzacz Ayona – wzmagają obecność trzeciego wymiaru w zamian za lekkie ostudzenie klimatu. Zatem dwa jednakowe grzyby do brzmieniowego barszczu i to już wystarczyło, by żywy i ciepły Gargantua stał się bardziej umiarkowany i z lekka zdystansowany.
Ale nie wszystko przeciw niemu. W rekompensacie czerpał z tego trzeciego wymiaru i czerpał znakomicie. Wielkie sceny pokazywały się raz za razem i popisowa na nich stereofonia, wyjątkowo dobrze wiążąca kanały. A przy tym pokazowa separacja źródeł, doskonałe także widzenie dali i przede wszystkim rozmach – wielkie spektakle, bas gigant, strzeliste a nigdy męczące soprany. Do tego głosy artystów brane z życia, tyle że jakby słuchane z lekkiego oddalenia i przez to w klimacie trzeźwej naturalności – żadnej przesady, emocjonalnych podrygów, wzmożonej grasejacji. Wszystko ciepłe, ale tak bardziej ciepławe aniżeli gorące i z lekka stonowane, a przy tym urodziwe – rozmiarem i trójwymiarowością nawet imponujące. Mieszanka wielkich teatrów z naturalnością głosową i świetnym formowaniem dźwięku. Dominujące natlenienie i gładkość z akcentami chropawości oraz pogłosu. Ten pogłos jednak troszkę za chłodny, a przez to nieznacznie obcy. Ale w zamian dużo powietrza, dogłębna transparentność, ciemne i dobrze nasycone brzmienie z tendencją do neutralności wprawdzie, ale realizmem przekonujące i można rzec pomnikowe. Wszystkiego słuchało się znakomicie, zarówno dobrych jak słabych nagrań, zarówno muzyki poważnej jak rocka, a jedyna sprawa in minus to nieco za słaba modulacja głosów. Bo te (głównie operowe soprany) sprawiały wrażenie, jakby słuchane były z trochę dalsza i brzmiały bardziej jednolicie; cały czas równo, bez wydatnego falowania, nie były do końca przekonujące. Ładnie kreślące realizm tą swoją jednolitością wyrazu i jednoczesnym bogactwem tonalnym, wszakże bez tego ważnego składnika – bez dobrze słyszalnego trylu. I w efekcie za płaskie modulacyjnie, za mało czarujące.
Przeszedłem na Acrolinka. Powinienem wprawdzie odczekać, dać mu się trochę rozegrać, ale to nie było konieczne. Z miejsca dała się zauważyć wyższa temperatura brzmienia, mocniej przywołująca żywych ludzi, a przede wszystkim ich do słuchacza zbliżająca. Wraz z tym więcej emocji, bezpośredniego kontaktu, głosy bardziej podekscytowane, bliskie, gardłowe. Wciąż znakomicie gładko – nawet gładziej – ale akcent na chropowatości kładziony trochę wyraźniej. Więc lepsza różnorodność już choćby tylko z tego, ale nie tylko. Bo właśnie ta zagubiona modulacja, o którą się martwiłem, że Ayon pospołu z 350B ją zjedli, pojawiła się z całym przepychem i obawy precz poszły.
Głosy rozfalowały się, ociepliły i stały ekstatyczne. Prąd płyną przez nie bardziej elektryczny i mimo większej gładzi bardziej się stały podniecone. Nie postrzępione na krawędziach – tego nie było ani trochę – ale wszystko co dźwięczne bardziej się rozdzwoniło; spółgłoski dźwięczne stały dźwięczniejsze, a szczelinowe bardziej szumiące. Więc z jednej strony większa gładkość, a z drugiej podekscytowanie – i wszystko to pośród ogólnie cieplejszego nastroju i większej elegancji.
Elegancja, a dokładniej jej przyrost, to druga rzecz usłyszana od razu. Dźwięki zaczęły być wypowiadane dokładniej, końcówki stały się wyraźniejsze. Nie rozpływały się w powietrzu zanim wybrzmiały do końca, tylko klasycznie malarskim stylem kształty ich stały się krąglejsze i bardziej jednoznaczne na obrysach. Zanikła wszelka impresyjność, zniknęły niedopowiedzenia. Forma bardziej zebrała się w sobie i wypełniła dokładniej obrys. W wymiarze nastrojowości biegło to trzema ścieżkami: ciepło wzmagało pogodę ducha, bogactwo satysfakcję, a większa dokładność wypowiedzi spokój. Wrażenie, że z tym kablem jest lepiej, zjawiło się od razu i jednocześnie się zdziwiłem, że tak ceniony Gargantua komuś w ogóle ustępuje. Zapewne po przejściu na Accuphase i ewentualnie dodatkowym powrocie do KT-66 (ich brzmienie ciemniejsze, bardziej nasycone, cieplejsze i nie tak przestrzenne), amerykański kabel odrobiłby straty, ale to tylko gdybanie. Trzeba pisać jak było, a było właśnie tak. Soprany zjawiły się nie tylko lepiej modulowane ale i lepiej wypełnione, a pogłos stał wyraźnie cieplejszy – już tylko ludzki a nie obcy. Ciepło i elegancja jeszcze lepiej współgrały ze słabszymi nagraniami, a modulacja i bogactwo wzmagały jakość dobrych. Muzyka się przybliżyła, stała bezpośrednio odczuwana, a nie widziana z oddalenia. Przede wszystkim jednak humanistyczny teraz wymiar pogłosu i znacznie lepsza modulacja czyniły wespół z lepszą artykulacją różnicę; że jakby chleb jeszcze ciepły, a nie wystygły, czerstwawy. Są jednak zwolennicy widzenia muzyki z dalsza i wielkich, niekoniecznie przyjaznych wędrowcom obszarów – i dla nich większa przestrzeń, niższa temperatura oraz śladowy akcent obcości mogłyby być bardziej pożądane.
Sam nie czułem się częścią tej grupy, niemniej przestrzenna uroda dźwięku z amerykańskim kablem pozostawała bezsporna. Większe też wyważenie emocjonalne – łatwość przechodzenia od radości do smutku, podczas gdy Acrolink wyraźnie optował za radośniejszym brzmieniem i bliższym, bardziej namacalnym. To oczywiście po odjęciu mu lampowego wzmocnienia mogłoby się szybko zmienić, ale znów muszę siebie upomnieć, by nie pisać o domniemaniach. Skądinąd jednak słyszałem z nim nie u siebie najnowszą integrę Accuphase i grała jak wzmacniacz lampowy. I jeszcze jedna cecha – Acrolink operował mniejszymi przestrzeniami, ale stwarzał klimat większej tajemniczości. Przybliżał dalekie plany, równie dobrze jak Gargantua je obrazując, natomiast większą głębią dźwięków i bardziej smolistymi czerniami dawał odczucie nieodgadnioności i mroku. Z kolei Gargantua chłodniejszym dźwiękiem i obcością rozlaną na większy obszar dawał silniejsze poczucie grozy i dostojeństwa. Wysoce więc inne brzmienia, czym innym imponujące.