O sensie i rozterkach audiofilizmu

Sens_Audiofilizmu_18   Pisać, wydawać by się mogło, nie za bardzo jest o czym: Audiofilizm, podobnie jak nieco sztucznie oddzielana od niego melomania, to sposoby poszukiwania i odnajdywania życiowych przyjemności, takie same jak kinomania, czytelnictwo, wędkarstwo albo turystyka. Na pewne charakterystyczne aspekty oczywiście i w tym przypadku można zwracać uwagę, na przykład na fakt, że słuchanie muzyki to bardzo pasywna forma spędzania czasu. Nie wyrabia mięśni jak gra w piłkę czy wioślarstwo, nie zwiększa pojemności życiowej płuc jak alpinizm, nie uczy majstrowania przy samochodach jak hobby motoryzacyjne, też nie poszerza wiedzy w sensie praktycznym, światopoglądowym, ani filozoficznym, a w każdym razie nie musi tak się dziać, bo słuchać muzyki można bez wnikania w jej naturę, historię i inspiracje artystyczne.  Na tej kanwie na obronę audiofilizmu względem często stawianej od niego wyżej melomanii można powiedzieć przynajmniej tyle, że jego adepci zdobywają w miarę rozwijania swojego hobby pewną wiedzę o konstruowaniu aparatury audio, co korzystnie odróżnia ich z praktycznego punktu widzenia od czystych melomanów, reprezentujących nagi hedonizm, poparty co najwyżej pewną wiedzą muzyczną i rozeznaniem odnośnie jakości poszczególnych interpretacji oraz nagrań.

Wszystko to ma rzecz jasna wymiar głęboko względny, bo melomani często sami są muzykami albo muzykologami, a audiofile inżynierami bądź akustykami, tak więc reprezentują odłamy teoretycznej i praktycznej wiedzy związanej z muzyką zarówno od strony wykonawczej jak i technicznej oraz związane z nimi umiejętności w stopniu nieraz bardzo zaawansowanym, dalece przekraczając zakres w jakim zwykliśmy widzieć zainteresowania hobbystyczne. A niezależnie od tego audiofilizm i melomania w praktyce się przenikają, ich adepci to bardzo często te same osoby.

Antyaudiofilska krucjata

Sens_Audiofilizmu_5

Wilson Audio Alexandria XLF

   Po co to wszystko piszę? Właściwie nie byłoby takiej potrzeby, są to wszak konstatacje banalne, jednakże ku mojemu niekłamanemu zdumieniu na kilku istniejących forach o tematyce audiofilskiej uformowały się grupki nawiedzonych mędrców, usiłujących lansować rzekomo nader uczone hasło, w myśl którego audiofilizm to przejaw aberracji psychicznej, polegającej na słuchaniu sprzętu w miejsce słuchania muzyki z towarzyszeniem maniackiej wręcz skłonności do wyrzucania pieniędzy, skutkiem niepohamowanej dążności do kupowania coraz droższej aparatury.

Mędrcy owi wywody swe opierają na dwóch przesłankach, a ponieważ mądrość ich nie sięga zbyt daleko, pierwsza z nich jest jednocześnie konkluzją przed chwilą napisaną. Brzmi ona:

– Audiofile słuchają sprzętu zamiast muzyki.

Skąd taka konstatacja, jakie na to dowody? Dowód jest jeden – audiofile o sprzęcie rozmawiają. A skoro rozmawiają, to o nic innego nie może im chodzić i całe to rzekome słuchanie muzyki jest w ich przypadku tak naprawdę przykrywką dla faktycznej pasji, jaką jest pożeranie wzrokiem zamiast słuchem audiofilskich zabawek, plus rozprawianie o nich przy każdej nadarzającej się sposobności.

Sens_Audiofilizmu_19

Transrotor Artus

Zauważmy, iż ten rodzaj argumentacji jest analogiczny z dowodzeniem, że bibliofile nie czytają książek, entuzjaści kolarstwa nie jeżdżą na rowerach, a szerzej patrząc fani sportu sami żadnego sportu nie uprawiają, ponieważ o książkach, rowerach i sporcie rozmawiają i lubią to robić. Logika takiego wywodu jest dziecinnie naiwna, kompletnie nie biorąca pod uwagę złożoności świata. – Jedni o swoich zainteresowaniach faktycznie rozmawiać lubią, ale inni nie mają tego w zwyczaju. – Jedni rzeczywiście pasjonują się poprawkami sprzętowymi, a inni, odnalazłszy odpowiadające im brzmienie, podchodzą do sprawy jego dalszego doskonalenia z rezerwą, dokonując zmian sporadycznie i wyłącznie w oparciu o wcześniejsze rozeznanie. Jedni i drudzy, wbrew sugestiom naszych mędrców, niewątpliwie słuchają muzyki, choć forma jej postrzegania i sposób rozkładania akcentów emocjonalnych mogą być w zależności od stopnia zaangażowania w zabawy sprzętowe odmienne. Jakie ma to jednak znaczenie i co komu do tego? Czymże jest sama percepcja muzyki, że należy ją stawiać wyżej od pasji poszukiwania lepszego brzmienia w oparciu o kombinacje sprzętowe?

Pisałem już o tym przy okazji testów ABX: Mój ojciec jako nastolatek grał w orkiestrze symfonicznej, a w wieku dojrzałym, można rzec, muzykę zwalczał. Uważał ją za marnotrawstwo czasu i swoisty narkotyk, odwodzący ludzi od myślenia i spychający ich człowieczeństwo w stany dzikości. A jest w tym niewątpliwie pewna racja: Muzyka i taką formę potrafi przybierać. Może być myślową inspiracją, a może też katalizować redukcję myślenia, będąc aktywatorem stanów otępieńczych, podobnie jak narkotyki czy alkohol. Zależy od muzyki, zależy od odbiorcy. Bywa, że budzi agresję, drastycznie obniżając próg samokontroli, i wyzwalając podkorowe emocje wyciąga na wierzch pierwotną dzikość kosztem działań świadomych i przemyślanych. A nie są to wszak sytuacje pożądane z racjonalnego punktu widzenia, na który szydercy audiofilizmu nieodmiennie zwykli się powoływać. Mają oni jednak w zanadrzu jeszcze jeden argument, w dodatku dwuwarstwowy. W warstwie ekonomicznej argument ten powiada, że audiofilizm często prowadzi swoich adeptów do ruiny, skłaniając ofiarę do wydawania pieniędzy ponad faktyczny stan majątkowy. W warstwie racjonalizującej dokooptowuje do tego twierdzenie, że jest to na dokładkę zupełnie bezsensowna pogoń za mirażem, jako że sprzęty droższe wcale nie grają lepiej od tańszych, a w każdym razie nie jest to normą, w związku z czym bez wielkich ceregieli można przy odrobinie wprawy stać się właścicielem zestawu grającego zadowalająco pod każdym względem za rozsądną, umiarkowaną kwotę.

Do czego audiofilizm prowadzi i jego związki z melomanią

Sens_Audiofilizmu_13

Shape Audio Organic Harmony – jedyne $6 950 000,- …

   Odnośnie warstwy pierwszej. Argument jest o tyle trafny, że istotnie czasami tak bywa. Jednakże podążając za logiką jego wywodu należałoby poczęstować tego rodzaju ostrzeżeniami właściwie wszystkich zaczynających zdradzać zainteresowanie jakąś dziedziną, wszak zawsze może się to przerodzić w pasję, a nawet gdyby tak się nie stało, i tak z reguły pociąga to za sobą mniejsze czy większe koszty. Ale cóż, no niestety, życie bywa bolesną przygodą, najeżone jest niebezpieczeństwami, lecz mimo to wolę pasjonatów od gderających ciotek z ich życiowymi mądrościami, pełnymi porad o bezpieczeństwie i oszczędnościach. – Nie pal, nie pij, plecy prosto, myj ręce, mów dzień dobry, ucz się pilnie, jedź pomału, podnoś deskę, płać raty regularnie, czytaj instrukcję przed użyciem… Prócz tego, jak darła się Janda w „Przesłuchaniu” Bugajskiego, trzeba chodzić na wszystkie zebrania i należeć do wszystkich organizacji…

Często przywoływana bywa w tym pouczającym ciotczynym dyskursie wzmiankowana już melomania, jako rzekomo mająca stanowić koronny dowód bezsensu audiofilizmu i jednocześnie wspaniały przykład hobby rzeczywiście wartościowego, nienarażającego na duże koszty. Lecz czy faktyczne? Czyż ta stawiana za wzór melomania nie musi aby skutkować wydatkami na płyty i koncerty, w przypadku luksusowych wydań płytowych i wyjazdów na występy największych gwiazd, a najogólniej biorąc – do najsławniejszych koncertowych sal, nie oznacza przypadkiem znacznych kosztów; nawet bardzo pokaźnych w przeliczeniu na pieczywo, salceson, kalesony i inne dobra pierwszej potrzeby. Oczywiście w miejsce płyt można ściągać pirackie pliki, a na koncerty nie chodzić wcale, ale aparaturę audio też można ukraść, albo mieć byle jaką; to ten sam poziom argumentacji, pomijając niemiły fakt, że ukraść aparaturę trudniej. Szanujący się meloman nie bywający na koncertach i nie posiadający ciekawych wydań płytowych jest równie kuriozalny jak audiofil korzystający z marnego sprzętu. Dla audiofila jest przy tym pewna szansa, której melomani nie posiadają. Aparaturę audio można bowiem zrobić samemu, a wtedy satysfakcja podwójna. Ale tego już antyaudiofile nie mówią, i nie mówią też o tym, że meloman może się sam nauczyć grać na instrumencie, bo wyszłoby wówczas na jaw, że jest to nieporównanie trudniejsze niż własnoręczny montaż aparatury, nie wspominając o tym, że jest to mniej uniwersalne, ponieważ aparatura przez siebie zrobiona może odtworzyć dowolną muzykę, gdy samemu dowolnej wykonać nie sposób. Wyszłaby przy tej okazji na jaw także rzecz jeszcze gorsza, mianowicie ceny instrumentów muzycznych. Tak się bowiem paskudnie składa, że fortepian Steinwaya kosztuje ćwierć miliona dolarów. Trochę drewna, trochę stalowych drutów, żeliwna rama, małe młoteczki owinięte wojłokiem – i tak skandalicznych pieniędzy żądają: – Jej-jej-jej! Istna granda! Rabunek w biały dzień!

Bez wątpienia w całym tym antyaudiofilskim zacietrzewieniu najważniejszy jest właśnie ów koronny motyw drożyzny, rzekomo nieadekwatnych kosztów względem oferowanych przeżyć. No bo przecież, no wszak… Jako że motyw ten jest kluczowy i zarazem złożony, musimy przerobić go w punktach.

Drożyzna pożądliwość i zawiść

Sens_Audiofilizmu_17

Skromne wyroby MBL’a

   Zacznijmy od kwestii cen, a te faktycznie bywają szalone. Najlepsze głośniki MBL’a kosztują osiemset tysięcy, a piramidalny, czteroczęściowy odtwarzacz dCS tylko niewiele mniej. Na ostatnim Audio Show słuchałem zestawu wycenionego na ponad dwa miliony, takich za setki tysięcy mijałem po drodze mnóstwo. A zatem? Więc? Azaliż?

Ano tak, nie da się ukryć: jest na świecie kilka, a może i kilkadziesiąt milionów ludzi bardzo zamożnych, i lubią oni posiadać rzeczy to ich bogactwo adorujące, podkreślające jego wagę i prestiż. To dla nich zespół pięćdziesięciu (pięćdziesięciu!) inżynierów biura projektowego koncernu VW przez siedem lat (siedem lat!) projektował sprzęgło i skrzynię biegów, dzięki którym tysiąckonny silnik Bugatti Veyron może obsługiwać nawet staruszka. Bo czemuż starsza pani nie miałaby się zabawić, nie wyrwać na sportowy bolid młodzieńca? Rynek konsumencki zalany jest towarami luksusowymi, koszt wytworzenia których i wartość użytkowa są całkowicie oderwane od tej tak zwanej normalności. Damskie torebki ocierają się z cenami o milion złotych, zegarki mogą kosztować i kilkadziesiąt milionów, jachty pełnomorskie i co cenniejsze dzieła sztuki liczone są w milionów setkach, a luksusowe rezydencje w miliardach. I wszystko to jest chore, odzwierciedlające stan głębokiej społecznej nierównowagi i nieadekwatności zarobków do ponoszonych nakładów pracy. Tyle tylko, że mówienie, iż audiofilskie zabawki są tutaj jakimś wyjątkiem, a ich istnienie boską obrazą, jest stawianiem wozu przed koniem. Potwornie droga aparatura audio jest pochodną nierównowagi społecznej i zaburzonej formy postępu technicznego, a nie jakimś faktem oderwanym, odosobnionym wynaturzeniem. Jej odpowiedzialność za rujnowanie niewinnych duszyczek jest przy tym dokładnie ta sama co torebek, eleganckich zegarków, jachtów i zamorskich wojaży. Zwykli ludzie marzą o rzeczach stworzonych z myślą o ludziach niezwykłych – tych nieprzeciętnie zamożnych, i jest to czymś zwyczajnym, a dokładniej jest to zwyczajnie bolesne. Ale taki już mamy świat, rozpoczynanie naprawy którego od krytyki drogich audiofilskich zabawek świadczy o niedojrzałości adeptów takiego krytycyzmu. Poprawę świata należy zaczynać w zupełnie innym miejscu i jest to temat na inną dyskusję.

Sens_Audiofilizmu_1

Dynaudio Arbiter

Zarazem rzeczywiście trzeba mieć na uwadze podstępność jaka czai się w każdej pasji i każdej pożądliwości. Wszelkie kolekcjonowanie i każdy konik noszą zalążek szaleństwa – ziarenko dążności niepowstrzymanej, pragnień nierealizowalnych. Taka już jest ludzka natura, a nie jest to przypadłość dotykająca wyłącznie ubogich marzących o luksusie: bogacze także popadają w ruinę skutkiem niepohamowanej pożądliwości – i dzieje się tak nawet częściej, ponieważ zgodnie z podstawową regułą ekonomii pożądliwość przyrasta wykładniczo wraz z wzrostem stanu posiadania.

Trzeba jednocześnie zaznaczyć, iż na niwie pożądliwości audiofilizm odznacza się szczególną podstępnością, ponieważ audiofilskie oprzyrządowanie jest wieloskładnikowe, a każdy z tych składników osobno woła o poprawę, zwielokrotniając ciąg pożądań. Co gorsza, katalogi firm są układane w dopasowane do tej pożądliwości szeregi jakościowe, wystarczy tylko sięgać. A potem na audiofilskich forach stykają się osoby reprezentujące którąś składankę pożądań i realizacji; trudno się dziwić, że towarzyszy temu także zawiść i chęć dokuczenia najbardziej spełnionym, najlepiej poprzez zasugerowanie im, że w istocie kupili tandetę, wyrzucili pieniądze w błoto. Lecz czy faktycznie?

Co dostajemy za nasze pieniądze?

Sens_Audiofilizmu_21

Metronome Technologies Kalista Ultimate SE

   Zastanówmy się teraz, co za te wysokie ceny w przypadku wyrobów audiofilskich otrzymujemy w warstwie użytkowej, a nie samego prestiżu.

Z tym, jak ze wszystkim, bywa różnie. A jednocześnie bardzo trudno rzecz miarodajnie ocenić, na co składają się dwa czynniki wartościowania: wygląd i brzmienie.

Odnośnie wyglądu, kwestia pozostaje dalece subiektywna.

Gusta estetyczne bywają różne, a ponadindywidualne odczucie piękna niekoniecznie musi dochodzić w nich do głosu. Jednemu kształt kolumn Avalon Isis będzie kojarzył się z trumną, komu innemu z zakonnicą, jeszcze kto inny znajdzie go estetycznie wysmakowanym, spełniającym jego oczekiwania. Jedni lubią kształty moderne, inni wolą klasyczne. Jednym odpowiada spokojna kolorystyka, innych kusi jaskrawość i przepych. Co tam komu pasuje, co tam kto sobie woli… I próżno pouczać, że prawdziwa elegancja powinna być dyskretna, skoro sama angielska królowa zasiada na tronie w szatach świecących jak zwariowana choinka. Ludzie lubią się pysznić i lubią ściągać na siebie czymkolwiek uwagę – tacy już są, niewielu wśród nas Sokratesów. Ze smutkiem należy przy tym odnotować, że linia oddzielająca wyroby ładne i dobre surowcowo od tandety przesuwa się nieustannie w stronę coraz to wyższych cen, co tyczy całego rynku i wszystkich dóbr: wystarczy spróbować kupić ładny kubek, żeby się o tym przekonać. Coraz trudniej wejść w posiadanie czegoś ładnego za niewielkie pieniądze, z dnia na dzień coraz trudniej. Jednocześnie ze wszystkich stron zalewa nas brzydota: materialna, uczuciowa, intelektualna i artystyczna. Trudno wierzyć, że to przypadek. Niewątpliwie działa na tym polu wiele czynników, w tym jednym z dominujących chęć pozbawienia ludzi ubogich sposobności do obcowania z pięknem, albo chociaż ładnością, stającymi się (pomijając architekturę monumentalną i krajobrazy) wyłącznymi atrybutami bogactwa. W głębszej warstwie zjawia się osiągana takim sposobem presja na godzenie się z losem: ludziom otoczonym od dzieciństwa brzydotą łatwiej zaakceptować obecność jej w każdej formie. Mimowolnie staje się ona ich środowiskiem; czymś zwyczajnym, składnikiem otoczenia, a poprzez to zarówno brzydota postępowania wobec nich, jak i brzydota ich własnego życia, stają się normą, przeciwko której nie warto się buntować.
Można by wprawdzie próbować skwitować rzecz mniej podejrzliwie i zawile, powiadając, że może mamy po prostu coraz słabszych projektantów, kreatorów, modystów i artystów, nie potrafiących tworzyć piękna. Można by, gdyby pominąć kwestię – skąd się to bierze, że mamy słabszych? Poza tym to nieprawda, piękne rzeczy i teraz powstają. Są, istnieją, a jedynie ich ceny poszybowały, wyszły z orbity zwykłego życia. Tak, wiem – bywają wyjątki, można podawać przykłady. Ale nie o wyjątki idzie, tylko trend i regułę. Wyjdźcie na ulicę i rozejrzyjcie się. Co widzicie? Dokoła paraduje tłum łachmaniarzy. Dlaczego? Bo na brzydkie, fornalskie ubrania zapanowała moda? Owszem, zapanowała, ale jest częścią planu: moda dla zwykłych ludzi ma się fundować na brzydocie. Dlatego porządne buty i ładne stroje są dla nich o wiele za drogie i występują teraz wyłącznie w sklepach z drogim obuwiem i odzieniem. Za zwykłe, ale markowe jeansy z lichej bawełny trzeba zapłacić ponad pięćset złotych (już drogo), za te z mięsistej i porządnie ufarbowanej od uznanego domu mody solidnie ponad tysiąc, ponad dwa, ponad trzy…

Sens_Audiofilizmu_11

MBL CD Transport 1621A

Odnośnie drugiego czynnika – najistotniejszej warstwy brzmieniowej, kontrowersje są bez wątpienia jeszcze zacieklejsze.

Punktem ich wyjścia była onegdaj absurdalna teza, w myśl której wszystkie wzmacniacze i odtwarzacze, o ile tylko poprawnie je zaprojektowano i zbudowano, grać będą identycznie, ponieważ wszelkie różnice kryją się wyłącznie w głośnikach lub słuchawkach. Na domiar różnice te nigdy nie są zdaniem ojców założycieli antyaudiofilizmu jakieś szczególnie dramatyczne, gdyż nawet najdroższe kolumny korzystają z przeciętnych głośników, a różnice pomiędzy przetwornikami słuchawek też nie są diametralne, o ile przeglądać będziemy rynek poczynając od przeciętnego poziomu jakościowego, a nie zupełnej tandety.

Na tego rodzaju dictum można rzetelnie odpowiedzieć wyłącznie w oparciu o doświadczenia własne. W moim przypadku te doświadczenia są dwojakie. Po pierwsze muszę przyznać, że rzeczywiście zdarza się, iż sprzęt tańszy, a nawet dużo tańszy, gra lepiej od droższego. Tańsze o połowę słuchawki Stax SR-507 grają lepiej, a już na pewno nie gorzej, od Ultrasone E10, a głośniki Bodnar Audio „Sunglass”, czy Ancient Audio „Holography” bez trudu dystansują wiele dużo droższych konstrukcji. Tego rodzaju przypadki nie zmienią jednak faktu, że najdroższe słuchawki w historii i super drogie kolumny MBL’a potrafią grać jeszcze lepiej. Jednocześnie twierdzenie, że różnice brzmieniowe dotyczą samych głośników i słuchawek pozostaje wierutną bzdurą: dystans pomiędzy groszowym odtwarzaczem a przedstawicielem odtwarzaczowej elity będzie z reguły duży. Lecz różnica cenowa wyniesie wielo-set-krotność: tani odtwarzacz kupisz za tysiąc złotych, najdroższe kosztują setki tysięcy.

Ktoś krzyknie:

– Co za nonsens!

I będzie miał w tym rację, tylko że chcąc to zmienić, trzeba by najpierw zmniejszyć nierówności społeczne, jako że ta szalona różnica jest przede wszystkim ich odbiciem, a nie jakości brzmienia.

Młodzi i starzy, bogaci i biedni

Sens_Audiofilizmu_22

Accuphase DP-900/DC-901…

   Gdyby świata nie zaludniali ubodzy i bogacze, nie byłoby tandetnych odtwarzaczy za tysiąc złotych, których nikt by nie potrzebował, a i tych bardzo drogich byłoby dużo mniej, ponieważ bieda i bogactwo są z grubsza grą o sumie zerowej, a w każdym razie tak się dzieje w społeczeństwach doby zastoju – w jakich obecnie egzystujemy.

We wszystkim tym uczestniczą zarazem czynniki odmiennego rodzaju. Rynek aparatury audio uległ  w ostatniej dekadzie bardzo znacznemu zawężeniu, młodzi słuchają przeważnie plików z odtwarzaczy przenośnych, nie zgłaszając pretensji do drogiego sprzętu stacjonarnego. Taka nastała moda, całkiem odwrotna niż ongiś. Osobiście z własnymi dziećmi przerobiłem ją etap po etapie, a modę tę wielkie koncerny same przez lata lansowały; lansują teraz dalej, już nie mają wyboru, poszukując zastępstwa dla mód bardziej ambitnych, zarówno z uwagi na trudności z aplikowaniem dużej gabarytowo aparatury w małym mieszkaniu masowego klienta, jak i trudniejszą do przełknięcia wysoką cenę; także i skutkiem łatwiejszego trafiania z urządzeniami przenośnymi w gust młodzieżowego odbiorcy, z natury bardziej ruchliwego i lubiącego się obnosić ze swoimi skarbami, jednocześnie bardzo pożądliwego – muszącego mieć. W rezultacie takiego przeistoczenia wielkokoncernowi pomysłodawcy promowania urządzeń przenośnych sami dziś ledwo zipią w konkurencyjnych zmaganiach na najcieńszego smartfona wyświetlającego obraz full HD na ekraniku OLED i odtwarzającego pliki muzyczne dużej gęstości na dousznych pchełkach – najlepiej białych lub różowych, gdyż takie lubią panienki. A kto jak kto, ale panienka, to już telefon komórkowy mieć musi; a skoro panienka musi, to musi też kawaler, już choćby tylko po to, by móc zaimponować panience, też by pozwolić jej wyżyć się w telefonicznych oracjach. Pomysłodawcy i animatorzy tego wszystkiego walczą teraz na śmierć i życie o smartfonową część rynku: Samsung pożera Nokię, a Apple ćwiczy ukąszenia nawet na własnym logo. Zanikł jednocześnie w wielkich koncernach etos inżynieryjnego wyścigu po naprawdę wybitne brzmienie na bazie nowatorskich, przełomowych rozwiązań. Zastąpił go wyścig po najbardziej bajeranckie konstrukcje przenośne za łatwiej akceptowalne kwoty. Zysk na jednostkowym wyrobie skutkiem tego drastycznie zmalał i by temu jakoś zaradzić sięgnięto po tańszą siłę roboczą z biednych krajów, a świat w wymiarze ambitnego postępu skarlał, stracił impet, zasklepił się i zafałszował. Reklama wyparła innowacyjność, a szmirowate gadżety zastąpiły towary wartościowe. Lecz mimo wszystko przyniosło to znaczący przełom globalny, gdyż przeniesiona do Chin czy Brazylii produkcja otworzyła po pewnym czasie tamtejsze rynki konsumenckie na produkowane na miejscu tanie wyroby o charakterze masowym, dzięki czemu produkcja sama siebie zaczęła konsumować. Plan był więc niezły, jednakże miał też, jak to z reguły bywa, swe efekty uboczne. Czasy gdy Herbert von Karajan był kolegą prezesa koncernu Sony i razem cieszyli się nowymi wynalazkami odeszły w zapomnianą przeszłość, ustępując miejsca doraźnej pogoni za smakowitym zyskiem. Wielkim zyskiem z wielkiej produkcji małych i coraz mniejszych

Sens_Audiofilizmu_24

…i Astell&Kern AK100.

wyrobów, bowiem jedyne, co nam w ostatnich dekadach wychodziło w wymiarze technicznym nieźle, to miniaturyzacja układów scalonych. Ta sama, w kolejnych generacjach produktów iterowana technologia – mnożenie możliwości przez redukcję wielkości. Powiedziano także „Pa, pa” wizji świata oferującego w perspektywie bogactwo dla wszystkich, zastępując ją natychmiastowymi wyższymi gażami prezesów i rad nadzorczych. Rosnące dochody z otwierania się nowych rynków i napływu masowego klienta, zwane potocznie globalizacją, zostały zatem niezwłocznie a chciwie pożarte bez oglądania się na przyszłość. Szło przecież bardzo dobrze i po cóż się było kłopotać, tym bardziej, że na otwarcie rynków wschodzących nałożyło się otwarcie ogromnego rynku związanego z obsługą Internetu, a jednocześnie komunistyczne monstrum, wzywające zza szpalerów luf i głowic jądrowych do poważnego traktowania kwestii równości społecznej w przypadku ZSRR właśnie zdechło, a w odniesieniu do Chin dało się bez większych targów oswoić, przeciągnąć na Chciwą Stronę Mocy.

Tym samym zaszła zasadnicza zmiana kursu ekonomii globalnej, o której nikt teraz głośno poza garstką ekonomicznych malkontentów nie wspomina, ale ogólnoświatowy zanik klasy średniej jest wystarczająco wymowny, podobnie jak fakt zarabiania obecnie przez dyrektorów i prezesów średnio nie pięćdziesiąt razy (jak jeszcze w latach 70-tych) tylko czterysta siedemdziesiąt razy więcej od własnych pracowników. Średnie zarobki kadry kierowniczej liczone w średnich pensjach własnych pracowników wzrosły średnio dziesięciokrotnie, co zaowocowało uwiądem klasy średniej.

(Taki średni ekonomiczny bonmocik o dalekosiężnych skutkach.)

W efekcie siła nabywcza przeciętnego amerykanina liczona w towarach wysokiej jakości jest teraz o wiele niższa niż trzydzieści lat temu i by przykry ten fakt jakoś zamieść pod dywan trzeba mu było podsunąć pod nos gadżety oraz tanią żywność. Jako maskujące remedium nie tylko ma on zatem w każdej kieszeni po smartfonie, ale żre też (a wraz z nim reszta świata oprócz tych, którzy do żarcia nic nie mają) przemysłowo przetworzone paskudztwa z syntetycznego białka udającego mięso oraz szpikowany jest chemią w postaci stymulatorów wzrostu i poprawiaczy smaku. Skutek tego jest opłakany, na daleką metę będzie katastrofalny. Faszerowana taką żywnością młodzież jest przerośnięta i chorobliwie otyła, zwłaszcza cierpiące na związane z tym zaburzenia hormonalne dziewczęta. Parę dni temu szedłem ulicą, z naprzeciwka trzy nastolatki. Oczywiście u każdej w garści smartfon, ale nie to istotne. Istotny fakt, że każda z nich była wyższa ode mnie, a zatem wszystkie trzy miały przeszło metr osiemdziesiąt wzrostu, do czego jeszcze spodem nożyska jak u słonic. Kiedy chodziłem do szkoły (a klasy liczyły wówczas po czterdzieści i więcej osób), ani jedna dziewczyna z mojej i równoległych nie była wyższa ode mnie. Ani jedna.

Młodzi i starzy, bogaci i biedni cd.

Sens_Audiofilizmu_26

Rzeczywistość po 24 października 1929…

   Ktoś mógłby pomyśleć, że się zagalopowałem, odbiegam od tematu, ale wcale tak nie jest. Gadżetowa rzeczywistość szpikowana hormonami wzrostu dla mas i ekskluzywna, pieszczoszkowata dla nielicznych, są obecnie standardem i wszechobecnym anturażem świata, który przestał normalnie, równolegle na całym przekroju społecznym się rozwijać.

Dwa i pół tysiąca lat temu, próbując opisać idealne państwo, Platon zauważył, że każda społeczność pragnąca pozostać wspólnotą musi dbać o to, by różnice w zarobkach nie przekraczały sześciokrotności. W czasach gwałtownie rozwijającego się kapitalizmu filozofowie społeczni zaczęli dopuszczać przesunięcie tej granicy po aż dwudziestokrotność. Obecnie w wielkich korporacjach granica ta sięga pięćsetkrotności, nierzadko przekracza tysiąckrotność. W związku z tą sytuacją coraz liczniejsi ekonomiści i socjolodzy zwracają uwagę na formowanie się nowego podziału rasowego, dalece głębszego od etnicznych. Zarabiający setki, nawet tysiące razy więcej od innych, stają się w sensie funkcjonalnym istotami innego gatunku, z normalnymi ludźmi na płaszczyźnie życia codziennego nie mającymi punktów wspólnych. Życia te stają się tak różne, problemy tak odmienne, że więź społeczna i wspólnota sensu zostają zatracone. Zwraca przy tym uwagę, że proces alienacji nie dotyczy w tym przypadku pojedynczego władcy – faraona, rzymskiego cesarza albo perskiego króla królów – poczytywanych za istoty boskie, a kilkuprocentowej grupy posiadaczy, swego rodzaju kasty rządzącej, skupiającej za parawanem fasadowej demokracji liberalnej całą władzę polityczną, ekonomiczną i medialną. Inaczej mówiąc, mamy do czynienia z nawrotem feudalizmu.

A skoro tak, skro takie dziś mamy społeczeństwo, to ta najbardziej wartościowa aparatura audio musi mieć wąskie grono nabywców, nie mogąc już liczyć na zamożnego mieszczanina czy farmera, w efekcie czego produkowana jest przez niszowe firmy, niszowa bowiem jest natura towarów luksusowych. W tej sytuacji nieubłaganemu zniszczeniu ulega normalny stosunek ceny produktu do jakości, który na rynku dóbr luksusowych traci zwykłe znaczenie, wyradzając się w wyścig o szokowanie klienta ekscentrycznością, co w połączeniu z produkcją krótkoseryjną małych manufaktur musi skutkować cenowym szałem.
Dziwność tej sytuacji dla niewykształconego ekonomicznie obserwatora potęguje narastający kryzys, jest bowiem jednym z praw ekonomii zwiększanie się w dobie kryzysów sprzedaż wyrobów luksusowych przy jednoczesnym spadku wolumenu dóbr popularnych (pomijając te pierwszej potrzeby) w następstwie pogłębiających się nierówności ekonomicznych. (Kryzysy to do siebie mają, że uderzają przede wszystkim w słabych.) Kolejnym przykrym następstwem są trudności z lansowaniem technologicznego postępu powiązanego z nowatorskimi produktami o z reguły wyższych początkowo cenach, niemożliwych do wyegzekwowania na drastycznie spłycającym się rynku średnio zamożnych konsumentów. W dzisiejszych czasach znajduje to jaskrawe odzwierciedlenie choćby w przypadku telewizorów. Wszystkie podejmowane tu próby – 4xHD, OLED, czy 3D bez okularów – napotykają na poważne bariery, przede wszystkim cenowe. Rynek o płytkich kieszeniach nie gwarantuje zwrotu nakładów badawczych, tym samym postęp technologiczny musi realizować się wolniej. Nie inaczej dzieje się na całym obszarze audio-video, gdzie technologie SACD, DVD-audio, czy całkiem zapomniana dziś kwadrofonia, ani rusz nie mogą się przebić.

Sens_Audiofilizmu_25

Amerykańskie zabawy… z pieniędzmi.

Na masowy użytek proponuje się tanie pliki komputerowe, których jakość pozostaje na razie cokolwiek problematyczna, także tandetne kino domowe, a koneserom oferuje powrót do przeszłości w postaci płyt winylowych, rzutników ekranowych i technologii lampowej.

Jednocześnie współczesnego kryzysu nie należy postrzegać w kategoriach tego z początku lat 30-tych. Ma, a przynajmniej na razie, formę o wiele mniej drastyczną, za to niestety bardziej permanentną, głębiej osadzoną w strukturze. Także związany z nim brak innowacyjności nie ma wymiaru absolutnego, a jedynie podcina skrzydła co ambitniejszym projektom, separując nas od przełomów w rodzaju silnika wodorowego, ogniw magnetohydrodynamicznych czy reaktorów termojądrowych. Wzajemne przenikanie się struktur politycznych i gospodarczy gwarantuje społeczeństwom „ochronę” przed tego rodzaju przełomami, mogącymi naruszyć interesy wielkich korporacji, dobrze obwarowane sieciami politycznych marionetek i usłużnych mediów. Pora na przełomowe zmiany nadejdzie dopiero wtedy, gdy już nie będzie innego wyjścia lub pole przyszłych zysków zostanie dokładnie oszacowane i podzielone. Tym, którzy zwykli przy takiej okazji wykpiwać „zwolenników teorii spiskowych”, stawać po stronie rzekomo racjonalnego i uczciwego (na wskroś demokratycznego przecież!) świata rządzonego przez liberałów, proponuję by choć przez chwilę oddali się zadumie nad tym, ile przełomowych technologii zostało wdrożonych w ponurych i niedemokratycznych latach II wojny światowej. Sonar (ASDIC), radar, silnik odrzutowy, benzyna z węgla, penicylina, silnik rakietowy, reaktor jądrowy, bomba atomowa, komputer…  Wszystkie te dokonania i cywilizacyjne przełomy jakimś przedziwnym trafem zostały bądź wynalezione, bądź wdrożone właśnie wówczas, a nie wcześniej czy potem. Wojna, okrutna matka rzeczy strasznych, jest zrywającą maski obłudy dawczynią postępu, wiedzieli to już starożytni z Heraklitem na czele.

Audiofilskie podwórko

Sens_Audiofilizmu_16

Przepraszam, która godzina?

   Dajmy jednak już spokój szerokim spekulacjom, wracajmy na audiofilskie podwórze.

Nim to zrobimy, zwróćmy uwagę na przewrotność całej tej  sprawy i jej złośliwość sytuacyjną, analogiczną nawiasem w dużym stopniu do audiofilskich przygód. Punktem wyjścia katastrof tu i tu jest bowiem chciwość. Audiofile pożądają sprzętu, na który ich nie stać, a właściciele firm zażądali pensji, na które nie stać było struktury społecznej. Ci pierwsi burzą swą nierozwagą własne budżety, drudzy zdewastowali swą chciwością równowagę społeczną. W efekcie pierwsi zmuszeni są pozbywać się swych zabawek za pół ceny, a drudzy zafundowali własnym firmom poważne perturbacje, niekorzystnie przemeblowując rynek konsumencki. W końcowym rezultacie zbyt chciwi audiofile zmuszeni są używać sprzętu gorszej jakości, a pazerni prezesi rezygnować z normalnie ukształtowanego rynku ma rzecz kreacji socjotechnicznych, mających zastąpić naturalny, ewolucyjny postęp. Jedni i drudzy brną przy tym w zadłużenie, wyjście z którego wydaje się trudne. Najprostszym byłaby wojna, anulująca wszelkie długi, ale w dobie broni jądrowej to wielokrotnie na przestrzeni dziejów z powodzeniem stosowane rozwiązanie na nasze szczęście odpada. Innym byłby skok technologiczny pchający cały świat do przodu, lecz na to z kolei nie pozwala klincz założony przez koncerny energetyczne (skok cywilizacyjny ma zawsze przełożenie na energetykę), pilnujące swych interesów od Antarktydy po Północny Biegun. (Znamienne jednak jak szybko stając na progu katastrofy gospodarczej sięgnęły USA po gaz łupkowy.) A wszystko to, cały ten ambaras z postępem, nie jest jedynie winą firm i ich prezesów. Konsumenci, z ich zamiłowaniem do rzeczy tanich, także ponoszą część odpowiedzialności, bo nie protestowali kiedy tandetne taśmy VHS tryumfowały nad Video8 i Betamax’em, podobnie jak zadowolili się przeciętnej jakości płytami CD, nie domagając niczego lepszego. Rynek rzadko nagradza innowatorów, zadowalając się tanią przeciętnością, a propagandyści antyaudiofilskiego zakonu jeszcze tendencję tę podsycają. Pomijając głupotę ich najradykalniejszych haseł, mają jednak w tym niewątpliwie sporo racji, aczkolwiek życie bywa przekorne: dobre intencje niejednokrotnie skutkują efektami odwrotnymi od zamierzonych, w tym wypadku ogólnym marazmem. Bo przecież próba ośmieszania tych, którzy starają się oferować wyroby lepsze jakościowo choć odrobinę od najlepszych dotychczasowych; próba realizowana poprzez uporczywe wmawianie, że żaden postęp w technice wzmacniaczy czy odtwarzaczy nie jest naukowo rzecz biorąc możliwy (sic!), nie może skutkować czymś innym jak hamowaniem postępu i nie czym innym jest jak wtórowaniem propagandowym orkiestrom wielkich koncernów, zalewających rynek masową przeciętnością.

Sens_Audiofilizmu_3

-A czy to ważne…?

Na tle wszystkich tych zmagań charakterystyczny jest los koncernu Sony, wielokrotnie próbującego przebijać się z nowatorskimi rozwiązaniami, albo przynajmniej popisywać wyrobami najwyższej jakości w rodzaju serii  Qalia czy formatu SACD, co nieodmiennie skutkowało porażką ekonomiczną, podczas gdy celowanie w wyroby popularne typu discmana przynosiło sukcesy rynkowe. Nie inaczej z koncernem Panasonic (Matsushita Electric), który właśnie na naszych oczach, i to w sensie jak najbardziej dosłownym, porzuca produkcję lepszych jakościowo telewizorów plazmowych na rzecz tandetniejszych, ale dużo częściej wybieranych przez klientów LCD.

Ktoś powie:

– I co z tego, skoro zaraz będziemy mieli jeszcze lepsze OLED’y?

  Audiofilskie podwórko cd.

Sens_Audiofilizmu_6

Osamotniony emeryt

   No tak, tylko ile będą przez pierwsze lata kosztowały i od jak dawna ta technologia szachuje wszystkich swym istnieniem, z którego przez ponad dwie dekady nic praktycznego nie wynikało. Poza tym nastanie OLED’ów bynajmniej nie jest przesądzone. Toshiba już około dziesięć lat temu wypuściła na japoński rynek nowe konstrukcyjnie telewizory oferujące obraz o dużo wyższej jakości i słuch o nich zaginął. Dziś nawet nie pamiętam jak się ta technologia nazywała…

Poparzone porażkami wielkie koncerny odstąpiły od prób lansowania radykalnego lecz drogiego w wymiarze jednostkowym postępu, skupiając się na produkcji stosunkowo tanich nowinek, szczególnie celnie atakujących portfel młodzieżowego klienta, z natury bardzo podatnego na uleganie modom, tym samym stanowiącego łatwy łup reklamowych kampanii. To jednak ma swoją cenę. W domowym zaciszu można bowiem wpaść na genialny pomysł, a nawet opracować nowatorską koncepcję, ale wdrożenie nowej technologii w garażowym laboratorium to zjawisko bardzo nieczęste, chociaż Steve Jobs i Steve Wozniak pokazali, że nawet w dzisiejszych czasach możliwe. To jednak tylko wyjątek potwierdzający regułę. Wynajdywanie i wdrażanie nowych rozwiązań to teraz rola wielkich laboratoriów dysponujących potężnymi zapleczami i trustami mózgów, a nie garażowych entuzjastów, choćby nawet genialnych. Sukces Jobsa i Wozniaka był przecież nie czym innym jak wynikiem zaniechania przez koncern IBM prac nad komputerem biurkowym, w następstwie konstatacji prezesa, przeszłej do annałów głupoty, że świat może potrzebować najwyżej kilku komputerów. A ponieważ wielkie koncerny od wynajdywania nowatorskich rozwiązań na użytek rynku audiofilskiego odstąpiły, to mamy sytuację jaką mamy – zastój.

Sens_Audiofilizmu_27

Już prawie 150 lat czekania na godnego następcę…

Zdawszy już sobie sprawę z przykrego faktu, że ciężar postępu spoczywa obecnie na wątłych barkach firm niszowych, mogących co najwyżej adoptować do swoich celów rozwiązania powstałe w wielkich laboratoriach na użytek technologii innych niż audiofilskie, musimy przyjąć do wiadomości fakt dużego wysypu wyrobów o cenach z kosmosu, wysoce nieadekwatnych do jakości użytkowej i estetycznej przez siebie oferowanych. Zarazem w sytuacji tego rodzaju czymś oczywistym jest pojawianie się produktów tańszych i jednocześnie lepszych, na co znajdujemy liczne przykłady. W tym kontekście słuszność pozostaje w niemałym stopniu przy kontestatorach audiofilizmu. Klienci, zwłaszcza mniej zamożni, powinni bardzo się pilnować, żeby nie strzelić głupstwa. Ich wielką szansą jest przy tym rynek wtórny, na którym walają się w dużych ilościach zabawki porzucone przez bogaczy, dostępne po bardzo atrakcyjnych względem pierwotnych cenach; zwłaszcza gdy jakiś drogi wyrób nabawi się nienajlepszej opinii, jak choćby flagowy odtwarzacz Meridiana, skrytykowany w jakimś artykule i w związku z tym możliwy teraz do nabycia za drobny ułamek początkowej ceny. To jednak bynajmniej nie znaczy, że wyroby luksusowe, rzecz całościowo ujmując, są nie lepsze od popularnych więc niewarte zachodu.

Kwestia przyrostu jakości

Sens_Audiofilizmu_28

MBL 101 X-treme

   Musimy na tej kanwie uwypuklić kolejną sprawę, kwestię przyrostu jakości względem ceny. Ma ona dwie specyfiki. Pierwszą jest nagi przyrost, a drugą jego rodzaj. Co do samego przyrostu, to dawno już ustalono jego malejącą wielkość wraz ze wzrostem pozycji na skali cenowej, co można obrazować funkcją logarytmiczną. Co zaś się tyczy rodzaju, to pewne cechy – jak szczegółowość, wielkość sceny, dynamika, stopień zniekształceń, rozwartość pasma, czy właściwe uchwycenie tonacji – pozostają obiektywne. Natomiast inne – jak dobór kolorystyki, sposób ekspozycji szczegółów, cieniowanie, gradacja planów, czy wzajemne relacje ilościowe podzakresów w kontekście budowania ogólnego klimatu – są kwestią estetycznego wyboru. A przecież wszystkie one występują łącznie, w związku z czym jednoznaczne zaszeregowanie jakościowe w wielu przypadkach nie jest możliwe. Nie jest takie tym bardziej, że nawet bardzo drobne przesunięcia decydują w istotnym stopniu o całokształcie brzmienia, a całościowy obraz wyłania się z mnogich kontekstów. Sytuacja ta jest chętnie wykorzystywana przez głosicieli antyaudiofilizmu do lansowania hasła o braku różnic, mnie natomiast  przypomina się bajka Andersena o księżniczce na ziarnku grochu. Nie da się ukryć, że także jako poszczególni ludzie w niemałym stopniu jesteśmy różni, w związku z czym co dla jednego pomijalne i bez znaczenia, komu innemu urasta do rangi problemu. Z tego względu to samo urządzenie może dla jednych być źródłem satysfakcji, podczas gdy inni postrzegać będą je w kategoriach nieakceptowalnej tandety. Ta rzecz może dotyczyć zarówno produktów tanich jak drogich, bo u jednych i drugich natykamy się na brzmieniowe ograniczenia, chociaż wyrobów tanich siłą rzeczy dotyka to częściej. Jednocześnie obserwować możemy w świecie audiofilskim dwie częściowo tożsame grupy, dążące z zapałem i zajadłością do jednego celu – do wyszukania na rynku przykładów urządzeń tanich, albo chociaż wyraźnie tańszych, grających lepiej od droższych.

Napisałem, że są dwie takie grupy, bo ich ataki wychodzą z różnych punktów zaczepnych: podczas gdy jedni po prostu chcą zaoszczędzić pieniądze, a jednocześnie ostrzec innych przed produktami niewartymi zakupu, drudzy mają cel nieco odmienny. To propagandyści, głoszący z mniejszym czy większym wewnętrznym przekonaniem ideologiczne hasła w rodzaju „Kable nie grają!”, albo „Wszystkie odtwarzacze brzmią identycznie!”. Tego rodzaju mądrościami szermuje wspomniana wcześniej sekta apostołów antyaudiofilizmu, działających przeważnie w oparciu o wyczytane gdzieś pseudonaukowe mądrości i mających za cel lansowanie samych siebie jako autorytetów – głosicieli jedynie słusznej prawdy objawionej o bezeceństwach i bezsensie hobby audiofilskiego.

494px-Orpheus_DE_Page_13

Nie za długo na tym tronie?

Weźmy rzecz od strony praktycznej. Przeglądając Internet często natykam się na relacje głoszące chwałę tego czy innego niedrogiego wyrobu. Mając z nim później do czynienia zwykle nie doznaję rozczarowania, ponieważ produktów dobrej jakości za niewielkie pieniądze nie brak. Jednakże jeszcze nigdy nie napotkałem takiego, który byłby zgodnie z internetowymi peanami realnym zagrożeniem dla szczytowych przedstawicieli własnego gatunku. Nie piszę tu o kablach, bo rynku kablarskiego nie badałem dotąd szczegółowo, natomiast w pozostałych segmentach jako tani konkurent wyrobów najdroższych przychodzą mi na myśl wyłącznie słuchawki AKG K1000. Te kosztujące mniej niż dziesięć procent ceny najdroższych w historii, legendarnego Sennheisera Orfeusza, podobnie jak on nie produkowane już monitory nagłowne, stanowią niewątpliwie ewenement. Nie znaczy to, że są najlepsze i Orfeusz, albo współczesny Stax SR-009, powinni dygotać z obawy, jednakże są to wszystko niewątpliwie wyroby z bardzo zbliżonego poziomu jakościowego, mające na tym zbliżonym poziomie przysługujące sobie atuty i słabości. Zarazem nie ulega wątpliwości, że Stax i Orfeusz oferują lepszą wygodę oraz ładniejszą powierzchowność, tak więc równorzędność poziomów nie taka całkowita, choć z drugiej strony nie przyleganie K1000 do uszu też ma swoje przewagi. Nie chcę przez to powiedzieć, że sytuacja z K1000 jest zupełnie odosobniona, tylko że osobiście z analogiczną się dotąd nie zetknąłem, choć jednocześnie muszę przyznać, iż wielokrotnie percypowałem systemy niedrogie grające wręcz porywająco, bardzo tylko nieznacznie ustępujące najdroższym. Ale jest inny przykład, a są nim gramofony. Nie ulega wątpliwości, że można za 50 tysięcy wejść w posiadanie gramofonu zdolnego zdeklasować nawet te wielokrotnie droższe odtwarzacze CD. Choćbyśmy dorzucili do jego ceny ultradźwiękową myjkę płyt winylowych za jakieś osiem tysięcy i kosztujący kilkanaście najwyższej klasy gramofonowy przedwzmacniacz, wzięli też pod uwagę, że płyty analogowe są zwykle droższe od cyfrowych (chociaż w przypadku wydań luksusowych nie jest to wcale regułą), to i tak zaoszczędzone tym sposobem przeszło sto tysięcy pozwoli wejść w posiadanie ogromnej kolekcji płyt i cieszyć się brzmieniami dla urządzeń cyfrowych niedostępnymi. Jednocześnie, niejako z drugiej strony, należy już w najbliższym czasie, być może w chwili kiedy to piszę, spodziewać się nadejścia czytników plikowych także zdolnych przewyższać jakościowo materiał oferowany na płytach CD, albo przynajmniej dorównując mu jakością oferować go na dużo niższym pułapie cenowym, na którym próżno szukać analogicznej klasy odtwarzaczy.

Co nam tu daje Internet

Sens_Audiofilizmu_29

Czy uczeń pobił mistrza?

   Tej kwestii warto poświęcić kilka zdań odrębnych, bo pliki muzyczne i cały współczesny postęp łączą się nierozerwalnie z technologią internetową. Ale Internet daje przede wszystkim organizację oraz wymianę informacji. Rozproszeni poprzednio audiofile, powiązani jedynie w małe grupy towarzyskie (doskonale pamiętam tamte czasy), zdani byli na bardzo wyrywkową wymianę doświadczeń i bardzo ograniczoną możliwość wzajemnego wspierania. Towarzyszyło temu duże zainteresowanie prasą drukowaną; jedynym miarodajnym wtedy źródłem szerszej wiedzy na temat audio. Wraz z powołaniem do życia audiofilskich for nastąpiła więc wielka eskalacja wzajemnego wspierania, a początkowa atmosfera była nader przychylna udzielaniu pomocy. Te czasy już minęły. O wiele częściej dochodzi dziś do głosu wzajemna niechęć, drwiny, przytyki i awantury – najczęściej znów w dość wąskich gronach od dawna znających się osób, niejednokrotnie pałających do siebie zadawnioną niechęcią. Bywają jednak korzystne wyjątki. Na ostatnim Audio Show grupa entuzjastów zgromadziła własnego wyrobu urządzenia i wydobyła z nich bardzo udane brzmienie, a niektóre wątki na forach przybierają formę sympatycznych porad, a nie pieniackich swarów.  Mamy też wraz z zaistnieniem Internetu duży napływ na każde zawołanie dostępnych artykułów prasowych, różnorakich testów, porównań. Najogólniej rzecz biorąc mamy dzięki Internetowi audiofilską opinię publiczną, chęć wpływania na którą stała się dla pewnych osób obsesją, a nawiedzeni misjonarze przemierzają dziś Sieć nie rzadziej niż w czasach biblijnych Palestynę. Jednak mimo licznych zjawisk korzystnych ogólnoświatowy trend na forach audiofilskich okazuje się niespecjalnie budujący. Wraz z młodszym pokoleniem do głosu doszli właściciele sprzętu mobilnego, ich dominacja zniechęciła starszych do uczestnictwa w mobilnych przechwałkach. Jeden po drugim znikać jęli niemalże wszyscy pasjonaci, dysponujący wielką wiedzą i sprzętowymi kolekcjami, ich miejsce zajął miałki jazgot smartfonowiczów spod pokemonowych nicków. Jak zatem widać z pewnym opóźnieniem na światowych forach powtórzyła się (rzecz jasna nie bez związku) historia z wielkimi koncernami branży elektronicznej – masówka wyparła sztukę.

Wnioski ogólne i doraźna praktyka

   Przechodząc do konkluzji. Sytuacja hobby audiofilskiego okazuje się najwyraźniej zagmatwana, ale nie całkowicie zafałszowana. Zarazem niemożliwa do uporządkowania jednym tupnięciem. Rozrzut cenowy pozostaje odzwierciedleniem społecznego rozwarstwienia, a próby umniejszenia go akcjami demaskującymi, jak bywa w przypadku wielu szlachetnych intencji, skazane są na niepowodzenie, ponieważ to bogaci kształtują rynek luksusowych dóbr. Fakt panoszenia się szaleństw cenowych należy więc przyjmować sceptycznie, acz z dobrodziejstwem inwentarza, w postaci kształtu świata stanowiącego ich otoczkę. Równie sceptycznie, ale bez krzyków, trzeba przyjmować do wiadomości nieadekwatny do tych cen poziom jakościowy, jak również to, że jakość podąża w ślad za ceną z reguły bardzo ospale. Nic w tym zaskakującego – wszak od dziesiątek lat usiłujemy zmajstrować lepszą audiofilską karetę, zamiast wyasfaltować gościniec i wpuścić samochód.

Jak nie ma sensu stronić od wytykania przypadków ośmieszająco drastycznych, tak nie ma też sensu żywić złudzeń, że da to zasadniczą zmianę, dopóki nie nastawimy się na krok radykalny w postaci nowej technologii – lepszej jakości za niższą cenę. Postęp odwrócił się od rynku audio, a próba jego przywrócenia tylnymi drzwiami poprzez wyzyskanie trwającej od trzech dekad erupcji na rynku komputerowym, jak na razie nie przyniosła efektów jednoznacznie pozytywnych, chociaż widoki na takowe są bardzo zachęcające. Pliki komputerowe odczytywane za pośrednictwem coraz bardziej zaawansowanych technologicznie DAC-ów są już tylko o krok od przełamania bariery jakościowej wyznaczonej przez tradycyjne formy zapisu danych. Wszystko to jednak pełznie pomału, gdyż, jak wspomniałem, zdemolowany został rynek średnio zamożnych konsumentów, stanowiących naturalne zaplecze wdrażania nowych technologii. Nie są nim wszak biedacy, niezdolni płacić za cokolwiek poza swym podstawowym utrzymaniem, ani niewiele bogatsi od nich, mający możliwości nabywcze na trochę tylko wyższym poziomie. Za nimi widać rosnącą dziurę po znikającej klasie średniej, a na drugim brzegu bogaczy, gotowych płacić za podstarzałą ekstrawagancję – ba, często w niej rozmiłowanych, wszak milo łechce ich próżność. (Ta jaskrawo wyszminkowana kurwa może i jest podstarzała, ale gdy tylko mnie stać na nią, prowadzanie się z nią i tak jest satysfakcją.) – Tak też i klops z postępem leży w garnku gotowy.

Na koniec słowo o doraźnej stronie praktycznej. Na szczęście dość rzadko mamy do czynienia z ewidentną wpadką jakościową, w związku z czym kupowanie na rynku wtórnym nie jest specjalnie obarczone niebezpieczeństwami w wymiarze samego dźwięku. Zwykli ludzie nie muszą także podzielać zakupowch rozterek bogaczy, targanych wątpliwościami, czy aby ten straszliwie drogi odtwarzacz, za który właśnie zapłaciłem tyle, że gdyby się żona dowiedziała, to tydzień kajania i przeprosinowa wizyta u jubilera murowane, rzeczywiście jest najlepszy na świecie, a przynajmniej nie gorszy od tego, który kolega z pola golfowego nabył. Towarzyszy temu nieustająco mało budujące tło, w postaci miałkości całościowego postępu i odstawienia na bocznicę lokomotyw awangardy. Słuchawki lepsze od wspomnianego Orfeusza, datowanego na rok 1991, się dotąd nie zjawiły, a szczytowe spośród obecnych odtwarzaczy nie oferują wiele ponad to, co dwadzieścia lat temu dostawaliśmy od najlepszych wyrobów Denona, Sony i Accuphase, że o najlepszych gramofonach i magnetofonach studyjnych nie wspomnę. Także najlepsze wzmacniacze lampowe sprzed lat nie znalazły jakoś pogromców, a nawrót do winylu sam w sobie jest kompromitacją. Rynek w dużym stopniu kotłuje się miast przeć naprzód, w gruncie rzeczy nie oferując ani redukcji kosztów, ani zasadniczego postępu. Smutne to jest i prawdziwe oraz wielce wymowne. Postęp cywilizacyjny, jak u ameby, odbywa się teraz w innej wypustce. To jednak nie zmienia faktu, że słuchanie muzyki za pośrednictwem wysokiej klasy aparatury nagłaśniającej może być wspaniałym przeżyciem, a towarzysząca temu oprawa estetyczna wysoce satysfakcjonująca. Bogaci mają ogromny wybór drogich zabawek, mniej zamożnym pozostają okruchy z pańskiego stołu i też obfity wybór niedrogich wyrobów dobrej, czasami znakomitej jakości. Miejmy także nadzieję, że za czas jakiś tanie urządzenia komputerowe i przenośne przekroczą wytyczone dekady temu rubieże jakościowe i audiofilizm pod zmienioną postacią podąży ku nowym wyzwaniom.

PS

Po dłuższym czasie przypomniałem sobie jak nazywała się ta lepsza technologia telewizyjna proponowana przez Toshibę. Nazywała się SED.

Pokaż artykuł z podziałem na strony

22 komentarzy w “O sensie i rozterkach audiofilizmu

  1. Marcin pisze:

    Bardzo ciekawy tekst. Tym bardziej interesujący, że pochodzi od kogoś kto miał na uszach Omegę, R10 i Orfeusza, a nie czytał jedynie o kimś, kto znał kogoś, kto ponoć słuchał ich kiedyś. Niemniej, według mnie nierzadkim przypadkiem jest zjawisko, które zamiast audiofilizmem powinno okreslać się mianem audioholizmu. Polegając na moim doświadczeniu, mogę stwierdzić, że według mnie nie ma przepaści brzmieniowej pomiędzy takimi słuchawkami jak Grdao gs1000i czy Hifiman he-500 a tymi z najwyższej półki; moim zdaniem np. takie grado 325is czy Shure 1840, hd 600 kosztujące do 2000 zł są naprawdę w stanie świetnie zagrać. Oczywiście, Orfeusz jest marzeniem, a te są bezcenne, ale jeśli spojrzymy na to z innej strony – obecnie jedna osoba w Polsce sprzedaje Orfeusza na hifi.pl za 100 000 zł, jak racjonalnie wytłumaczyć zakup tak drogiego systemu (który potrzebuje do tego odpowiedniego okablowania i odtwarzacza)? Dlaczego Denon 7100 kosztował ok. 5550 zł, a teraz 3999zł? Dlaczego nowy ak120, który jest przenośnym odtwarzaczem prosi swojego przyszłego właściciela o 4500zł? Dlaczego wykonane w kosmicznej technologii Sennhieser hd800 kosztują ponad 4000 zł, gdy koszt ich produkcji zapewne poniżej 1000zł? Dlaczego Shure se846, które są słuchawkami dokanałowymi i nigdy nie zagrają tak jak słuchawki nauszne (a przynajniej jesli chodzi o przestrzeń) kosztują na rms 4700zł? Dlaczego ktoś na allegro oferuje kawałek miedzi do słuchawek za 3700zł, a Pan Pacuła piszę poniżej, że kabel musi się wygrzać? Uważam, że audiofilizm podlega obecnie podobnym tendecjom rynkowym jak moda.
    Życie jest za krótkie, aby słuchać muzyki złej jakości, ale osobiście nie zapominam, że aparatura odsłuchowa jest jedynie środkiem do celu, którym jest czerpanie przyjemności z słuchania muzyki.
    Panie Piotrze, zgadzam się z Pana wnioskami i poperam Pana główne tezy. Czuję ochydę do ludzi, którzy potrafią jedynie zapytać: „A zmienisz to? Nie zmienisz, więc sieć cicho i rób to co inni”.
    Uważam jednak, że co się tyczy sprzętu hifi, to producenci nas oszukują, a pomiędzy sprzętem za ok. 10 000zł, a tym z naprawdę wysokiej półki nie ma przepaści i trzeba to jasno powiedzieć. Piszę to wszysstko z własnego doświadczenia, sam byłem opiunistą, który sobie wmawiał, że warto było wydać te kilka tysiecy na jakiś element, bo trochę gra lepiej. Tak, trzeba dążyć do perfekcji, to piękne i chwalebne, ale obecnie uważam, że to trochę lepiej nie było warte ani tych pieniędzy, ani przede wszystkim tego czasu, który mogłem spędzić słuchając muzyki.
    Pozdrawiam serdecznie.

  2. Piotr Ryka pisze:

    Bardzo dziękuję za obszerny komentarz. Cała sprawa z audiofilizmem jest tak skomplikowana, że książki można by o tym pisać. Odniosę się zatem jedynie do kwestii cen i jakości, bo już ona tylko stanowi ogromny problem. Zawęźmy rzecz do słuchawek, by było jeszcze prościej.
    – Jakie są najlepsze obecnie produkowane?
    – W sensie klasy technicznej brzmienia, Stax SR-009.
    – Są drogie?
    – Są.
    – Da się je tanio napędzić?
    – W pewnym sensie tak, bo można kupić wysokiej klasy przystawkę LRT jako uzupełnienie normalnego wzmacniacza i wtedy jeśli ma się odpowiedniej klasy tor dla głośników, wyjdzie tanio, ale jak się nie ma, to nie, bo dobry tor dla głośników jest drogi.
    – A da się kupić o wiele tańsze słuchawki i niedrogi do nich wzmacniacz, żeby było prawie tak samo przyjemnie?
    – Da się. Chwilowo są dostępne (promocja w Anglii) Denony AH-D7100 za około trzy tysiące złotych i ze wzmacniaczem Shiit Lyr za dwa tysiące będą one grały fantastycznie.
    – Robi nas zatem Stax w butelkę?
    – Nie robi.
    – No jak to?
    – A tak to, że technologia słuchawek elektrostatycznych jest dużo bardziej wyrafinowana, robocizna w Japonii dużo droższa niż w Chinach, a Stax jest niewielką firmą, której koszty jednostkowe są dużo wyższe niż wielkiego koncernu Denon. I przy tym wszystkim brzmienie Staksów jest niepowtarzalne. Brzmienie Denonów wprawdzie również, ale są to dwa bardzo różne brzmienia i jednym drugiego zastąpić się nie da. Można woleć to albo to, albo można woleć oba naraz. Sam wolę oba. Jednocześnie jest jednak rzeczą cenną, iż istnieje dużo droższy Stax, a nie tylko tańszy Denon. Bo Stax to Stax, a Denon to Denon.
    – Ale czy nie jest tak, że i Stax, i Denon, i wszyscy inni, robią nas w butelkę, bo ich faktyczne koszty są dużo niższe i oni z nas wszyscy zdzierają, a mogliby być przyzwoitsi?
    – To znów jest bardzo skomplikowana sprawa. Gdyby faktycznie tak było, żadna firma by nigdy nie zbankrutowała, a sam Stax już bankrutował dwa razy. Prawa rynku są bardzo zawiłe i bardzo często leżą poza zasięgiem wpływu uczestników gry rynkowej. Czasami ktoś może sobie długie lata siedzieć w niszy rynkowej i zbijać fortunę, a czasami wybucha wojna cenowa i słabsi bankrutują, tracąc przy tym niejednokrotnie cały majątek. Klasycznym przykładem są tu dostawcy do hipermarketów, zmuszani często do sprzedawania towaru poniżej kosztów produkcji, co przed czasami hipermarketów nigdy się nie zdarzało. Ale nie tylko to jest przykładem. W Polsce upadli na przykład producenci tytoniu, chmielu i wieprzowiny. A w gazetach na ten temat nie ma ani słowa. Całkowicie przemilcza się te wstydliwe tematy.
    To wszystko jednak są kwestie szczegółowe, odnoszące się do tego, że w Polsce nie mamy państwa i w związku z tym nikt nie broni rodzimych producentów. Producenci świń czy chmielu w Niemczech mają się znakomicie, mimo iż koszty produkcji mają znacznie wyższe. Jak to możliwe? Możliwe, bo rynek chmielu przejęły w Polsce niemieckie firmy skupowe, a niemieckich świniarzy ich państwo chroni przed importem chińskiej wieprzowiny o skandalicznej jakości.
    Lecz, jak mówiłem, są to tylko kwestie lokalne. Kwestia globalna jest zaś taka, że naprawdę dobrze może być tylko wtedy, kiedy cały świat szybko rozwija się wraz z szybkim postępem technologicznym. Taki postęp oczywiście oznacza mnogie bankructwa tych, którzy padają jego ofiarą. Fabryki butów zmiotły warsztaty szewskie, a kombajny wyrugowały żniwiarzy. Ale dzięki temu buty są tańsze, a chleba starcza dla wszystkich i nie ma klęsk głodu. Jeszcze w XIX wieku były one nagminne, a niektórzy koledzy mojego ojca chodzili do szkoły boso. I to nawet w zimie. Problem kluczowy tkwi w tym, że świat jako całość przestał się teraz rozwijać. Za mojego życia, a żyję już ponad pół wieku, nie dokonało się żadne przełomowe odkrycie o kardynalnym charakterze praktycznym. Wszystko co nas teraz otacza: telewizja, komputery, lotnictwo, telekomunikacja, kosmonautyka, technologia jądrowa, plastik, elektryczność, samochody, lodówki, nawozy sztuczne, antybiotyki, sztuczne nerki, a nawet kuchenki mikrofalowe istniało przed moimi narodzinami. Można oczywiście wskazywać pojedyncze przykłady dokonań o znaczeniu praktycznym, które za mojego życia zaistniały, jak przeszczepy, Internet, klonowanie, albo nanotechnika. Nic z tego jednak nie wpłynęło na życie w sposób kluczowy w sensie poprawy jakości życia. Rzeczy te okazują się drogie albo mało znaczące. Co nam po pojedynczych przeszczepach, kiedy rak płuc i zawały serca zabijają jak zabijały. Co z tego, że mamy Internet, skoro ludzie przestali się spotykać na zebraniach towarzyskich i mniej mają czasu dla siebie. Co z tego, że łatwiej jest podróżować, skoro wszyscy siedzą po dziesięć, dwanaście godzin w robocie, a potem stoją w korkach. Co nam po pampersach, kiedy ojciec nie może w pojedynkę utrzymać rodziny. To dlatego ludziom żyje się kiepsko, a to czego pożądają jest im niedostępne. By nie sięgać daleko. Nie ma na przykład taniego budownictwa mieszkaniowego. Dlaczego mieszkania są takie drogie? Przecież to nonsens i absurd. Już w średniowieczu każdy chłop miał własną chałupę. A teraz przyzwoite mieszkanie kosztuje pół miliona. To dopiero jest granda, a nie jakieś słuchawki.
    Powstaje w tym kontekście zasadnicze pytanie: Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego postęp naraz tak skarlał? Odpowiedź na to pytanie jest taka, że tego rodzaju szybki postęp musiałby wymusić upadek nie szewców czy żniwiarzy, tylko wielkich, globalnych firm. Przede wszystkim koncernów naftowych, a wraz z nimi producentów silników spalinowych, a także wszystkich beneficjenów technologii krzemowej, czy dotychczasowych dostawców oprogramowania. Oznaczałby on katastrofę (oczywiście w sensie wpływów a nie całościowej jakości życia) dla Rosji i krajów arabskich, a także bankructwo czy przynajmniej rewolucyjne perturbacje dla Shella, BP czy Microsoftu, oraz całościowe wywracanie porządku świata. A siły, które tego nie chcą, są wystarczająco potężne by tak się nie stało. Podobnie jak deweloperzy, dbający na całym świecie o to, by tanie mieszkania nie zaistniały.

    1. Marcin pisze:

      Rozumiem Pana i dziękuję za obszerną odpowiedź. No, niestyty tak to wszystko wygląda. Sam obecnie sprzedaję jedne z moich słuchawek, bo niestety czas pracy (bynajmniej nie ośniogodzinny) sprawia, że nawet nie mam czasu, żeby ich słuchać; a co najgorsze, myśl, że jutro zaś trzeba wstać i być wyspanym itd. sprawia, że nie towarzyszy mi to odprężenie, które jest mi niezbędne, abym mógł się skupić na muzyce i czerpać z niej przyjemność.

  3. Tomek pisze:

    Bardzo ciekawy artykuł. W zasadzie wywód naukowy. „Audiofilia jako pretekst rozprawy o kondycji współczesnego świata w kontekście historyczno-polityczno-ekonomiczno-socjologiczno-psychologicznym.”
    Lektura pouczająca i pożyteczna, bo intrygująca. Z większością, jak nie ze wszystkimi tezami wypada mi się zgodzić.
    Jako osobisty komentarz przychodzą mi na myśl tylko słowa piosenki „a po nocy przychodzi dzień” i moje osobiste przekonanie, że każdy początek jest końcem a każdy koniec początkiem.
    I tak To się kula, a może i nie?

  4. XYZPawel pisze:

    Jak zwykle u Ryki: dużo bezinteresownego hejtu na racjonalistów ale jakby do śmiechu już trochę mniej 😉 Przegadane i chwilami nudne 🙂

    Napisałbym bym coś z sensem, ale po co? jak już to pisałem? Więc polecam 🙂
    http://xyzpawel.blogspot.com/2011/01/mi-tam-wcale-nie-szkoda-audiofilow.html

    1. batman pisze:

      Przeczytałem ten twòj tekst xyzpaweł.Kròtko i węzłowato bo jest upał i mi się nie chce – oby jak najmniej było takich zakochanych w swoim racjonaliźmie psełdoracjonalistów!

      1. XYZPawel pisze:

        Przeczytałeś i nie zrozumiałeś 🙂 co mnie wcale nie dziwi, bo to normalne u audiofili… a upał tylko pogarsza sprawę 🙂

  5. Leszek pisze:

    W felietonie autor zżymając się na brak postępu technicznego na rynku audio pisał m.in. tak: „… a nawrót do winylu jest sam w sobie zjawiskiem kompromitującym.”
    Nie wierzyłem własnym oczom! Jak audiofil mógł coś takiego napisać! Słuchanie winyli to wstyd?! Ale po chwili doszedłem do wniosku, że słowa te padły w samym mateczniku polskiego audiofilizmu. Audiofil jak nazwa wskazuje, najbardziej ukochał dążenie do dźwiękowego ideału. Dla niego brzmienie muzyki to nie ciepła podusia, do której się przytuli, to stalowy monolit, wielki, błyszczący, wypolerowany co do atomu, przed którym padnie na kolana. Na ołtarzu audiofilizmu nie ma miejsca dla lamp i gramofonów, tam królują napakowane elektroniką monstra, wiją się grube jak ramiona kable, a wokół poukładane jak wota różne audio-cudawianki.
    Dzisiejsi audiofile są za młodzi aby pamiętać początek lat 80 XX wieku, kiedy to pojawiła się płyta kompaktowa.
    Wtedy nic nie pomogły rozpaczliwe krzyki o dehumanizacji muzyki. Rynek miał swoje prawa – winyle lądują w piwnicach i na strychach a odtwarzacze płyt CD za tysiące dolarów nobilitują ten nośnik i wprowadzają na audiofilskie salony. Mija kolejne 20 lat muzyka zaczyna płynąć z komputera a nowe pokolenia audiofilów teraz ten nośnik odsądza od czci i wiary głosząc wszem i wobec, że płyta CD brzmi lepiej. I znowu historia się powtarza. Wystarczyło do komputera podłączyć DAC za (co najmniej) kilka tysięcy dolarów czy euro, zainstalować wymyślny (i oczywiście drogi) program aby pliki cyfrowe stały się „audiofilskie”.
    Pojawiają się co raz bardziej „gęste” formaty, wzmacniacze i kolumny mogą grać dla nietoperzy, audiofile wygrzewają bezpieczniki (a nuż podstawkowe pierdziawki zagrzmią jak cała orkiestra symfoniczna) a tu niespodzianka. Wracają winyle! Dlaczego ktoś odrzuca 40 lat mozolnego dążenia do doskonałości?
    A no dlatego, że ludzie mają po dziurki w nosie wyścigu „audio-zbrojeń” , że nikt przy zdrowych zmysłach nie wyda na kable 50 tysięcy tylko dlatego, że pięciu facetów w Polsce „słyszy”, że grają lepiej od tych za 20 tysięcy, że pojawiło się pokolenie któremu przejadła się bezduszna muzyka z dysków, chmur, streamingów, które chce muzykę dotknąć, zobaczyć. Że nie ma to jak odprawić ceremonię z wyciąganiem płyty, jej odkurzaniem, pieczołowitym układaniem na talerzu gramofonu, delikatnym opuszczaniem igły. Aby w końcu, w półmroku, w blasku świecących się lamp wzmacniacza, usiąść sobie ze szklaneczką whisky i zacząć słuchać bez zadawania sobie bez przerwy pytania : „co by tu jeszcze…, co by tu jeszcze…” (spieprzyć).
    No dobra. Koniec wychwalania winyli. Czas na łyżeczkę dziegciu do tej beczki miodu.
    Jak wielu neofitów winylu zdaje sobie sprawy z tego, że tak naprawdę słucha CD. Firmy fonograficzne szybko zwietrzyły, że szykuje się nowe eldorado. Ale poco płacić za użycie starej taśmy-matki, poco płacić za mastering. Wystarczy zrobić rip z „cedeka” i tłoczyć „reedycje”. Jak to mówią: ciemny lud i tak kupi bo posiadanie winyli stało się modne.
    Trzeba mieć jednak nieco audiofilskiego sznytu, aby słuchanie winyli nie przypominało szukania duszy w elektrycznym żelazku.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Kilka spraw. Przede wszystkim napisałem o kompromitującym nawrocie do winyli nie w sensie ich krytyki, a jedynie tego, że lepszy sposób reprodukcji dźwięku (plus taśma analogowa) nie został dotąd wymyślony. Gramofony mają istotne ograniczenia: rozmiar i nieporęczność nośnika, jego wrażliwość na uszkodzenia, wrażliwość i rozmiar samego gramofonu, skomplikowany proces jego kalibracji, mała ilość zapisanej muzyki (zwłaszcza przy wyższym jakościowo zapisie 45 obrotów albo tłoczeniu jednostronnym), nieznośna walka z kurzem i brudem, mała żywotność igieł, ograniczona żywotność płyt, ogólnie wysokie koszty, konieczność nabycia gramofonowego przedwzmacniacza i do niego okablowania, prymitywna ręczna obsługa (brak pauzowania, powtórek, wybierania jednego utworu, własnych list – itd.) To wszystko aż krzyczy o poprawę, a największą niewątpliwie kompromitacją pozostaje fakt, że format oferujący obecnie najwyższą jakość dźwięku wymyślono w 1877 roku, w czasach gdy największą siłą uderzeniową pozostawała kawaleria, a jedynymi maszynami latającymi były balony.

      Faktycznie, o czym już wielokrotnie pisałem, rynek zalały płyty pseudo winylowe (pseudo analogowe), będące winylowymi kreacjami cyfrowych nagrań. Z nieuniknioną karykaturalnością – wyraźną redukcją jakości, nieraz bardzo drastyczną. I nie zanosi się na poprawę, ponieważ nowe nagrania od A do Z analogowe pozostają rzadkością, gdyż wyraźnie podnoszą koszty, a w dodatku studiom nagraniowym brak odpowiedniego zaplecza.

      Nie jest prawdą, że wyższość kabli kosztujących 50 tys. nad tymi za 20 jest trudna do usłyszenia. W przypadku Siltech Triple Crown jest bardzo łatwa. Powiem więcej – jest wręcz niemożliwa do nie usłyszenia.

      Nie sądzę, by ludzie faktycznie mieli dość audio zbrojeń. Bardzo chętnie się dozbrajają i cały rynek na tym bazuje, byleby tylko te zbrojenia nie szły w koszty rakiet Patriot i atomowych łodzi podwodnych.

      Plikowe banki nagrań o tyle są wygodniejsze (podobnie jak wcześniej płyty CD), że odrzucenie ich pod hasłem niższej jakości nie wchodzi w rachubę. A już szczególnie z uwagi na mobilność.

      Trzeba także dorzucić fakt, że większość młodych ludzi nie dysponuje odpowiednim lokum. Mieszkania są małe, przeważnie wynajmowane, a na dodatek trzeba się liczyć z częstymi przeprowadzkami, które wymusza rynek pracy. To nie są warunki na duże audio, wszystko jedno analogowe czy cyfrowe.

      A jak chodzi o mój audiofilski matecznik, to jest w nim miejsce dla szesnastu w tej chwili lamp, a także dla gramofonu. Również dla sporej kolekcji winyli. Bynajmniej przy tym nie marzę o przytulaniu jakiegokolwiek „stalowego monolitu”, natomiast jakiś lepszy analogowy format zapisu/odczytu bardzo bym chętnie powitał.

  6. Patryk pisze:

    Prawda jest taka, ze sprzet,a przede wszytskim jego dzwiek jest ZAWSZE zalezny od akustyki pomieszczenia, ustawienia glosnikow oraz miejsca w ktorym siedzimy i sluchamy muzyki. (prad, kable maja oczywiscie takze wplyw) Te pierwsze wymionione przeze mnie rzeczy – To podstawa i 70% sukcesu! Widac duze roznice w sprzecie w przedziale 10.000 PLN – 100.000 PLN. Roznice staja sie potem co raz mniejsze i mniejsze. Nie trzeba wydawac majatku , zeby sluchac muzyki na dobrym poziomie. Wystarczy trzymac sie podstaw i znac sie na tych podstawach.
    Sprzet warty 25.000 dobrze postawiony w pomieszczenie przygotowanym akustycznie bije sprzet za 200.000 PLN , ktory bedzie po prostu podlaczony i postawiony tak sobie po prostu. To proste, ale wiele osob tego nie rozumie wydajac kupe forsy na glupoty.

    1. Piotr Ryka pisze:

      To prawda i zarazem nieprawda. Faktem jest, że za 25 tys. da się postawić dobrze brzmiący system, ale prawdą też jest, że za 200 tys. da się lepszy.

      1. Patryk pisze:

        Fakt tez, ze ten za 200 tys. bedzie lepszy w tych samych, optymalnych warunkach. Wiele osob, ktore poznalem wierzy w drogie kable, bardzo drogie glosniki, a sami zapominaja o wymionionych podstawach. Glosniki stoja blisko scian, poniewaz”zona” nie pozwala 🙂
        Rece mi opadaja jak slysze cos takiego. Lepiej zlozyc sobie wtedy kacik z dobrymi sluchawkami!
        Sprzet bardzo drogi, zafascynowanie nowym kablem, a caly sprzet na ladnym stoliczku „ze szkla“ 🙂 –rece mi opadaja!
        Kable do pradu z bardzo wysokiej pulki, a miejsce na odsluchy przy samym, wielkim oknie za plecami 🙂 – rece mi opadaja!

        Chodzi mi o to, ze wiele osob wydaje duze pieniadze, spedza wiele godzin na odsluchach w sklepach, a u siebie w domu nie zadba o najwazniejsze, podstawowe rzeczy, ktore zmianiaja dzwiek na 10x lepszy i to bardzo czesto „za darmo“. To wlasnie mnie tak boli. Bedac ostatnio u kolegi (dlugo czekalismy na spotkanie, a sprzet wartosci zapewne jakies dobre 100 Tys PLN) bylem w szoku jakie bledy zostaly popelnione. Popelnij wszystkie podstawowe bledy. Po samym ustawieniu glosnikow (tydzien pozniej) wedlug mojej rady nie poznal swojego sprzetu! Nie wierzyl po prostu co sie stalo.

        Co do wydatkow: sa granice dla kazdego z nas. To normalne i pracujemy za ciezko, zeby wydawac tak sobie dla przyjemnosci. Jeden slucha Marantz, drugi Naim, trzeci Denona, a czwarty Accuphase. Sprzet drozszy gra lepiej, ale granice sa takie, ze od pewnego momentu nie ma juz duzego sensu wydawania grubych pieniedzy.
        Zamiast kupowac CDP za 25000 tys, lepiej kupic ten za 10000-15000 tys, a reszte wlozyc w poprawe produ. (n.p Isotek Aquarius za 1500€). Ten drugi zestaw zagra „lepiej“.

  7. Leszek pisze:

    Szanowny Panie Piotrze.
    Widziałem gdzieś fajne hasło: „Life is analogue”. Na pierwszy rzut oka to i owszem, ale im bardziej stajemy się dokładni tym mniej z tego analogu zostaje. Na samym dole są kwanty. Im bardziej będziemy chcieć być analogowo dokładni tym bardziej będziemy zbliżali się do kwantyzacji zapisu. Musimy założyć, że pewien poziom dokładności zapisu analogowego musi wystarczyć. Co najwyżej zostaje kwestia nośnika. Chyba, że będzimy tworzyli hybrydy takie jak gramofon z laserem zamiast igły, który zresztą do tej pory jest tylko technologiczną ciekawostką.
    Druga sprawa, że są osoby, które z ceregieli wokół gramofonu mają taką samą frajdę jak inni ze słuchania kabli za 50 tysięcy.
    Zbrojenia mają to do siebie, że zwykle nie mają końca. Siltechy na pewno grają dobrze (tylko czy kolumny za marne 36 tysięcy były dla nich odpowiednim partnerem) ale założę się, że to nie koniec „eskalacji zbrojeń”.
    Osobiście bardzo mnie cieszy, że docenia Pan wzmacniacze lampowe, choć jest w tym pewien paradoks. Lampa gra inaczej (dla wielu lepiej) bo gra… gorzej. Węższe pasmo przenoszenia, większe zniekształcenia liniowe, mały dumpig faktor (dlatego tak lubię basy z lampy). Dążenie do doskonałości w przypadku wzmacniaczy lampowych skończy się upodobnieniem ich brzmienia do tranzystorów i po zabawie (a byłoby szkoda).
    No trudno. Teraz się pewnie narażę. Podobnie jak Pan Patryk uważam, że są 3 podstawy dobrego dźwięku: Po pierwsze – głośniki (tu poddaję pod opinię czy lepiej mieć głośniki za 100.000 a kable za dziesięć czy odwrotnie). Po drugie akustyka pomieszczenia (należę do szczęśliwców, którzy mają 30 metrów tylko dla muzyki i wiem też co to znaczy ustawiać kolumny w małym pokoju). I po trzecie – realizator dźwięku.
    Odwiedzając HiFi Philosophy zwróciłem uwagę na praktyczny brak opinii na temat ustrojów akustycznych. Zaciekawiony takim stanem rzeczy zacząłem baczniej przyglądać się zamieszczonym tekstom różnych recenzji (żeby nie było u innych także) analizując zamieszczane tam zdjęcia, na których mniej lub bardziej dokładnie było widać pomieszczenia odsłuchowe. Zgroza, powiadam Panu zgroza. Nie wiem jak można testować urządzenia warte niekiedy setki tysięcy w warunkach urągających podstawowym zasadom akustyki.
    Proponuję następujący eksperyment. Proszę przejść się w wolnej chwili po kolegach audiofilach z zapytać się co to takiego ustawienie kolumn „niemieckie” a co „angielskie”. Jak je ustawić metodą Cardasa a jak Audio Physic. Co to jest obszar Bolta, a co to jest…
    Dobra, kończę już.
    Pozdrawiam wszystkich audiofili.

    1. Piotr Ryka pisze:

      To nieprawda, że lampa gra gorzej. To obiegowa, nieprawdziwa opinia powielana przez zwolenników wzmacniaczy tranzystorowych. Jest z tym podobnie jak z jitterem, w którego początkowo nie wierzono, głosząc, że przekaz CD wolny jest całkowicie od zniekształceń innych niż pewna – całkowicie niesłyszalna! – redukcja informacji. A potem jitter wyskoczył w pomiarach i zwolennikom cyfrowego transferu zrzedły miny. Ze wzmacniaczami lampowymi i ich rzekomo większymi zniekształceniami jest podobnie, a sprawę wyłuszcza Nelson Pass, sławny konstruktor wzmacniaczy, według którego zniekształcenia są w rzeczywistości wszechobecne i niemożliwe do usunięcia. Tak więc nie dajcie się zwieść zapewnieniom, że jakiś tranzystorowy wzmacniacz pozbył się ich do poziomu poniżej jednej tysięcznej; bo cóż z tego, że faktycznie w odniesieniu do zniekształceń liniowych (czyli harmonicznych), kiedy do ich pomniejszenia użyto obwodów przeciwharmonicznych, produkujących (w co kiedyś nie wierzono, ale rzeczywiście tak jest) własne grupy zniekształceń. W dodatku nieliniowych, czyli nie muzycznych a chaotycznych (nieharmonicznych). Efekt? Muzyka z tranzystora okazuje się mniej śpiewna, bo w całym paśmie u podłoża ma cichy szum chaotyczny, który na dodatek potrafi się lokalnie przeradzać w duże piki wyjątkowo nieprzyjemne audialnie. Z tego właśnie powodu wzmacniacze lampowe brzmią lepiej, pomimo większych w pomiarach zniekształceń harmonicznych.

    2. Piotr Ryka pisze:

      Co do ustroi akustycznych, to zgoda – tę stronę rzeczywiście się zaniedbuje. Pomimo dobrego co do proporcji i materiałów konstrukcyjnych własnego pokoju odsłuchowego stawianie w rogach ścianek z ustroi Audioforma potrafi wyraźnie poprawić brzmienie. Trzeba mieć jednak na względzie, że ustroje akustyczne poprawiają co prawda harmonię brzmieniową, ale niestety bywa, że psują małżeńską…

    3. Piotr Ryka pisze:

      A wyścig zbrojeń? Cóż, tak jak w większości życiowych spraw należy zachować przy nim umiar i słuchając muzyki nie zaprzątać sobie nim głowy. To nie jest bardzo trudne, bo już za umiarkowane pieniądze da się zmontować system brzmiący na tyle dobrze, że poprawki same z siebie nie przychodzą do głowy.

  8. Patryk pisze:

    Ustawienie glosnikow wedlug CARDAS to strzal w 10!! To ZAWSZE dziala w normalnych pokojach! Nic lepszego nie poznalem do dnia dzisiejszego.

  9. Patryk pisze:

    ….ale mozna pchac, przestawiac, sluchac i znowu przestawiac….NIE MA SZANS! Cardas formulka dziala 100%!

  10. deper b pisze:

    ZBanowac Leszka!!!!!

  11. Wiecki pisze:

    High End……to High bez End….. sam jestem po 40 latach Audiofilizmu…

    Pozdrawiam

    Zygmunt

  12. Patryk pisze:

    A ja mysle troche inaczej. „Mozna wejsc bardzo wysoko” dozac do momentu, w ktorym poczujemy 100% zadowolenie. Wtedy mamy do czynienia z High & End. Rzadko komu udaje sie to udaje, to prawda. Jest jednak mozliwe i do zrealizowania. W wieku 37lat (2 lata temu) udalo mi sie i nie mam juz od 2 lat najmniejszego zapotrzebowania na ulepszenie systemu.
    Moja rada dla wszystkich: zrobcie wszystko, aby moc miec swoj pokoj muzyczny, w ktorym nie bedzie ograniczen powiazanych z rozstawieniem glosnikow oraz materialow akustycznych. (sciany i reszta pomieszczenia musza byc do waszej dyspozycji)

    Szkoda, ze wiekszosc ludzi wklada (wyrzuca wlasciwie) pieniadze w drogie kable zapominajac o podstawach, ktore sa duzo tansze i 5x skuteczniejsze.

    1. Piotr Ryka pisze:

      Oddzielny pokój odsłuchowy dla większości pozostaje niestety nieosiągalnym ziemskim rajem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy