V Symfonia Beethovena część 2.


Beethoven_3Czy tajemnica magii Beethovena tkwi w cierpieniu, którego zaznawał i którym ze słuchaczami mimowolnie się dzielił? W absurdalnej sytuacji bycia głuchym kompozytorem? Na pewno nie w tym tylko i na pewno w tym także. Ale jak tego wszystkiego dokonał będąc głuchym i będąc w dodatku człowiekiem mało komunikatywnym, pozostanie zagadką. Jak ten odludek – z samotni swego kalectwa i niechęci do świata, z którym od dzieciństwa musiał się zmagać, a kiedy w końcu przezwyciężył upokorzenia płynące z niskiego urodzenia wtrącony został w upokarzającą ułomność fizyczną – zdołał porwać tłumy? Wskazuje to chyba na rachunkowy aspekt muzyki. Wszak rachować można w ciszy. W ciszy można też cierpieć. Synteza tych cisz, zakłócanych generowanym przez chorobę (prawdopodobnie ołowicę) szumem, przekształciła się Beethovenowi w najwspanialszą muzykę, którą słyszał jedynie swym głosem wewnętrznym i z którą się po platońsku zżywał, a której początkowy zły odbiór u szybko przerodził się w powszechny aplauz i zachwyt. Trzeba jednak zauważyć, że w jednym z listów Mozart opisuje swój sposób komponowania także jako proces zachodzący całkowicie w sferze mentalnej, rzucając na koniec słynne stwierdzenie, które tak zafascynowało badaczy – że słyszy ukończony już utwór w całości od początku do końca, jednym „spojrzeniem” ogarniając całą jego postać, „choćby był nie wiem jak długi”. Odsyła nas to do innego twórcy i innej wizji. Genialny matematyk – Bernhard Riemann – (może nawet najgenialniejszy) pozostawił w notatkach uwagę, że dowodu swej hipotezy, zwanej dziś hipotezą Reiemmana i pozostającej największym nierozwiązanym problemem znanym matematykom, nie udało mu się sprowadzić do postaci umożliwiającej wyrażenie go w języku. Tak więc niektórym dany jest inny sposób widzenia, niedostępny zwykłym śmiertelnikom, a Beethoven był jednym z tego najelitarniejszego grona członków.
I tak „piąta” stała się sztandarowym dziełem swego twórcy, podziwianym przez odbiorców na przestrzeni stuleci. Zarazem stała się jednak czymś więcej, czymś bardzo dużo więcej, bo momentem kulminacyjnym w całych dziejach muzyki. To oczywiście pogląd kontrowersyjny i nie poparty żadną obiektywizacją. Nie jest jednak wyłącznie mój i nie jest odosobniony.
BEETHOVEN SYMPHONY NO.5 OP.67 in C MINORW samej twórczości Beethovena, gdy bierzemy pod uwagę jedynie wielkie formy orkiestrowe, mamy do czynienia z triadą dzieł najwybitniejszych – symfoniami: trzecią, piątą i dziewiątą. W tle pojawia się oczywiście także pięć wspaniałych koncertów fortepianowych i koncert potrójny, a symfonie pierwsza, szósta, siódma i ósma też są przecież wspaniałe. (Drugą Beethoven chciał spalić.) Nie ma sensu spierać się, który z tych utworów jest najwybitniejszy i podobnie nie ma sensu odrzucać tezy, że piąta stanowi apogeum. Sam Beethoven tak nie uważał, ale tak się dość powszechnie przyjęło. Nie to jednak jest najważniejsze. Najważniejsze jest to, że po Beethovenie żaden kompozytor nie wzniósł się już na takie wyżyny sztuki. Obrażam? Zaprzeczam wizji postępu w muzyce? Odbieram jej prawo do dalszego rozwoju? Nie obchodzi mnie to. Podobną sytuację obserwujemy przecież w malarstwie, a nawet w literaturze. Kiedy u schyłku średniowiecza Giotto zastąpi malarstwo ikoniczne – malarską formę modlitwy i wyznawania wiary, prostodusznie wyrażającą wszelkie relacje wielkościami obiektów – malarstwem perspektywicznym, nastąpi eksplozja i już sto pięćdziesiąt lat później w jednej chwili pojawiają się Leonardo, Michał Anioł, Tycjan i Rafael. Ich sztuka, niezwykle trudna do przebicia, została jeszcze odrobinę doszlifowana przez Velazqueza, Vermeera i kilku innych mistrzów, ale na tym koniec. Później mamy już do czynienia wyłącznie z uskrajnionym indywidualizmem, poszukującym rozpaczliwie naśladownictwem albo manierą. By pójść dalej trzeba było odnaleźć nową estetykę i nowe formy wyrazu. Przekuć indywidualizm w coś całkiem odmiennego, czego możemy się dopatrzyć już u Blacke’a i Turnera. Impresjonizm, kubizm i wszystkie inne wynalezione potem izmy nie tylko wyrażają własną wizję, lecz także to, że naturalna droga rozwojowa dobiegła kresu, a naturalna forma się wyczerpała.
Podobnie w muzyce – potęga Mozarta i Beethovena wynika nie tylko z ich indywidualnego geniuszu, ale i z genius loci historycznego. Jeszcze Schubert będzie mógł się nim cieszyć –jeżeli o radości w przypadku jego tragicznego losu w ogóle może być mowa – a już Chopin zaczyna trącić manierą, a jego forma chwilami napina się do niebezpiecznych granic; niepokojąco gęstnieje lub niezdrowo ociera się o kiczowatość. Jej genialne wyczucie pozwala mu wyjść z tej opresji w każdym przypadku obronną ręką, a nawet przekuć te niebezpieczeństwa w spotęgowanie siły wyrazu, ale widać, że to już ostatnie porywy, a i miara talentu jednak inna, ograniczona do samej formy fortepianowej. Jeszcze można się wspierać muzyką ludową; skuteczną, bo sprawdzoną w akcji, przetartą na wiejskich zabawach, ale niewątpliwie zaczynamy już kręcić się w kółko miast iść naprzód. Jeszcze Liszt, Berlioz, Bellini, Donizetti i Schumann zdołają stworzyć rzeczy wartościowe. Jeszcze Wagner zabłyśnie niezwykłą oryginalnością i siłą wyrazu, a koncert fortepianowy Griega nawiąże do najświetniejszych dokonań, ale ucieczka od tradycyjnej formy już jest oczywistością, a Debussy, Bartok, Schönberg czy jazz czymś nieuniknionym.
WagnerMożna się spierać z Gombrowiczem, gdy twierdzi, że nawrót do formy okresu szczytowego jest niemożliwy, czego dowodem twórczość Czajkowskiego, z jej „melodyjnością nie w porę” i odorem stęchlizny. (To samo trzeba jednak w takim razie powiedzieć i o Brahmsie czy Mahlerze, czego Gombrowicz nie czyni, znęcając się jedynie nad Szostakowiczem.) Tak, czy inaczej talent miary Beethovena już więcej się nie objawił. Nawet w przypadku Wagnera.
To co dziś jest muzyką poważną w większości przypadków bardziej przypomina kiepską matematykę niż porządne muzykowanie. Dawne formy orkiestrowe są dzisiejszą muzyką kinową lub okolicznościowymi suitami, a dawna muzyka ludowa nosi teraz miano rozrywkowej. Ponad tym, na firmamencie minionej formy klasycznej, świecą gwiazdy Bacha, Mozarta, Beethovena, Schuberta – niedościgłe, nieosiągalne, nieśmiertelne. Supernowa formy muzycznej już wybuchła. Z pyłu pozostałego po niej nie da się powtórzyć jej błysku. Pozostało echo wybuchu, pukanie losu do bram muzycznego przeznaczenia. V symfonia…

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy