Audiofilizm a kwestia szczęścia

 Cybraphon-EmotionMeter-CloseUp2-72  Szczęście jest stanem subiektywnym o obiektywnych walorach. Kto jest szczęśliwy, jest szczęśliwy i szczęście ma w sobie bezwarunkowo, bowiem jest po prostu szczęśliwy, a nie trochę szczęśliwy, umiarkowanie szczęśliwy, albo szczęśliwy pod pewnym względem, a nieszczęśliwy pod innym. To jest tak samo jak z bólem. Gdy rąbnę kogoś młotkiem w paznokieć, będzie się wił z bólu niezależnie od światopoglądu, tego co jadł na śniadanie, albo która jest właśnie godzina. Wił będzie się całym sobą, a sam jego bólu nie odczuję, choć może mi być bardzo przykro.

Stan szczęścia, o którym tu mówimy, nie zależy od woli i nie jest ułamkowy. W tym też sensie jest obiektywny, mimo iż indywidualnie, wyłącznie jednostkowo realizowany. Zdarza się wprawdzie, że szczęście spływa w jednej chwili na grupę osób, nieraz nawet tak liczną jak widownia piłkarska albo armia, ale i tak mamy wówczas do czynienia ze zbiorem szczęść indywidualnych, przypisanych do poszczególnych jednostek, a więc poniekąd subiektywnych. Zarazem szczęść holistycznych, całość jaźni ogarniających, chociaż przeważnie przejściowych. Tak więc jest owo prawdziwie i w całej rozciągłości przeżywane szczęście mieszanką obiektywnej konieczności swojego zajścia z subiektywnością przeżycia, a obiektywna nieuchronność miesza się w nim z subiektywnym zamknięciem. Niezależnie jednak od bycia stanem całościowym, całą jaźń ogarniającym, a także od owych obiektywizujących aspektów, jest szczęście stopniowalne, wszakże jedynie od wysokiego pułapu. Bo nawet ktoś szczęśliwy bardziej umiarkowanie, zazwyczaj skutkiem przedłużania się tego stanu, odczuwa szczęście, a jest ono zjawiskiem bardzo emocjonalnie głębokim.

Czym jest to audio-szczęście?

2013-09-08-15-45-46   Tak więc szczęście – takie prawdziwe – to silne doznanie indywidualne, i w tym sensie subiektywne, mające czysto obiektywny, niezależny od jakiegokolwiek punktu widzenia czy jakiegoś regulowanego względu nieunikniony wymiar przyczynowy. Kiedy ktoś cierpi męki i nagle one ustąpią, musi go to uszczęśliwić, o ile tylko nie jest masochistą. To dzieje się niezależnie od pragnień albo od wzdragania, i nie da się tego zmienić. Szczęście można sobie wprawdzie szybko zepsuć jakąś ponurą konstatacją czy wizją, wszakże samo jego pojawienie się i chwila trwania są zjawiskami obiektywnymi, niezależnymi od woli i rozumu. Nie można ani stać się szczęśliwym na zawołanie, ani nie zaznać szczęścia w pewnych okolicznościach, chociaż buddyści są odmiennego zdania i mocno o swój medytacyjny, niezależny z założenia od okoliczności, stan szczęścia (polegający na wewnętrznym wyciszeniu) zabiegają. To jednak tylko karykatura prawdziwej, spontanicznej szczęśliwości, aczkolwiek nikomu nie odmawiam prawa do traktowania jej serio i poszukiwania w niej spełnienia. Zostawmy jednak buddystów i ich myślowe oraz kulinarne diety, pozostając przy prawdziwym szczęściu – szczęściu emocjonalnie aktywnym. Nie jest ono wprawdzie tak obiektywne jak prawdy logiki i matematyki, nie podlegające żadnym uwarunkowaniom, ani nawet jak grawitacja, której czynnik zwany stałą grawitacyjną jest być może zmienny, a samo jego istnienie zależeć może od warunków początkowych w danym wszechświecie (zakładając teorię wielu światów), jednak bez względu na to żadnymi poczynaniami usunąć grawitacji ze zbioru oddziaływań fizycznych w naszym wszechświecie się nie da, podobnie jak jej doraźnych przejawów, podczas gdy szczęście każdemu można zniszczyć bardzo prędko. (Na przykład waląc go młotkiem.)

Pozostaje tym samym pytanie, jaki przyznamy szczęściu status ontologiczny. Można sobie bowiem wyobrazić sytuację, gdy wszyscy mieszkańcy Ziemi nie są szczęśliwi, choćby wówczas gdyby zmierzała ona ku zagładzie, jak w filmie Larsa von Triera Melancholia, a także przywołać stan sprzed powstania lub po zagładzie ludzkości, kiedy żaden człowiek nie może być ipso facto szczęśliwy, ponieważ nie istnieje. Co wówczas ze szczęściem? Czy istnieje też jako sama potencja, w formie czysto idealnej? To zależy od ontologii jaką przyjmiecie. Idealista odpowie – tak, istnieje, jako pojęcie i ideał; a reista stwierdzi, że nie, że niczego takiego nie ma i być nie może. Stary to spór, wiedziony najzajadlej w czasach średniowiecznych – tak zwany spór o uniwersalia. Czy takie byty jak szczęście istnieją przed rzeczami, w rzeczach, czy po rzeczach? – pytano. W tym miejscu, podobnie jak przed wiekami, tego nie rozstrzygniemy, możemy natomiast zauważyć na marginesie, że ci goście w średniowieczu wcale nie byli tacy głupi i to im a nie renesansowym bajarzom zawdzięczamy cywilizację techniczną. Ockham, Buridan czy Jan z Mirecourt to dziś zapomniane lub na wpół zapomniane nazwiska, a jakże niesłusznie.

Wracając do szczęścia. Kto jest szczęśliwy, jest szczęśliwy – a nie trochę szczęśliwy, mało szczęśliwy, albo szczęśliwy z prawej a nieszczęśliwy z lewej. Szczęście jest istotą jego stanu, nawet jeżeli nie zdaje sobie z tego sprawy, co jest nawiasem mówiąc mało prawdopodobne. Bo szczęście jest całościowe i nas ogarnia – a w każdym razie o takim tutaj rozmawiamy. Toteż nawet kiedy jego początkowo buchający płomień przygasa, wciąż pali się w sercu i wiąż możemy się nim ogrzać. Świat szczęśliwego jest inny niż świat nieszczęśliwego – jak słusznie zauważył Ludwig Wittgenstein. Tak więc stan szczęścia zmienia wszystko i nic w nim nie jest takie jak u tych, którzy szczęśliwi nie są. Panuje zatem powszechne niezrozumienie szczęśliwych przez nieszczęśliwych i vice versa, przy czym dla obu stron widok przebywających w innym świecie okazuje się drażniący. Szczęśliwym zaburza szczęście, rodząc irytację, a u nieszczęśliwych wywołuje resentyment oraz odruch przypisywania głupoty. Szczęśliwi nieszczęśliwym zawsze bowiem wydają się głupi, co jest następstwem kompensacji bolesnego własnego stanu. A przecież jest dokładnie na odwrót, bo o ileż lepiej być szczęśliwym – i jeśli warto żyć, to właśnie po to.

Niestety, nie można trwale zachować szczęścia, a w każdym razie jest to bardzo trudne. Niektórym udaje się poprzez religijną ekstazę, inni znajdują je w posiadaniu, jeszcze inni patrząc na szczęście własnych dzieci. Szczęściem jest także – a nawet przede wszystkim – udany związek; szczęściem może być też wiedza lub władza i duma z ich posiadania. Szczęściem wreszcie bywa piastowanie wysokiego stanowiska, albo wysoka pozycja społeczna, jak również radość z własnego dorobku, na przykład twórczego. Nieszczęśliwy powiada na to, że wszystko to jeno marność; bo ani dorobku nie ma, ani pozycji, ani udanego związku, ani Boga przy sobie. A nawet jeśli ma, to go ten stan nie cieszy. Trzeba umieć doznawać szczęścia, a nie wszystkim bywa to dane, choćby życiowe okoliczności wydawały się sprzyjać. Miast szczęścia ogarnia tych nie przeznaczonych do szczęśliwości melancholia, wszystko wydaje się chwilowe, a koniec widzą jeszcze przed nastaniem początku.

807562057Do szczęścia się trzeba urodzić, podobnie jak do refleksji czy smutku. Widać to choćby po losach filozofów, pośród których znajdziemy radosnego Demokryta, zwanego śmiejącym się filozofem, a w opozycji posępnego Heraklita, któremu nawet bycie królewskim synem, sława i zamożność nie dały satysfakcji. Widzimy też tragicznego Kirkegaarda, mimo głębokiej wiary trwającego w nieznośnym przed Bogiem lęku, piszącego z tej pozycji pełne trwogi Bojaźń i drżenie, a pośród nie ulegających negatywnym emocjom pocieszającego w godzinie własnej śmierci rozpaczających przyjaciół Sokratesa oraz chcącego widzieć pozytywy nawet w tragizmie Camusa. Po stronie niepocieszonych natykamy się z kolei na wątpiącego we wszystko Pyrrona i uważającego nieprzezwyciężony, kapryśny fatalizm za podstawę bytu Schopenhauera. Długo by można wyliczać.

Przyrodzona natura sprzyja albo nie sprzyja naszej zdolności do szczęścia, pozostając tak samo jak ono stanem niezależnym od pragnień. Szczęścia niesionego przez ulotne pierwsze miłości i trwałe uczucia religijne, jak również przez głębokie stany egoistycznego spełnienia. Szczęścia realizowanego zarówno poprzez uszczęśliwianie innych, jak i przez ich dręczenie. Różne bywają drogi szczęścia i różni bywają ludzie.

A pośród ludzi zdarzają się audiofile, którzy tak samo jak wszyscy inni różne miewają natury, jako że skłonność do muzyki i gromadzenia środków jej reprodukcji bynajmniej nie determinuje postaw emocjonalnych. Są więc audiofile zadowoleni, bywają nawet audiofile szczęśliwi; a są też wiecznie albo przejściowo niespełnieni, a nawet trwale udręczeni. Podobnie jak kompozytorzy. Radosny był Mozart, poważny Bach, tragiczny Beethoven, a udręczony bojaźnią bożą Vivaldi. I każdy kompozytorem był gigantycznym, tak więc talent nie zależy od postawy wobec życia, choć ta na twórczości niewątpliwie odciska piętno. To samo dotyczy filozofów wcześniej wymienionych, co z miejsca uświadamia, że skłonność do szczęścia i nieszczęścia – a szerzej postawa wobec losu – nie ogranicza nas ani niczego darmo nie daje. Można być prawdziwym człowiekiem zarówno w szczęściu jak nieszczęściu. I wcale mi się nie zdaje, by tym albo tym było łatwiej. Bo jednym i drugim trudno otwierać się na innych, gdyż jednako w swym szczęściu i nieszczęściu są charakterologicznie pozamykani, a tylko wstawać rano szczęśliwemu łatwiej, ale gdy szczęściem swym patrzy wyłącznie w głąb siebie, to już lepiej spotkać kogoś nieszczęśliwego, co innych w swym nieszczęściu dostrzega i się z nimi gotów jednoczyć.

A czymże jest ten audiofilizm?

Źródło: Demotywatory.pl

Źródło: Demotywatory.pl

   Zawęźmy kwestię szczęścia do tytułowego audiofilizmu. Słowo „audiofil” ma to do siebie, że pewna grupa ludzi reaguje na nie alergią i szewskiej dostaje pasji. Dziwne to dość zjawisko, bo co komu może przeszkadzać, że ten czy ów – bardzo w sumie nieliczni na przekroju społecznym – ma chęć realizować się poprzez słuchanie muzyki w oparciu o jak najlepszą aparaturę. Nie spotkałem na przykład wrogów telewizoryzmu, którzy zajadle atakowaliby posiadaczy najlepszych projektorów i telewizorów, z uporem dowodząc im, że brną w bezsens, bo już na tanim telewizorze da się oglądać równie przyjemnie, a w filmie czy widowisku sportowym ważne je samo przeżywanie, a nie jakość obrazu. Co więcej – na tanim ogląda się nawet lepiej, bo nie postrzega się wówczas samego telewizora, a tylko obraz na nim.

Ciekawe, niby dlaczego? Czyżby pozytywy były widoczne i jeszcze przeszkadzały, a negatywy niewidzialne i poprzez to lepsze? Przecież to absurd. Tymczasem dokładnie tego rodzaju argumentacja pojawia się w odniesieniu do aparatury audio, w wyniku czego następuje całe spiętrzenie nieszczęść. Malkontenci i kontestatorzy wszelkimi siłami i sposobami usiłują zakłócać szczęście mniej czy bardziej spełnionym, też plątać nogi tym, którzy do spełnienia dopiero dążą. Co się im niestety niejednokrotnie udaje, przynosząc smutek tamtym, gderliwą satysfakcję sobie. Bo oczywiście wszystko można obrzydzać. Wiarę, przekonania, prawdę, dążenia, sposób życia, a już najłatwiej szczęście. Zazwyczaj bywa ono już samo z siebie stanem kruchym, który bez żadnej pomocy może się rozpaść, a kiedy jeszcze ktoś otworzy paszczę i zacznie szczęśliwemu bluzgać, niełatwo będzie szczęście przed tymi bluzgami obronić. Ludzie z natury są bardzo podatni na uleganie wpływom i tylko mniej niż dziesiątą część populacji cechuje niezależność myślowa, a w efekcie nie uleganie indoktrynacji i cudzym podszeptom. Właśnie dlatego reklamiarstwo i propaganda mogą święcić tryumfy, a podobnie skuteczni bywają obrzydzacze tego i owego.

Obrzydzacze ci lubią przeważnie obrzydzać w spontanicznym popędzie, odreagowując tym jakieś krzywdy albo nieudacznictwo własne, ale niektórzy biorą też za obrzydzanie pieniądze. Na forach społecznościowych niestrudzenie pracują zarówno obrzydzacze samozwańczy jak zawodowi, ruch hejterski ma się na świecie coraz lepiej. Niektórzy jedynie marudzą, czasami udanie też coś krytykują (bo przecież krytykować zawsze jest co i za co), ale inni nienawidzą szczerze lub za pieniądze, z zapałem oddając się czynności obrzydzania. Na nich zwłaszcza trzeba uważać, bo różne noszą maski. Czasami nienawidzą otwarcie – i to mniej niebezpieczne, bo łatwiejsze do dostrzeżenia – ale czasami podstępnie udają życzliwych, sącząc jad poprzez umyślne złe rady i opinie szerzące zamęt.

Sięgnijmy po prosty przykład. Jasnym jest i nie podlega wątpliwości, że słuchawki takie jak Sennheiser HD 600 nie dorównują modelowi HD 800, a Beyerdynamic T90 są słabsze niż T1. Wystarczy jednak by ktoś napisał, że miał jedne i drugie, dokładnie porównywał, i jego zdaniem HD 600 są lepsze, czy lepsze okazały się T90. Wolno tak napisać, nie podlega to żadnej karze, a ileż szkody można tym wyrządzić. Za psią kupę wlepiają mandat 500 złotych, kupa słowna uchodzi bezkarnie. Bo teraz posiadacz T1, które kupił nie porównując z T90, może się poczuć oszukanym przez firmę głupcem, który wydał bez sensu prawie dwa tysiące. Kto inny, przymierzający się do zakupu, będzie musiał czas tracić na sprawdzanie, mimo iż nie ma ono tak naprawdę sensu. Od tego rodzaju mylnych głupot w Internecie aż gęsto, a wypatrzenie pośród nich cennych ostrzeżeń jest bardzo trudne; w praktyce skuteczne bywają jedynie ostrzeżenia masowe, gremialnie przestrzegające przed jakimś złym produktem. Reszta to zmasowany bełkot, pośród którego można odnaleźć takie kurioza, jak te, że słuchawki w rodzaju Sony MDR-R10 czy Sennheisera Orfeusza są do kitu. (Widziałem takie opinie na własne oczy.) Podobnie można przeczytać, że do niczego są kolumny głośnikowe Zeta Zero czy system Oslo od Ancient Audio, a skakanie z lubością po wysokiej klasy odtwarzaczach CD stało się nawet modą. Najmodniejsze jest zaś ujadanie na drogie kable, których najczęściej ujadacze nawet nie widzieli na oczy, ale święcie są przekonani o ich bezwartościowości, bo przecież prąd potrafi płynąć przez każdy jeden przewód.

Ostroleka (mazowieckie). 30.08.1988. Sklep Pewex w Ostrolece. Fot. Slawomir Olzacki

Ostrolęka (mazowieckie). 30.08.1988. Sklep Pewex w Ostrolece. Fot. Slawomir Olzacki

Co począć w tej sytuacji i jak wypracować oraz utrzymać swe audiofilskie szczęście? Najprościej byłoby powiedzieć – trzymajcie się opinii zawodowych recenzentów, resztę omijać szerokim łukiem. Niestety, tak powiedzieć się nie da. Co gorsza, to właśnie dzięki jak świat starej marketingowej propagandzie, która z czasem przybrała także formę przekupywania ekspertów, dochrapaliśmy się ogólnego pomieszania opinii i forumowego bełkotu. Jedna, druga, trzecia, czwarta fałszywa czy półfałszywa recenzja, drastycznie  lub częściowo przeszacowująca wartość przedmiotu, przekłada się na setki, nawet tysiące oszukanych, a potem nieuchronny ferment i komasację nieszczęść. Pół biedy, jeśli taka recenzja jest tylko trochę naciągana, ale trafiają się też jawnie urągające sztuce oceny. Ostatnio może pod naciskiem opiniotwórczego Internetu i jego możliwych reperkusji rzadziej, ale wciąż się zdarzają, przykładowo niektóre relacje z ostatniego i poprzedniego Audio Show zawierały prawdziwe jaja. A przecież nawet nie trzeba kłamać. Wystarczy coś przemilczeć i już szanowny klient jest zrobiony w bambuko. „Zapomniał” pan recenzent napisać, że basu nie ma lub sycząca góra, za to rozpisał się o niezaprzeczalnych walorach średnicy i jeszcze dołożył gadkę o dwustu procentach normy – czytelnik załatwiony na cacy, a dystrybutor zaciera rączki i się hojnie odwdzięcza. Tak to niestety bywa.

No więc jak nie Internet, bo tam hejterzy i masa takich co ni w ząb się nie znają, a chcą uchodzić za znawców; i jak nie fachowe porady, bo tam przekupna komercja i goście za pieniądze kłamią – to właściwie co? Ano jajco, panie szanowny, bo samemu się rynku przebadać nie da, nawet gdyby cały czas wolny poświęcić, a na cudze rady i ich niepewność zdawać się niebezpiecznie. Albowiem o ciężką forsę nieraz idzie, a tej lepiej nie ciskać w błoto. Jedyne co w tej sytuacji wydaje się w miarę rozsądne, to wstępna selekcja poprzez porównywanie cudzych opinii i testów wraz z braniem pod uwagę, że firmy zwykle wiedzą co robią i te ich najwyższe modele z reguły są jednak lepsze od niższych. A na koniec bezwarunkowo tego wyselekcjonowanego jakościowo i cenowo sprzętu własne uważne odsłuchy, no chyba że całkowicie są niewykonalne, bo rzecz jest wyłącznie na zamówienie albo można ją nabyć jedynie wprost z zagranicy. Ryzyk-fizyk, jak powiadają, i tego czasem uniknąć nie można. Nie da się na przykład odsłuchać w Polsce przed zakupem słuchawek Abyss 1266, czy monobloków Woo Audio, nie da głośników Martena. Masy sprzętu się nie da posłuchać, i się nie będzie dało. Sytuacja jest zatem w gruncie rzeczy dosyć paskudna i dobrze by było celem wstępnego rozeznania skoczyć na zlot do Monachium, ale tam też wiele rzeczy tylko stoi i nie gra, tak więc nie jest to skuteczne remedium na każdą jedną przypadłość.

Z własnych doświadczeń

53_1263240894

Unitra ZK-146

   Czy zatem cały ten audiofilizm to ślepa uliczka i pole minowe, których najlepiej unikać? Chyba nie, bo alternatywą muzyka odtwarzana przez masówkę, a różnica pomiędzy taką, a odtworzoną naprawdę dobrze, jest przepastna, co w recenzjach wielokroć podkreślałem.

A ponieważ szczęście jest subiektywne i niepodzielne w sensie przeżycia, przeto tylko na własnych doświadczeniach można się w odniesieniu doń oprzeć; i tu muszę powiedzieć, że mnie audiofilizm dał masę radości. Zaczęło się dawno, dawno temu (czas pędzi w podły sposób), zaczęło od samego oglądania. Stałem jak wryty przed od lat nieistniejącym sklepem ZURT-u w Krakowie pod Biprostalem, gapiąc się niczym pies w kość na wystawiony amplituner Elizabeth, którego nie można było kupić, ponieważ był tylko na pokaz. A gdyby nawet był do kupienia, i tak nie miałem dość pieniędzy. A jednak zaznałem szczęścia – szczęścia, że jest. Bo wcześniej takich rzeczy nie było i nawet ich nie można było zobaczyć. Owszem, widziałem w niemieckim Sternie jeszcze lepszy amplituner Telefunkena, ale on był tak abstrakcyjny cenowo i tak dostępny, jak rakieta kosmiczna.

Tak to się zaczynało w połowie lat 70-tych, a starszy audiofilizm opierał się na przydomowych konstrukcjach lampowych, lecz tamtych czasów już nie pamiętam.

Jakiś rok potem miałem już zgromadzone środki na tą Elizabeth (7800 złotych przy pensjach rzędu trzy tysiące), a dysponująca szerokimi znajomościami w handlu ciotka z Katowic zdołała ją „załatwić”, jak to się wtedy mawiało. Udałem się przeto do Katowic, skąd taszcząc wielkie pudło zawierające amplituner i stanowiące komplet kolumny, ruszyłem cały szczęśliwy w drogę powrotną do Krakowa. Wielokroć w tamtych czasach przemierzałem tę trasę, ale nigdy pociąg nie wlókł się przeszło cztery godziny, a właśnie teraz wlókł się. (Ilość zbiegów okoliczności towarzyszących audiofilizmowi jest doprawdy zastanawiająca.) Jakieś składy z sowieckim wojskiem był zmuszony przepuszczać, jak wyjaśniał rozwścieczonym pasażerom konduktor. W efekcie do Krakowa dotarłem koło północy i sapiąc popędziłem na postój taksówek. Tymi były zaś wówczas same duże Fiaty i Warszawy – i żadne tam, panie, kombi. W efekcie wielkiego pudła do taksówki nie udało się zmieścić. Rad nierad poczłapałem na pobliski przystanek autobusowy, a tam, wraz z pierwszym po pół godzinie nocnym autobusem, okazało się, że jego drzwi są także za wąskie… Pod blok oddalony o ładnych parę kilometrów dotarłem dobrze po drugiej – z rękami sięgającymi ziemi i krzyżem w kawałkach. Tam wyszło zaraz na jaw, że drzwi windy też nie pomieszczą, tak więc czekał mnie jeszcze finalny spacer – spacer na ósme piętro. Ale i tak po dotarciu rozpakowałem i ustawiłem na przygotowanym zawczasu miejscu to moje pierwsze audiofilskie cudo, by z dumą na nie patrzyć. I nawet zapach tego nabytku, otwierającego nową epokę jakości słuchania, wydawał mi się piękny. Rano, jeszcze przed szkołą, zdążyłem maszynerię odpalić, a wówczas okazało się, że trzeszczy prawy kanał. Uszkodzony okazał się sam tuner, co sprawdziłem zamieniając kolumny, tak więc już tylko z nim jazda tramwajem na drugi koniec miasta do jedynego gwarancyjnego serwisu. Betka.

– Co jest? – zapytał pan serwisant, gdy odstawszy swoje w długaśnej kolejce nareszcie doń dotarłem. (Jeden serwis na milionowe miasto.)

– Trzeszczy w prawym – powiadam.

– A, to pewnie tranzystor. Za dwa tygodnie pan podejdzie z tym kwitem.

83_1174540999

Unitra Elizabeth

Ale zrobili „już” po dziesięciu dniach, co ustaliłem telefonicznie, i zaraz popędziwszy mogłem wreszcie się cieszyć słuchając „Trójki” i „Dwójki”, a w nich takich skarbów jak In-A-Gadda-Da-Vida, czy Echoes. Nagrywało się to na ZK-146, który niedługo zastąpiłem Arią, a wielkoszpulowy Koncert na zawsze pozostał marzeniem. Doszedł do tego z czasem jeszcze gramofon Daniel, a Elizabeth zastąpił kwadrofoniczny wzmacniacz Thomsona i głośniki Althusa, które nabyłem fuksem przy okazji spaceru, co można by porównać z napotkaniem kosmitów. Stały najspokojniej na wystawie nowo otwartego sklepu, położonego daleko od centrum, a zobaczywszy je nie wierzyłem własnym oczom. – Wpadam do środka i pytam, czy na sprzedaż (co wcale nie było oczywistością). – Tak, właśnie je przywieźli – z uśmiechem zrozumienia odparł ekspedient, który też sobie parę odłożył.

Do tego wzmacniacza na licencji Thomsona dedykowany był tuner, po który udaliśmy się z żoną na giełdę sprzętową dnia 13 grudnia 1981 roku. Słońce świeciło w oczy i mróz był trzaskający, a po godzinie bezowocnego wystawania na postoju taksówek mijająca nas starsza pani uświadomiła o stanie wojennym i daremności oczekiwań. Tunera nigdy nie kupiłem.

Quo vadis?

nakamichi-dragon-458547

Nakamichi Dragon

   W stanowojennej dekadzie zakupy elektroniki przeniosły się w głównym nurcie do Pewexu, a magnetofony szpulowe zastąpione zostały kaseciakami, z legendarnym i całkowicie nieosiągalnym Nakamichi Dragonem na czele. Najlepsze kaseciaki w Peweksie (marki JVC i Pioneer) kosztowały circa 500 dolarów, czyli ponad pięćdziesiąt tysięcy złotych, a sam miałem jaką taką wieżę Sony i wciąż Althusy, ale przede wszystkim dzięki nabyciu z drugiej ręki od prywatnego importera wszedłem w posiadanie najpierw elektrostatycznych słuchawek Audio-Techniki, a potem Staksa. To znowu były przeżycia traumatyczne, porównywalne do tych z Elizabeth, bowiem wyznaczające jakościowy przełom. Wyznaczał go już wprawdzie wcześniej gramofon, który ostał mi się jako jedyna pamiątka z tamtych czasów, ale nie w takim stopniu, bowiem różnica pomiędzy możliwościami Staksa a Althusów – a jeszcze tym bardziej posiadanych wcześniej słuchawek Tonsila – była o wiele większa. Każde założenie tych Staksów stawało się świętem, któremu nieodmiennie towarzyszyła obawa o niemożliwą do usunięcia awarię, bo przecież żadnego serwisu Staksa wówczas w Polsce nie było. Ale się nie zepsuły, tylko po latach intensywnego używania ze starości rozpadły, a zachowała pamięć o dźwięku prawdziwie high-endowym, jaki dawały pod koniec kariery napędzane przez CD 222ES Sony z odnośnym firmowym wzmacniaczem. Nigdy wcześniej ni później nie przeżywałem już takich emocji, choć teraz na zawołanie dysponuję dźwiękiem zdecydowanie wyższej jakości. To zaś dowodzi dwóch rzeczy: że jakość ta jest względna i liczy się bardziej dystans przeskoku niż wielkość absolutna, a jeszcze bardziej tego, że im się jest młodszym, tym przeżywa się głębiej, a co za tym idzie posiadania wysokiej klasy aparatury na daleką przyszłość lepiej nie odkładać, straci się to, co najlepsze.

Z czasem także ten CD Sony stał się za stary, a rozpadnięte Staxy zastąpił Twin-Head; najpierw z Sennheiserami HD 600, a potem Grado RS-1. Właśnie te Grado były kolejnym przełomem, bo grały od Staksów jeszcze lepiej, od HD 600 też. Później zastąpił je nabyty po długich wahaniach i porównaniach flagowy model Ultrasona – Edition9 – (głupio zrobiłem go sprzedając), jeszcze potem nastały Grado PS1000, zastąpione na koniec obecnymi AKG K1000, z przygodami po drodze w postaci Sennheiserów HD 800 i Audio-Techniki ATH-W5000. Cóż, przewędrowało się trochę.

Zmierzając ku zakończeniu i konkluzji tej opowiastki, tyczącej audiofilskich sukcesów i audiofilskich niepowodzeń, muszę wyznać, iż ilekroć przywdziewam teraz K1000, podpinane zdobytym z czasem genialnym kablem Entreqa do zmodyfikowanego na wszelkie sposoby i opatrzonego najlepszymi lampami toru, tylekroć robi mi się żal tych wszystkich, którzy zmuszeni są słuchać gorszej aparatury. Niektórzy szczęśliwcy mają co prawda jeszcze lepszą, jako że ekstremalne głośniki potrafią w odpowiednich warunkach zagrać lepiej, ale jest coś takiego jak wyraźna cezura jakościowa, którą potrafi przekroczyć zaledwie kilka procent sprzętu, a za jej Rubikonem rozciąga się audiofilski raj.

sony cdp-x222es 4

Sony CD 222ES

W tym raju nie gra dobrze. Nie gra też bardzo dobrze. Nie gra nawet rewelacyjnie. Gra tak, że słuchając stajesz się jednością z muzyką. To jest iluminacja, o którą bardzo trudno w warunkach jakiegoś Show, nawet jeżeli sama prezentacja jest z takiego poziomu. Bo tam panuje inna atmosfera, w której trudno się skupić, a zanurzyć dogłębnie, to wcale. Lecz kiedy usiąść w dobrym miejscu, wówczas czasem da się i tam bodaj na chwilę wejść w muzykę zapominając o bożym świecie, albo przynajmniej rozpoznać, że przeniesiony w warunki domowe ten sprzęt byłyby takim spełnieniem. I to jest właśnie to, do czego tutaj się dąży i czego żaden forumowy malkontent obrzydzaniem, ani przekupny recenzent nie powinien nam zepsuć. Pod warunkiem wszelako, że postępować będziemy roztropnie i że na takie coś finansowo nas stać, oraz że mieć będziemy gdzie to ustawić i możliwość słuchania w spokoju. O to wszystko niestety niełatwo, tak więc audiofilska droga ku szczęściu płatkami róż nieusłana. W zamian można będzie zakosztować nie czego innego, jak samego tytułowego szczęścia, gdyż o ile tylko życie nie jest w danym momencie udręką, której ukoić niczym się nie da, wszelkie codzienne troski ustaną, przyćmione światem muzycznego piękna.

Muzyka jest narkotykiem dającym upojenie i zapomnienie, także ucieczkę w świat fantazji. Za tą jakościową granicą jest narkotykiem wszechwładnym, całkowicie zniewalającym. Uwalnia zarówno od zmagań z życiem, jak od swych odtwórczych niedociągnięć. A trzeba też nadmienić, że ta techniczna perfekcja na miarę całkowitego zatracenia ma istotną przewagę nad muzyką żywą; możemy się nią cieszyć w odosobnieniu i dokonywać własnych wyborów, co znacznie korzystniejsze od tkwienia na widowni, zdania na cudzy repertuar i narzuconych wykonawców. Jedynie muzyka samemu grana potrafi dawać więcej. Nie pozwólcie się przeto odwodzić od poszukiwań tak grającej aparatury, o ile tylko muzyka faktycznie ma na was narkotyczny wpływ i chcecie mu ulegać. Bo można oczywiście czas spędzać pożyteczniej, na przykład czegoś się ucząc, pytanie brzmi – czy warto? Bo choć napisałem na wstępie, że szczęścia nie da się narzucić siłą woli, to muzyka jest magicznym darem, który stan szczęścia przywołuje. A cóż jest ponad szczęście?

Pokaż artykuł z podziałem na strony

5 komentarzy w “Audiofilizm a kwestia szczęścia

  1. Marecki pisze:

    Świetny artykuł.

    Mimo iż nie dysponuję Hi-endowym sprzętem, to już wiem, że audiofilizm stał się moją kolejną pasją.
    Gram na bębnach, także w ogóle muzyka jest moją pasją!
    A ta podawana w sposób możliwie najlepszy daje spełnienie i unosi.
    Oczywiście można słuchać muzyki, a raczej jej namiastki na tanim, masowym sprzęcie, ale jeśli się muzykę kocha, to powinno się dążyć do zjednoczenia z nią.
    To niestety kosztuje i nie ma się co oszukiwać.
    Dobre hi-fi daje już dawkę radości.

    Niegdyś nasi rodzimi perkusiści zaczynali na zestawach takich jak Amati,Polmuz,(korpusy praktycznie kartonowe) a kto miał troszkę więcej szczęścia na Szpaderskim.
    Wtedy były inne czasy i nie było takich możliwości jak teraz.(choć przy średnich zarobkach 1500, 2 tys. te możliwości też nie są jakieś wybitne)
    Wielu z nich dzisiaj podkreśla, że mimo braku brzmienia, granie dawało im radość, ale kiedy zakupili swoje pierwsze zawodowe zestawy, to poczuli przeogromną różnicę. Podejrzewam że w szczęśćiu też! 🙂

    Hejterzy nie są mi straszni i nie powinni być każdemu kto szczerze i prawdziwie interesuje się muzyką.
    A co do przekupnych recenzentów – To ch… im w oko, bo w dupe to za wielka przyjemność!
    Ja tam jednemu wybitnemu recenzentowi ufam – Piotr Ryka się nazywa. ; )

    Pozdrowienia dla wszystkich

  2. manio pisze:

    Fajny artykuł !!!

    wspólne wspomnienia – ja np. wzmacniacz Thompsona kupiłem na giełdzie [targu?] w Krakowie mimo że mieszkam kawał od niego 😉 , zresztą inne elementy „toru” jak. np. Altusy miały każdy swoją osobną, ciekawą historię …

    dzisiaj to nuda – idziesz – wyciągasz kasę – kupujesz – kasjerka jeszcze ci „dziękuję i do widzenia” a nawet „miłego dnia” pożyczy … i jak żyć , premierze ???

    ………..

    Moja niezmienna definicja „AUDIO – fila” to : „DŹWIĘK – kochający” – szczęśliwy gdy słyszy DŹWIĘK NATURALNY od żywego instrumentu [live] lub DŻWIĘK ze sprzętu audio najbardziej zbliżony do NATURALNEGO

    w odróżnieniu od „MELO-mana” : „MUZĘ – kochający” – ten też jest szczęśliwy nawet jeżeli na MP3 jego ulubiona MUZA leci …

    Apogeum ? : to być „2 w 1” ! 😉

  3. JurekW pisze:

    Osoba zwana potocznie audiofilem przejawia stan podwyższonego nastroju, jako reakcję na:

    1.Kontakt z dźwiękiem wytworzonym sztucznie ( przy pomocy urządzeń technicznych), naśladującym zazwyczaj dźwięki naturalne (np. ludzki głos) oraz wytworzone przy pomocy prostych narzędzi zwanych instrumentami muzycznymi, oraz

    2. Urządzeniami umozliwiającymi ten proces.

    Osoba dotknięta tą przypadłością dąży do powtarzania takiego kontaktu ( nawet dużym kosztem – przewaznie finansowym, ale nie koniecznie – bywają konflikty rodzinne, sąsiedzkie i wiele innych ).
    Ekscytację wzbudza głównie bardzo wysoki stopień podobieństwa kopii do oryginału, czyli – inaczej mówiąc – możliwość oszukania własnego narządu słuchu. Prawdopodobnie można to uogólnić do zagadnienia fałszowania rzeczywistości. Kwestią najbliższego czasu jest odpowiedź na pytanie, czy doskonałe oszukiwanie narządu wzroku i wszyskich zmysłów jednocześnie ( doskonała iluzja przebywania w innej niż prawdziwa rzeczywistości) doczeka się swojej filii. Myslę, że pewnie tak, bo nie ma powodu, by tylko zmysł słuchu obdarzyć mozliwością generowania filii. No chyba, że powodem tym jest tradycja uprawiania muzyki i związane z tym istnienie ogromnej ilości potencjalnych wzorców do fałszowania. Jednak „holo-filicy” też pewnie by coś dla siebie znaleźli – to tylko kwestia wyobraźni i kreatywności.
    Pozdrawiam.
    JurekW.

  4. JurekW pisze:

    A propos…
    Skrajną postac holofilii wybrała partnerka L. DiCaprio w „Incepcji” ( alternatywna rzeczywistość – sen), holofilią użytkową mozna by nazwać to, co robili spoczywający w kapsułach bohaterowie „Awatara”, których sztucznie wytworzone ciała-awatary hasały po zaroślach egzotycznej planety. W „Matrixie” cała ludzkość została zmuszona do holofilii, natomiast Neo i jego koledzy wchodzili do alternatywnej rzeczywistości chcąc zrealizować konkretna misję – co nie znaczy, że aktywność w sztucznie wykreowanym świecie nie dawała im przyjemności ( zwłaszcza, że ci bardziej utalentowani mogli zasady funkcjonowania sztucznej rzeczywistości zmieniać ). W mojej wyobraźni jawi mi się podróż Titanikiem ( tym z powszechnie znanego filmu )i mogę uczestniczyć w toczącej się akcji: raz – wyłącznie jako obserwator ( fajne ), dwa – jako postać aktywnie zmieniająca tok wydarzeń ( rewelacyjne!).
    Daleko wybiegłem poza teren znaczony muzyką – fakt. Termin: holofilia pisałem bez należnego mu cudzysłowia – fakt. Pokornie proszę o wybaczenie.
    Chciałem umieścić wywołany temat na szerszym nieco tle.
    Chętnie napisałbym parę słów o wyglądzie, materialnej powłoce pożądanych przez audiofili zabawek. Wydaje sie, że odgrywa on (wygląd znaczy) niebagatelną i nie do końca uświadamianą i rozumianą rolę ( mi osobiście kojarzy się to z… silna sugestią magicznych właściwości tychże sprzętów – przypomnijcie sobie np wygląd artefaktów Dan D’Agostino – magia, czysta magia!).
    Czuję jednak, że trochę przesadzam – dopiero się zarejestrowałem, a już tyle… hm… napisałem. Raz jeszcze wszystkich pozdrawiam.
    (Wiecej pisać nie będę – no chyba, że w reakcji na jakiś konkretny odzew.)
    JurekW

  5. Bohdan pisze:

    Audiofilia – to podobnie jak filozofia – dąży do prawdy, prawdy przekazu, który tu jednak łaczy sie z sensoryczna rozkoszą. i to wielowymiarowo –
    bo to i stacjonarnie- maja swój ołtarz poskładany z iluś tam elementów. Ciągłe szukanie- porównywanie – interkonektów, żródeł, przetornikow itd.
    Drugi to zabawa w słuchawki. Własnie mam na głowie Hifimany z serii HE, doskonały Dac – i właśnie zadaje sobie pytanie – czy tylko wiernosć przekazu rzeczywistości, rozdzielczość, koherentność , itd. to wszystko składowe – ale powiem- te słuchawki pieszczą, nie tylko grają – one błogosławią … to hedonistyczny akt wzniesienia. O co mi chodzi … a o to ,ze to jest też aspekt doskonałości samej w sobie- bez wnikania w porównywanie do rzeczywistosci. To też wartosc dodana. Też , albo nawet samoistnie. To dążenie do doskonałosci , wykorzystywanie przez Cardasa „złotego podziału” … moze nawet doprowadzic do sprzęzenia zwrotnego wobec rzeczywistosci- poprawienie jej percepcji poprzez poprawienie, udoskonalenie własnej percepcji. Audiofilia to potrzeba przebudzonych …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy