Audiofilizm a kwestia szczęścia

Z własnych doświadczeń

53_1263240894

Unitra ZK-146

   Czy zatem cały ten audiofilizm to ślepa uliczka i pole minowe, których najlepiej unikać? Chyba nie, bo alternatywą muzyka odtwarzana przez masówkę, a różnica pomiędzy taką, a odtworzoną naprawdę dobrze, jest przepastna, co w recenzjach wielokroć podkreślałem.

A ponieważ szczęście jest subiektywne i niepodzielne w sensie przeżycia, przeto tylko na własnych doświadczeniach można się w odniesieniu doń oprzeć; i tu muszę powiedzieć, że mnie audiofilizm dał masę radości. Zaczęło się dawno, dawno temu (czas pędzi w podły sposób), zaczęło od samego oglądania. Stałem jak wryty przed od lat nieistniejącym sklepem ZURT-u w Krakowie pod Biprostalem, gapiąc się niczym pies w kość na wystawiony amplituner Elizabeth, którego nie można było kupić, ponieważ był tylko na pokaz. A gdyby nawet był do kupienia, i tak nie miałem dość pieniędzy. A jednak zaznałem szczęścia – szczęścia, że jest. Bo wcześniej takich rzeczy nie było i nawet ich nie można było zobaczyć. Owszem, widziałem w niemieckim Sternie jeszcze lepszy amplituner Telefunkena, ale on był tak abstrakcyjny cenowo i tak dostępny, jak rakieta kosmiczna.

Tak to się zaczynało w połowie lat 70-tych, a starszy audiofilizm opierał się na przydomowych konstrukcjach lampowych, lecz tamtych czasów już nie pamiętam.

Jakiś rok potem miałem już zgromadzone środki na tą Elizabeth (7800 złotych przy pensjach rzędu trzy tysiące), a dysponująca szerokimi znajomościami w handlu ciotka z Katowic zdołała ją „załatwić”, jak to się wtedy mawiało. Udałem się przeto do Katowic, skąd taszcząc wielkie pudło zawierające amplituner i stanowiące komplet kolumny, ruszyłem cały szczęśliwy w drogę powrotną do Krakowa. Wielokroć w tamtych czasach przemierzałem tę trasę, ale nigdy pociąg nie wlókł się przeszło cztery godziny, a właśnie teraz wlókł się. (Ilość zbiegów okoliczności towarzyszących audiofilizmowi jest doprawdy zastanawiająca.) Jakieś składy z sowieckim wojskiem był zmuszony przepuszczać, jak wyjaśniał rozwścieczonym pasażerom konduktor. W efekcie do Krakowa dotarłem koło północy i sapiąc popędziłem na postój taksówek. Tymi były zaś wówczas same duże Fiaty i Warszawy – i żadne tam, panie, kombi. W efekcie wielkiego pudła do taksówki nie udało się zmieścić. Rad nierad poczłapałem na pobliski przystanek autobusowy, a tam, wraz z pierwszym po pół godzinie nocnym autobusem, okazało się, że jego drzwi są także za wąskie… Pod blok oddalony o ładnych parę kilometrów dotarłem dobrze po drugiej – z rękami sięgającymi ziemi i krzyżem w kawałkach. Tam wyszło zaraz na jaw, że drzwi windy też nie pomieszczą, tak więc czekał mnie jeszcze finalny spacer – spacer na ósme piętro. Ale i tak po dotarciu rozpakowałem i ustawiłem na przygotowanym zawczasu miejscu to moje pierwsze audiofilskie cudo, by z dumą na nie patrzyć. I nawet zapach tego nabytku, otwierającego nową epokę jakości słuchania, wydawał mi się piękny. Rano, jeszcze przed szkołą, zdążyłem maszynerię odpalić, a wówczas okazało się, że trzeszczy prawy kanał. Uszkodzony okazał się sam tuner, co sprawdziłem zamieniając kolumny, tak więc już tylko z nim jazda tramwajem na drugi koniec miasta do jedynego gwarancyjnego serwisu. Betka.

– Co jest? – zapytał pan serwisant, gdy odstawszy swoje w długaśnej kolejce nareszcie doń dotarłem. (Jeden serwis na milionowe miasto.)

– Trzeszczy w prawym – powiadam.

– A, to pewnie tranzystor. Za dwa tygodnie pan podejdzie z tym kwitem.

83_1174540999

Unitra Elizabeth

Ale zrobili „już” po dziesięciu dniach, co ustaliłem telefonicznie, i zaraz popędziwszy mogłem wreszcie się cieszyć słuchając „Trójki” i „Dwójki”, a w nich takich skarbów jak In-A-Gadda-Da-Vida, czy Echoes. Nagrywało się to na ZK-146, który niedługo zastąpiłem Arią, a wielkoszpulowy Koncert na zawsze pozostał marzeniem. Doszedł do tego z czasem jeszcze gramofon Daniel, a Elizabeth zastąpił kwadrofoniczny wzmacniacz Thomsona i głośniki Althusa, które nabyłem fuksem przy okazji spaceru, co można by porównać z napotkaniem kosmitów. Stały najspokojniej na wystawie nowo otwartego sklepu, położonego daleko od centrum, a zobaczywszy je nie wierzyłem własnym oczom. – Wpadam do środka i pytam, czy na sprzedaż (co wcale nie było oczywistością). – Tak, właśnie je przywieźli – z uśmiechem zrozumienia odparł ekspedient, który też sobie parę odłożył.

Do tego wzmacniacza na licencji Thomsona dedykowany był tuner, po który udaliśmy się z żoną na giełdę sprzętową dnia 13 grudnia 1981 roku. Słońce świeciło w oczy i mróz był trzaskający, a po godzinie bezowocnego wystawania na postoju taksówek mijająca nas starsza pani uświadomiła o stanie wojennym i daremności oczekiwań. Tunera nigdy nie kupiłem.

Pokaż cały artykuł na 1 stronie

5 komentarzy w “Audiofilizm a kwestia szczęścia

  1. Marecki pisze:

    Świetny artykuł.

    Mimo iż nie dysponuję Hi-endowym sprzętem, to już wiem, że audiofilizm stał się moją kolejną pasją.
    Gram na bębnach, także w ogóle muzyka jest moją pasją!
    A ta podawana w sposób możliwie najlepszy daje spełnienie i unosi.
    Oczywiście można słuchać muzyki, a raczej jej namiastki na tanim, masowym sprzęcie, ale jeśli się muzykę kocha, to powinno się dążyć do zjednoczenia z nią.
    To niestety kosztuje i nie ma się co oszukiwać.
    Dobre hi-fi daje już dawkę radości.

    Niegdyś nasi rodzimi perkusiści zaczynali na zestawach takich jak Amati,Polmuz,(korpusy praktycznie kartonowe) a kto miał troszkę więcej szczęścia na Szpaderskim.
    Wtedy były inne czasy i nie było takich możliwości jak teraz.(choć przy średnich zarobkach 1500, 2 tys. te możliwości też nie są jakieś wybitne)
    Wielu z nich dzisiaj podkreśla, że mimo braku brzmienia, granie dawało im radość, ale kiedy zakupili swoje pierwsze zawodowe zestawy, to poczuli przeogromną różnicę. Podejrzewam że w szczęśćiu też! 🙂

    Hejterzy nie są mi straszni i nie powinni być każdemu kto szczerze i prawdziwie interesuje się muzyką.
    A co do przekupnych recenzentów – To ch… im w oko, bo w dupe to za wielka przyjemność!
    Ja tam jednemu wybitnemu recenzentowi ufam – Piotr Ryka się nazywa. ; )

    Pozdrowienia dla wszystkich

  2. manio pisze:

    Fajny artykuł !!!

    wspólne wspomnienia – ja np. wzmacniacz Thompsona kupiłem na giełdzie [targu?] w Krakowie mimo że mieszkam kawał od niego 😉 , zresztą inne elementy „toru” jak. np. Altusy miały każdy swoją osobną, ciekawą historię …

    dzisiaj to nuda – idziesz – wyciągasz kasę – kupujesz – kasjerka jeszcze ci „dziękuję i do widzenia” a nawet „miłego dnia” pożyczy … i jak żyć , premierze ???

    ………..

    Moja niezmienna definicja „AUDIO – fila” to : „DŹWIĘK – kochający” – szczęśliwy gdy słyszy DŹWIĘK NATURALNY od żywego instrumentu [live] lub DŻWIĘK ze sprzętu audio najbardziej zbliżony do NATURALNEGO

    w odróżnieniu od „MELO-mana” : „MUZĘ – kochający” – ten też jest szczęśliwy nawet jeżeli na MP3 jego ulubiona MUZA leci …

    Apogeum ? : to być „2 w 1” ! 😉

  3. JurekW pisze:

    Osoba zwana potocznie audiofilem przejawia stan podwyższonego nastroju, jako reakcję na:

    1.Kontakt z dźwiękiem wytworzonym sztucznie ( przy pomocy urządzeń technicznych), naśladującym zazwyczaj dźwięki naturalne (np. ludzki głos) oraz wytworzone przy pomocy prostych narzędzi zwanych instrumentami muzycznymi, oraz

    2. Urządzeniami umozliwiającymi ten proces.

    Osoba dotknięta tą przypadłością dąży do powtarzania takiego kontaktu ( nawet dużym kosztem – przewaznie finansowym, ale nie koniecznie – bywają konflikty rodzinne, sąsiedzkie i wiele innych ).
    Ekscytację wzbudza głównie bardzo wysoki stopień podobieństwa kopii do oryginału, czyli – inaczej mówiąc – możliwość oszukania własnego narządu słuchu. Prawdopodobnie można to uogólnić do zagadnienia fałszowania rzeczywistości. Kwestią najbliższego czasu jest odpowiedź na pytanie, czy doskonałe oszukiwanie narządu wzroku i wszyskich zmysłów jednocześnie ( doskonała iluzja przebywania w innej niż prawdziwa rzeczywistości) doczeka się swojej filii. Myslę, że pewnie tak, bo nie ma powodu, by tylko zmysł słuchu obdarzyć mozliwością generowania filii. No chyba, że powodem tym jest tradycja uprawiania muzyki i związane z tym istnienie ogromnej ilości potencjalnych wzorców do fałszowania. Jednak „holo-filicy” też pewnie by coś dla siebie znaleźli – to tylko kwestia wyobraźni i kreatywności.
    Pozdrawiam.
    JurekW.

  4. JurekW pisze:

    A propos…
    Skrajną postac holofilii wybrała partnerka L. DiCaprio w „Incepcji” ( alternatywna rzeczywistość – sen), holofilią użytkową mozna by nazwać to, co robili spoczywający w kapsułach bohaterowie „Awatara”, których sztucznie wytworzone ciała-awatary hasały po zaroślach egzotycznej planety. W „Matrixie” cała ludzkość została zmuszona do holofilii, natomiast Neo i jego koledzy wchodzili do alternatywnej rzeczywistości chcąc zrealizować konkretna misję – co nie znaczy, że aktywność w sztucznie wykreowanym świecie nie dawała im przyjemności ( zwłaszcza, że ci bardziej utalentowani mogli zasady funkcjonowania sztucznej rzeczywistości zmieniać ). W mojej wyobraźni jawi mi się podróż Titanikiem ( tym z powszechnie znanego filmu )i mogę uczestniczyć w toczącej się akcji: raz – wyłącznie jako obserwator ( fajne ), dwa – jako postać aktywnie zmieniająca tok wydarzeń ( rewelacyjne!).
    Daleko wybiegłem poza teren znaczony muzyką – fakt. Termin: holofilia pisałem bez należnego mu cudzysłowia – fakt. Pokornie proszę o wybaczenie.
    Chciałem umieścić wywołany temat na szerszym nieco tle.
    Chętnie napisałbym parę słów o wyglądzie, materialnej powłoce pożądanych przez audiofili zabawek. Wydaje sie, że odgrywa on (wygląd znaczy) niebagatelną i nie do końca uświadamianą i rozumianą rolę ( mi osobiście kojarzy się to z… silna sugestią magicznych właściwości tychże sprzętów – przypomnijcie sobie np wygląd artefaktów Dan D’Agostino – magia, czysta magia!).
    Czuję jednak, że trochę przesadzam – dopiero się zarejestrowałem, a już tyle… hm… napisałem. Raz jeszcze wszystkich pozdrawiam.
    (Wiecej pisać nie będę – no chyba, że w reakcji na jakiś konkretny odzew.)
    JurekW

  5. Bohdan pisze:

    Audiofilia – to podobnie jak filozofia – dąży do prawdy, prawdy przekazu, który tu jednak łaczy sie z sensoryczna rozkoszą. i to wielowymiarowo –
    bo to i stacjonarnie- maja swój ołtarz poskładany z iluś tam elementów. Ciągłe szukanie- porównywanie – interkonektów, żródeł, przetornikow itd.
    Drugi to zabawa w słuchawki. Własnie mam na głowie Hifimany z serii HE, doskonały Dac – i właśnie zadaje sobie pytanie – czy tylko wiernosć przekazu rzeczywistości, rozdzielczość, koherentność , itd. to wszystko składowe – ale powiem- te słuchawki pieszczą, nie tylko grają – one błogosławią … to hedonistyczny akt wzniesienia. O co mi chodzi … a o to ,ze to jest też aspekt doskonałości samej w sobie- bez wnikania w porównywanie do rzeczywistosci. To też wartosc dodana. Też , albo nawet samoistnie. To dążenie do doskonałosci , wykorzystywanie przez Cardasa „złotego podziału” … moze nawet doprowadzic do sprzęzenia zwrotnego wobec rzeczywistosci- poprawienie jej percepcji poprzez poprawienie, udoskonalenie własnej percepcji. Audiofilia to potrzeba przebudzonych …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

sennheiser-momentum-true-wireless
© HiFi Philosophy